Anime
Oceny
Ocena recenzenta
6/10postaci: 4/10 | grafika: 5/10 |
fabuła: 5/10 | muzyka: 4/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
One Outs
- ONE OUTS – Nobody wins, but I!
- ワンナウツ
- One Outs (Komiks)
Apologia jednego zawodnika, czyli wspaniały i niepokonany Tokuchi Toua!
Recenzja / Opis
Uwielbiam anime sportowe, jednak po seansie One Outs stwierdzam, że zdecydowanie wolę sportowe shounen od sportowych seinenów lub serii, które próbują nimi być. Nie to, żeby w One Outs mecze były gorsze albo mniej profesjonalnie pokazane, wręcz przeciwnie – seria jest naszpikowana terminologią charakterystyczną dla baseballu, a rozgrywki są przeprowadzone w miarę realistycznie, jest to więc gratka dla fanów tego sportu. Problem tkwi gdzie indziej, głównie w tym, co zostało wysunięte na plan pierwszy, także w postaciach i sposobie ich przedstawiania. Ale o tym później, teraz czas na wprowadzenie…
Kojima Hiromichi, profesjonalny gracz w baseball i pałkarz Saikyou Saitama Lycaons, pomimo wielu tytułów nie zdobył jeszcze mistrzostwa. Żeby odnaleźć to, czego mu brakuje, urządził wyjazd treningowy na Okinawę. Niestety nieszczęśliwy traf chciał, że miotacz, z którym trenował, zranił się w palec i Kojima był zmuszony przerwać trening. Któregoś wieczoru trener, który przybył tu wraz z Kojimą, oraz wspomniany już miotacz zostają wypatrzeni przez pewną podejrzaną kobietę i zaprowadzeni w miejsce, w którym, jak się dowiadują, gra się w „one outs”, prostą grę, w której mierzą się miotacz z pałkarzem. Nie jest to oczywiście zwykła rozrywka, stawką są tu pieniądze, niejako poboczną grą widzów – zakłady. Wspomniany miotacz, bardzo łatwo sprowokowany, daje się wciągnąć w grę z tajemniczym Japończykiem (większość graczy to stacjonujący na Okinawie amerykańscy żołnierze) i sromotnie przegrywa. Kojima nie byłby sobą, gdyby dowiedziawszy się o tym wydarzeniu, nie pospieszył w tamto miejsce i nie wyzwał na pojedynek owego Japończyka, blondwłosego Tokuchiego Touę. Historia się powtarza. Jednak Kojima jest uparty i nie daje za wygraną, po oczyszczeniu umysłu wyzywa Tokuchiego jeszcze raz. I tym razem bierze wygraną, a dokładniej rękę przeciwnika, bo taka była stawka ze strony Tokuchiego. Jeszcze dokładniej – zamiast złamać Tokuchiemu kończynę proponuje mu przyłączenie się do likaonów i zostanie profesjonalnym graczem. Już po przyjeździe do rodzinnego miasta drużyny Tokuchi podpisuje jedyny w swoim rodzaju kontrakt z właścicielem Lycaons – Saikawą – kontrakt nazwany „One Outs”. Otóż za każdego wyautowanego zawodnika przeciwnej drużyny Tokuchi ma dostać 5 milionów jenów. Jeśli zaś odda choć jeden punkt, płaci właścicielowi 50 milionów jenów. Zaczynają się rozgrywki, a właściciel zaciera rączki w oczekiwaniu na olbrzymie wpływy z nadchodzących gier.
