x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
przerafinowanie dysertacji implikuje dysonans, a nie koherencję
to, czego nie rozumiem, to dlaczego recenzent, który w innych swoich tekstach dał się poznać jako osoba o wybitnie lekkim piórze, tutaj postanowił odrzucić je precz i napisać przerdzewiałą stalówką. parodia stylu akademickiego? byłby to wspaniały chwyt, gdyby tylko: 1) była zabawna, 2) zawierała bezsporne wewnątrztekstowe wskazówki, że jest parodią, 3) była adekwatna do charakteru serii. jeśliby napuszonym stylem napisać recenzję jakiegoś kiksa, dałoby to przez kontrast efekt absurdalnie komiczny; gdyby zaś przeintelektualizowanej formy użyć do opisu dziełka równie przesadzonego, byłaby to stylistyczna ironia (rzecz jasna pomysły to nienowe, ale kompozycyjnie spójne). w jaki sposób jednak drętwo wypracowaniowe zdania (np. „Łączenie nowych form wyrazu jest koncepcją tak starą, jak sama sztuka, jednak Mushishi, szczególnie w formie serialu, charakteryzuje się nieczęsto spotykaną zgodnością i koherencją warstwy graficznej, muzycznej i fabuły.”) mają udatnie opisywać serię tak subtelną, że sam autor odnosi ją do haiku? innymi słowy, po co używać tak nudnej „parodii”, żeby przekazać, że coś budzi podziw? ani to błyskotliwe, ani inspirujące. a już na pewno nie śmieszne. i nie piszę tego jako gorliwa polonistka czy fanbojka Mushishi, ale czytelniczka zwracająca uwagę na to, czy piszący „odpowiednie dał rzeczy słowo”.
można jeszcze przyjąć, że ten tekst to tak na serio.
ale w takim razie biada „kulturze wysokiej” (dobrze że chociaż w cudzysłowie) i dziełom, które zasługują na potraktowanie na równi z nią. bo to by znaczyło, że lepiej nie pisać o nich po prostu wnikliwie i ciekawie – trzeba jeszcze używać wielu trudnych wyrazów i skomplikowanego szyku zdania, bo to jest to, co ludzi zmusza do myślenia.
mój prywatny domysł jest taki, że autor szukał – wpadając w jego nomenklaturę – dominanty stylistycznej dla tej recenzji i kartka z napisem „hermetyczna rozprawa pseudokrytycznoliteracka, możliwie nieporywająca” jako pierwsza wypadła z kapelusza. mógł to być fajny eksperyment formalny, ale zważywszy że chodzi akurat o Mushishi, wyszło skrzypiąco i z zadęciem. szkoda, że nie wypadła kartka z napisem „wabi”.
Ave Sensei
za to na tle pozostałych tym bardziej błyszczą najlepsze opowieści – wg mnie były trzy: o księżniczce (6), o drzewie (8) i o karbunkule (9). bardzo klimatycznie mieszają się w nich jawa i sen, legenda i rzeczywistość, zjawiska znane i niewytłumaczalne, świadomość i to, co ukryte w głębi ludzkiej psychiki. w ten oniryczny klimat umiejętnie wpleciono wątek lekarza, próbującego leczyć nie tylko ciało, ale czasem też chorą sytuację, czasem czyjeś trudne wspomnienia, czasem wieloletnią historię – a czasem zmuszonego przyznać samemu przed sobą, że niektórych pacjentów wyleczyć nie sposób, bo nie wymyślono jeszcze na to wystarczająco głęboko w duszę sięgającego skalpela… słowem, jest tu Black Jack w najlepszej formie, jaką pamiętam z mangi.
pozostałe odcinki są generalnie bardziej „realistyczne” (choć nie wszystkie) i skupiają się raczej na problematyce politycznej, społecznej lub obyczajowej (wojna, narkotyki, zanieczyszczenie środowiska). ciekawym zabiegiem jest przy tym stylizacja na opowieści niesamowite. burze z piorunami, szalejący wicher, deszcz, gra świateł w ciemności, dzwoniący telefon, którego nikt nie odbiera – to wszystko buduje klimat grozy, dzięki któremu anime jest o wiele bardziej mroczne i niepokojące niż pierwowzór.
słowo o Pinoko. też miałam wrażenie, że w tej serii jest bardziej dziecinna niż w mandze, ale moim zdaniem jako postać na tym traci. tak, Pinoko z natury jest wkurzająca, ale dlatego, że została specjalnie przez Tezukę tak napisana – jako osoba o wymieszanych cechach dziecka i dorosłego. w mandze można znaleźć sygnały świadczące o tym, że Pinoko przeżywa swego rodzaju dramat tożsamości: z jednej strony ma cały asortyment emocji i zachowań rozpieszczonego bachora, a z drugiej zdarzają jej się autentycznie rozpaczliwe wybuchy protestu, że nikt jej nie traktuje jak kliknij: ukryte kobietę, którą przecież w pewnym stopniu jest (biorąc pod uwagę to, jak powstała). połączenie dorosłych marzeń i aspiracji ze światem wyobrażeń i możliwościami dziecka – jeśli interpretować mangową Pinoko w ten sposób, to ukazanie jej w tym anime po prostu jako rozwydrzoną przeszkadzajkę wydaje mi się dla tej postaci zubożające i niesprawiedliwe.
zabrzmiało co najmniej jakby laska strzelała foty instagramem swojemu latte i wrzucała je na fb :>
moja pierwsza reakcja była taka: „hmm, równie dobrze można by zapytać, dlaczego major Motoko jest cyborgiem”. ale potem pomyślałam, że o ile major Motoko zadawała sobie i nam pytanie, czy cyborgi mają duszę i co z tego może wynikać, o tyle w „Yokohama Kaidashi Kikou” nikt już nie wydaje się wątpić, że mają. wyobrażam sobie, że przedstawiony tutaj świat tak odbiegł w przyszłość od czasów GitSa, że cyborg może żyć jak zwykła dziewczyna i nikogo to już nie dziwi, bo roboty od dawna są częścią rzeczywistości. w tym sensie wybór cyborga jako bohaterki jest celowy: żeby pokazać jak mógłby wyglądać świat, w którym człowiek przekroczył „dolinę niesamowitości”.
pewne przesłanki (zalane wodą budynki, mała gęstość zaludnienia) przemawiają za tym, że jest to świat postapokaliptyczny, a powrót do prostego życia po katastrofie jest znanym motywem w sf. w tym ujęciu cyborgi byłyby więc pozostałościami mocno technologicznych czasów sprzed kataklizmu – jak również aparat, którego wygląd i sposób zintegrowania z robotem wskazuje moim zdaniem na dość zaawansowaną technologię. przy czym jest to, by tak rzec, przejaw ambient technology – nie kolejna krzykliwa wersja wypasionego smartfona, którą „każdy musi mieć”, lecz przedmiot, który tak dobrze spełnia swoje zadanie niczego przy tym nie reklamując, że niemal zintegrował się z otoczeniem. jak dla mnie to najlepsze z możliwych podejście do technologii :)
piękny (ale jednak to tylko) pokaz slajdów
a tak obejrzałam coś, co kojarzy mi się najbardziej z prezentacją ruchomych tapet. sceny zmieniały się zbyt wolno, by mnie nie znużyć, i zbyt szybko, bym mogła się dobrze wszystkiemu przyjrzeć. sugestia obecności jakichś postaci i ich działań zostawiła mi tylko niedosyt (czy to była przez cały czas ta sama dziewczynka? gdzie podróżowała? po co? i czy ludzie w tym świecie zajmują się w ogóle czymś więcej niż spoglądaniem w przestrzeń i jazdą tramwajem?). nałożenie wyraźnie odcinającej się animacji na malarskie tła uważam za udany i celowy pomysł, ale efekt „zamrażania” animowanych bohaterów chwilę po ich ożywieniu był frustrujący – bywało że ledwo zaczęli się ruszać, a już zamierali jak przyszpileni pędzlem. czasem miałam wrażenie, że oglądam gameplay zawieszającej się przygodówki point'n'click.