W świecie baseballu japoński sposób gry charakteryzuje się silną wolą współpracy całej drużyny, nie wybijaniem się ponad resztę i nie poleganiem na jednym czy dwóch światowej sławy zawodnikach, a na równej pracy wszystkich. Kto by pomyślał, prawda? Bo gdybym za punkt odniesienia w poznawaniu japońskiego baseballu miała wybrać One Outs, musiałabym dojść do wniosku, że jest to nie gra zespołowa, w której najważniejsza byłaby sama rywalizacja, lecz gra polegająca na psychicznym wykończeniu przeciwnika, okraszona cyrkulacją astronomicznych kwot, materialistycznym aż do zniesmaczenia podejściem do gry oraz masą sztuczek, z których nie wszystkie można by określić jako fair play, a za niektóre z pewnością groziłoby wydalenie ze światka baseballu. Mistrzem w tym wszystkim, a szczególnie w pierwszym – znęcaniu się i bawieniu psychiką przeciwnika, zawsze o trzy kroki do przodu – jest oczywiście Tokuchi Toua, nowy as Lycaons. Gdybym miała powiedzieć, co najbardziej nie podobało mi się w tej serii, odpowiedziałabym, że właśnie to bezduszne podejście do baseballu – traktowanie go jako własnej rozgrywki, chęci udowodnienia przeciwnikowi swojej wyższości, przy całkowitym pominięciu entuzjastycznego podejścia do gry, nie wspominając już o szczerej chęci zmierzenia się. Aż czuć te pieniądze, które są stawką, czuć, i to bardzo przeszkadza. Pod tym względem anime jest po prostu brzydkie. Może to moja naiwność. Może przyzwyczaiłam się do serii, w których bohaterowie chcą dać z siebie wszystko, aby w uczciwej walce pokonać przeciwnika, ale też sprawdzić swoje możliwości, spróbować przekroczyć ich granicę. Gdzie każda ze stron wkłada w to tyle samo siły i – co najważniejsze – szacunku dla drugiej drużyny, a nie próbuje ją wygryźć brutalnie z interesu. Wiem i nie zapominam, że w One Outs rozgrywki toczą się między profesjonalnymi drużynami i że to jest ich sposób zarabiania na życie, ale aż taki nacisk na to wywołuje po prostu niesmak. Jednak z drugiej strony do serii możemy podejść jako do anime o hazardzie, a baseball uznać tylko za swoiste tło – i jako takie powinno się sprawdzić. Tokuchi jest urodzonym hazardzistą, diablo inteligentnym, wyrachowanym, bezlitosnym i nie okazującym absolutnie niczego. Te jego cechy, wraz z osiągnięciami i stosowanymi sztuczkami (bo siły jakiejś niesamowitej nie ma) nieodmiennie przywołują na twarze jego przeciwników, ale także kolegów wyraz głębokiego szoku. Po pewnym czasie oglądanie ciągłych zwycięstw i tylko zwycięstw Tokuchiego staje się jednak męczące. Nawet jeśli wygląda na to, że Tokuchi nie przewidział kolejnego kroku przeciwników, możemy być spokojni – bo okaże się, że przewidział za to trzy następne. Tokuchi jest nie tylko hazardzistą, lecz również najlepszym z najlepszych psychologów, który czyta ludziom w myślach i potrafi ze stuprocentową dokładnością określić ich następny ruch – Light Yagami i L razem wzięci nie dorastają mu do pięt. W pewnym momencie człowiek z przerażeniem zaczyna się zastanawiać, czy to, co ogląda, to jeszcze jest baseball.
Nie polubiłam ani jednego bohatera. Ich charaktery odbijają się w sposobie gry i to już powinno powiedzieć o nich wszystko. Oczywiście dostaniemy tani patos i gadki o grze zespołowej, o wygranej, nie poddawaniu się i podobne, ale w związku z tym, że w większości padają one z ust Tokuchiego, zdają się groteskowe i nie na miejscu (i służą raczej sterowaniu ambicjami innych graczy, bo nie wierzę, aby on sam brał na poważnie to, co mówi). Życzyłam mu szczęścia w grze tylko dlatego, że jego przeciwnikiem, prawdziwym przeciwnikiem, był osobnik jeszcze bardziej paskudny oraz bardziej schematyczny i prosty – właściciel drużyny, Saikawa – wręcz podręcznikowy przykład Tego Złego, bez krztyny inwencji czy charakteru. Po prostu nudny. Śmiertelnie nudny w swoich ciągłych próbach wygrania z Tokuchim, seriach spazmatycznego śmiechu czy wybuchach wściekłości. Dzięki niemu chciano przypuszczalnie wprowadzić więcej napięcia do odcinków, czyniąc grę Tokuchiego niejako podwójną i bardziej emocjonującą – każąc mu zmierzyć się zarówno z drużyną przeciwników, jak i z właścicielem drużyny, do której należy. W ostatecznym rozrachunku pogorszyło to tylko odbiór, ponieważ sama gra stawała się w tym momencie polem walki między Tokuchim a właścicielem, walki o duże pieniądze z piłką latającą w tle.