ponad tym wszystkim nie neguję jednak wartości samej wizji świata – jest urzekająca. myślę, że gdyby studio zdecydowało się pójść wyraźniej w którymś kierunku (albo statyczna historia, albo dynamiczne, niepowiązane ze sobą scenki), postałoby coś naprawdę ciekawego, ale do pokazania TAKICH krajobrazów niepotrzebny był od razu film (tym bardziej, że nie wykorzystano za dobrze możliwości tego medium). artbook zupełnie by wystarczył.
sea of green
tutaj odniesieniem jest „czas w czasie”, który zainspirował autora do stworzenia niezwykle urzekającej wizji szklanego morza. jest to świat, którego rozległy czas rozpościera się w chwili naszego świata jak życie w kropli wody. skok wieloryba trwa kilka sekund, ale w szklanej rzeczywistości mija kilka godzin – wystarczająco długo, by malarz namalował kilka obrazów, a w zebranych wokół wieloryba widzach obudziły się długie wspomnienia. i w pewnym sensie jest to film o wspomnieniach: bo czy przywołując je, nie skupiamy jakiegoś zdarzenia i całego związanego z nim świata w krótkiej chwili? a czym innym jest pamięć, jak nie nieustanną podróżą tam i z powrotem na rozhuśtanym wahadle zegara od tego, co blisko („teraz”), do tego, co daleko („kiedyś”)?
warto zobaczyć, jak wygląda życie mieszkańców szklanego morza (i posłuchać przepięknej piosenki wodnych ludzi). „Kujira no Chouyaku” tak naprawdę nie trwa 23 minuty. a ile? to zależy od każdego widza.
kanashimi wa mou takusan nanda
niestety, to co w „Utenie” zagęszczało akcję w bardzo intrygujący i wielowarstwowy sposób, tutaj, już nie tak umiejętnie poprowadzone, spowalnia ją i rozrzedza. od 3/4 serię oglądałam z postępującym zmęczeniem i znudzeniem – nie dość, że dramaturgia przybiera coraz bardziej absurdalne formy (nie przekonuje mnie na dłuższą metę przeszłość żadnego z bohaterów, a jak mnie coś nie przekonuje, to przestaje mnie obchodzić), to jeszcze jest podlewana niestrawnymi gadkami o przeznaczeniu i bratersko‑siostrzanej miłości. w ogóle związana z przeznaczeniem symbolika jest w „Mawaru Penguindrum” dość oczywista, przy czym o ile metro jeszcze się broni identyfikacją wizualną (świetny patent z Double H w roli metrowo‑życiowych filozofek z ekranu), o tyle jabłko – nigga, please…
końcówka serii osłabia też bardzo dobre wrażenie wywołane początkiem – w tym głównie oprawą audiowizualną. podobały mi się właściwie wszystkie piosenki (zwłaszcza główny ending), a graficzne zabawy z konwencją wypadły po prostu świetnie. szczególnie brawa za wspomniane już metro, ukazanie tłumu jako zbioru piktogramów oraz wątek miłosny Ringo i Tabukiego w formie wycinankowego musicalu :D
podsumowując: seria nierówna z tendencją zniżkową i pod koniec nuży, ale jeśli kto lubi zabawy graficzne, można dać szansę. zakończenie też nie AŻ TAK złe ;) ofk nie wymknęło się pewnej sailor‑moonowej schematyczności (i nagości), ale motyw kliknij: ukryte zapomnienia / nieuświadomionego pamiętania bliskich osób i, szerzej, istnienia w ich wspomnieniach jest całkiem niegłupim pomysłem na zamknięcie tej historyjki.