Seria jest dość realistyczna, jednak nie na tyle, by na ten wyróżnik w pełni zasłużyć. Co prawda dostanie go, ale z wahaniem z mojej strony. Bo owszem, terminologia i stosowane chwyty w większości są zgodne ze stosowanymi naprawdę, ale w wielu miejscach twórcy pozwolili sobie, by poniosła ich wyobraźnia, a umiejętność przewidywania Tokuchiego jest praktycznie nieograniczona. Czasami zawodnicy potrafią więcej, niż jest zapisane w ogólnoświatowych rekordach, czasami stosują taktyki zakręcone jak precelek, a czasami dla odmiany profesjonalnym graczom w baseball trzeba wszystko tłumaczyć jak dzieciom, co chyba dziwi najbardziej z tego wszystkiego. Nie, przepraszam, jeszcze bardziej dziwi to, że właśnie ci profesjonalni gracze padają jak muchy w starciu z osobnikiem, który w lidze jest od paru dni. Seria nie wykracza co prawda poza pewne pseudorealistyczne ramy i nie zamienia się w zmagania kosmicznych mocy i coraz to nowszych technik, lecz i tak sprawia, że sporo z tego, co się nam pokazuje, uznamy za mocno przerysowane. Mam też nieodparte wrażenie, że większość z ukazanych technik jest tak naprawdę zwyczajna i prosta do zrozumienia, często stosowana w grze, jednak tutaj przedstawiona została tak, jakby to był najnowszy i najbardziej szokujący wynalazek sezonu. Każda piłka, każdy rzut, odbicie czy w ogóle każda podjęta akcja przez danego zawodnika, Tokuchiego szczególnie, jest witana okrzykami zdumienia, niedowierzania i wybałuszonymi oczami, czasami jeszcze komentarzem narratora, który mówi nam, co się właśnie stało, jakbyśmy tego nie widzieli. Właśnie, narratora… Ja rozumiem, że trzeba wytłumaczyć pewne zawiłości, żeby nawet widz, który pierwszy raz ogląda mecz baseballu zrozumiał, o co chodzi, ale tutaj jest to doprowadzone aż do przesady i poirytowania odbiorcy. Narrator nie tylko komentuje przebieg meczów, ale tłumaczy, że to, co przed chwilą zobaczył widz, było godne podziwu, a tu należy się aplauz. Z emfazą ogłasza, jak to wszyscy są pod wielkim wrażeniem Tokuchiego, iż zrozumieli, że to nie jest zwykły człowiek i że w ogóle jest to nie do pojęcia, a najlepiej to od razu uznajmy go za boga i będzie po sprawie. Nawet jeśli ten sposób przedstawiania był zaplanowany, a przerysowanie celowe, to nie znaczy, że nie było to drażniące.
Siła każdego z zawodników przez całą serię się nie zmienia, a mecze rozwiązywane są prawie zawsze dzięki geniuszowi Tokuchiego, który albo sam zajmuje się niszczeniem wrogów (w tej serii to jest całkiem poprawne określenie dla przeciwnej drużyny), albo dokładnie instruuje innego zawodnika, mówiąc mu, co ma zrobić. W takim przypadku reszta postaci wypada naprawdę blado, stanowiąc tylko albo jakiś zbiór cech i umiejętności, które musi pokonać Toua, albo narzędzie, którym posłuży się, aby wygrać. Raz przeciwnikiem będzie niesamowicie szybki osobnik, innym razem zwyczajny oszust, którego sztuczki trzeba rozpracować i zastosować przeciwko niemu. Są to mało „ludzkie” postaci, jedynie pionki bez charakteru, do przewrócenia i wdeptania w ziemię. Jedyną postać, która miała kiedykolwiek szansę stać się prawdziwym przeciwnikiem Tokuchiego, widzimy krótko, a potem wcale. W samej drużynie likaonów jest jeszcze oczywiście Kojima, ale on też nie ma za wiele czasu antenowego. O wiele częściej będziemy widzieć Ideguchiego, łapacza, który często wciela się też w rolę narratora. I jest tak samo jak „główny” narrator przedramatyzowany. Okraszony sporą dawką mistycyzmu („to był zwykły fastball, ale coś w tym było, że chybiłem”, „w jego fastballach coś jest, jakby wymykały się spod twojego kija”) klimat staje się nieco niestrawny. Mimo tego wszystkiego serii nie oglądało się do końca tak źle. Kiedy już przyzwyczaić się do sposobu prowadzenia rozgrywek oraz dostać znieczulicy na postaci i ich reakcje (tudzież złośliwie zacząć się z nich śmiać), seria staje się lekkim i czasami nawet potrafiącym przytrzymać chwilkę w napięciu tytułem. Tak więc anime ma wiele wad i irytujących elementów, ale ogólnie da się oglądać.
Jak zapewne niektórzy już się zorientowali albo gdzieś przeczytali, za One Outs w większości odpowiedzialna jest ekipa, która stworzyła Akagiego oraz Kaijiego. Czy to oznacza, że znowu mamy nieociosane, kwadratowe twarze? Nie, tym razem postawiono na większy realizm w rysunku bohaterów i poza Tokuchim, którego fryzura zdaje się miała odwzorowywać złote słońce Azteków, a twarz składać się z ostrych, chytrych, „lisich” rysów, wyglądają oni przynajmniej jak ludzie. Jakiś czas zastanawiałam się też, dlaczego poza tym, że bohaterowie zdają się nie posiadać życia osobistego i widzimy ich tylko na boisku, nie potrafię przywołać z pamięci żadnego tła, może z wyjątkiem stadionu i boksu dla zawodników. Wyjaśnienie okazało się bardzo proste. Otóż wszystko, co znajduje się za zawodnikami i wokół nich jest rozmyte, niewyraźne i ogólnie rzecz biorąc potraktowane po macoszemu, nieistotne i mało charakterystyczne. Tak więc o tłach nie ma praktycznie co wspominać. Zabiegiem tym chciano chyba podkreślić wagę samej gry i bohaterów, a nieistotność całej reszty. Efekt jest taki, jak już wspomniałam, tła są prawie że nie do zapamiętania.
Na muzykę zwracałam uwagę tak naprawdę tylko wtedy, kiedy mi nie pasowała, czyli w tych momentach, które z jej pomocą próbowano wznieść na wyżyny patosu. Moją uwagę zwrócił głównie utwór At Dawn, sam w sobie całkiem ładny, ale tutaj nie na miejscu, pojawiający się najczęściej przy słowach otuchy wygłaszanych przez Tokuchiego. Nie powiem, żeby muzyka była zła, ale jest mocno przeciętna, do słuchania osobno nie nadaje się absolutnie (oprócz naprawdę niewielu kawałków, a i to niewyróżniających się szczególnie). Jeśli się próbuje słuchać jej przez dłuższy czas już poza serią, szybko można nabawić się bólu głowy. Opening jak i całe anime jest apologią głównego bohatera, angielski wokal i obrazy Tokuchiego do każdej nuty to już zbyt wiele i po przesłuchaniu parę razy, dałam mu spokój. Ending jest bardzo podobny, ale nieco spokojniejszy i nie epatuje tak głównym bohaterem.
Wiele wad, ale znośne. Określenie widowni jest bardzo proste, wystarczy powiedzieć, że sporo osób widzi w Tokuchim charakter podobny do Akagiego (dodatkowo mają oni tego samego seiyuu, który podkładał także głos pod Kaijiego). Mogą więc zabrać się za to osoby, którym podobał się właśnie Akagi oraz Kaiji. Ponadto widzowie, którzy chcieliby zobaczyć „coś z baseballem” – seria nie jest na tyle zła, żebym miała im odradzać jej oglądanie, zaleciłabym tylko, by nie spodziewali się wybitnego dzieła.
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Madhouse Studios |
Autor: | Shinobu Kaitani |
Projekt: | Takahiro Umehara |
Reżyser: | Yuuzou Satou |
Scenariusz: | Hideo Takayashiki |
Muzyka: | Akihiko Matsumoto |
Odnośniki
Tytuł strony | Rodzaj | Języki |
---|---|---|
Podyskutuj o One Outs na forum Kotatsu | Nieoficjalny | pl |