przełom wieku z perspektywy lat 80. obejrzany w 2012 roku
zauważyłam też taką graficzną prawidłowość: elementy świata przedstawionego są tym lepiej zaprojektowane, im mniej mają bezpośredniego związku z człowiekiem. przyroda i panoramy miasta (dzielnice pre- i postindustrialne) bywają pokazywane w bardzo klimatycznych kadrach. mechy (czy też raczej: labory), komputery i samochody są już narysowane bez szczególnego polotu, poprawnie – aczkolwiek czasami wkomponowano je w dość cyberpunkowe ujęcia, np. awaria głównego komputera w fabryce laborów z czerwonym napisem „BABEL” powielanym na wszystkich ekranach. natomiast ludzie wyglądają (zwłaszcza w porównaniu z maszynami) jak ziemniaki.
wygląd postaci ludzkich byłby dla mnie rażący, gdyby nie ich charakterologiczna wiarygodność. sekcja policyjna zapowiada już dość wyraźnie bohaterów z przyszłych dzieł Mamoru Oshiiego; zresztą takich zaczątków stylu reżysera znajdzie się tu więcej – od szczegółów, jak pościg w ukazanej z lotu ptaka biednej dzielnicy miasta, po ogólne, jak refleksje egzystencjalne o koegzystencji robotów i ludzi. „Patlabor” wnosi jednak jednocześnie coś swojego i swojskiego – wyraźny powiew obyczajowego realizmu, który sprawia, że film nie jest po prostu biedniejszym trailerem „Ghost in the Shell”, lecz dzielnie broni się sam w sobie. mikro i makro kłopoty policji (od problemów małżeńskich wynikających z rzadkiej obecności w domu po wywieranie przez rząd nacisku na śledztwo ze względów budżetowych) są świetną przyprawą dla bardzo dobrze poprowadzonej akcji.
generalnie film jest interesujący zarówno jako szkoła stylu reżyserskiego Mamoru Oshiiego, jak i dobra historia kryminalna. daję 8/10, warto obejrzeć.
Re: 2 pytania do 2. zdania z "2 zdań o"
2 pytania do 2. zdania z "2 zdań o"
1) czego to anime jest adaptacją?
2) jak może nawiązywać do kina akcji lat 80., skoro jest z 1989 roku?
accidentaly in love
zastanawiałam się na czym polega, hmm, „miłosny sukces” tego anime i widzi mi się to tak:
po pierwsze, pomysł fabularny jest bardzo nietypowy, ale nie udziwniony na siłę. słup telefoniczny zakochał się w człowieku? ok, takie rzeczy to tylko w japonii, ale też ten słup, a raczej słupiczka, ma osobowość, uczucia, kontekst słupo‑społeczny, w którym funkcjonuje, i nawet zasady moralne. czyli jest to postać spersonalizowana na tyle, że wypada przekonująco – pod warunkiem, że widz zaakceptuje albo zapomni, że to jest mimo wszystko SŁUP. I mean, można sobie w zależności od upodobań i wrażliwości wyobrażać duszę w różnych przedmiotach, ale kto zwykł myśleć w ten sposób o słupach telefonicznych?! i tu jest fajna świeżość spojrzenia tego anime (i punkt wyjścia do rozkminy, jak w ogóle japończycy patrzą na przedmioty – ale ja nie o tym).
druga rzecz: w „Denshinbashira Elemi no Koi” bardzo umiejętnie operuje się niedomówieniem. wiele scen pozostawiono bez komentarza czy wyraźnej puenty. dużo kadrów jest statycznych, a nawet gdy bohaterowie akurat coś robią, kamera często ich zostawia i dyskretnie się oddala. część rozmów Elemi i Takahashiego słyszymy jakby zza okna; większości nie słyszymy wcale. dzięki tej oszczędności w pokazywaniu relacji udaje się nie zapędzić jej w kozi róg melodramatyzmu i banału. zarazem jednak anime jest tak pomyślane, że nie robi wrażenia nudziarskiej dłużyzny z zakalcem – fakt, tempo jest spokojne, ale odbiera się je bardzo życiowo.
i trzecie, co mi przyszło do głowy, to coś, co bardzo doceniam w kinie każdego rodzaju: szczerość. ileż to komedii romantycznych i dramatów miłosnych wysmażono na starej dobrej zasadzie: ona wiedziała ale mu nie powiedziała, on jej powiedział chociaż nie wiedział, wyszedł kwas, no ale ostatecznie się pogodzili/rozstali (niepotrzebne skreślić). tutaj nie ma czegoś takiego. i choć szybko można się zorientować, że twórcy „Denshinbashira Elemi no Koi” szanują inteligencję i czas widza, to i tak nie spodziewałam się, że kliknij: ukryte Elemi wyzna Takahashiemu, kim jest. kiedy pomyślę, jak wielką pokusą dla większości scenarzystów byłoby trzymanie tego w tajemnicy i budowanie na tym jakiejś pogmatwanej intrygi, to „odczuwam naprawdę głęboką wdzięczność dla kompozytora”, że tutaj nie było takiej łatwizny.
na koniec refleksja zainspirowana fragmentami recenzji:
- mi się wydaje, że tak naprawdę trzeba tu łyknąć tylko jedno: słup :) a jak się go łyknie, okazuje się, że wszystko tutaj jest niespodziewanie bliskie i znajome. i nie bardziej dziwne niż życie itself.
I think I will continue... watching this twilight world... as long as time flows
uwaga, może wywoływać lekki opad szczęki (także sztucznej)
love will/won't tear us apart
in life, sometimes it really happens like you're in the "what-if" box
świetna krótka forma
Re: Dla kogo Ghibli robi anime?
z perspektywy profana serii
dla pełnej jasności – generalnie nie mam nic przeciwko takim fabularno‑postaciowym kliszom, jak zbuntowana nastolatka, kliknij: ukryte nastolatka‑kawaii robot który się w malowniczy sposób rozpada, emo‑bohater, szkolne romanse, korporacyjny konflikt pokoleń, kliknij: ukryte powrót złego bohatera zza rzekomego grobu, eksperymenty genetyczne, nieśmiertelni mutanci, kliknij: ukryte gen diabła (LOL), summoning demonów itd. ale mam coś przeciwko, jeśli to wszystko składa się na nudną i rozwlekłą fabułę zabierającą czas antenowy temu, co tu powinno być najważniejsze – efektownemu mordobiciu!
„w tego typu filmach historia ma być i nie przeszkadzać”? problem polega na tym, że przeszkadza właśnie – fatalnym rozplanowaniem napięcia, nijakimi, przegadanymi postaciami (dotyczy to zwłaszcza głównych bohaterek) i ogólnym irytującym rozmemłaniem. na szczęście jest kilka miłych oku bijatyk, ale mogłoby ich być o wiele więcej, gdyby Xiaoyu zamiast ciągle stękać „ach, czemu ludzie muszą ze sobą walczyć?” wzięła się do roboty (a nie do robota. haha).
generalnie w filmie z „tekken” w tytule spodziewałam się „mniej gadania, więcej nawalania” i to zawiodło. 6/10 wyłącznie za bardzo ładną grafikę i finałową walkę.
Re: lucky are those with voices
zapożyczenia bez uźródlenia to faktycznie lipa, ale do tego i innych zarzutów nie będzie mi już chyba dane się odnieść, bo anielski pył zniknął tak zupełnie i tajemniczo, jak mógłby to sugerować jego nick… czego tytuł mojego posta wydaje się ironicznym podsumowaniem.
lucky are those with voices
ale generalnie dobra robota!
długość dźwięku samotności
łapie za gardło
profesor layton w pepperlandzie w kolorach blue meanies
Re: Odkryj w sobie wilka ;P
z drugiej strony to była jedna z ciekawszych postaci w tym anime.