Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Forum Kotatsu

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 8/10 grafika: 9/10
fabuła: 7/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 3 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 8
Średnia: 7
σ=0,5

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Grisznak)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Crusher Joe

Rodzaj produkcji: film (Japonia)
Rok wydania: 1983
Czas trwania: 132 min
Tytuły alternatywne:
  • クラッシャージョウ
Tytuły powiązane:
zrzutka

Jak wyglądałyby Gwiezdne wojny w wersji anime? Myślę, że właśnie tak.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Grisznak

Recenzja / Opis

Pościgi, strzelaniny, piękne kobiety, szybkie samochody, kosmiczni górnicy i międzygwiezdni piraci, polityczne intrygi, sympatyczne droidy, projekt straszliwej broni zagrażającej mirowi w Galaktyce, efektowne wybuchy i stawka większa niż życie, czyli młody Han Solo trafił w roku premiery Powrotu „Dżodaj” również do filmu anime pod zmienionym imieniem „Kruszarka” Joe. Tak w jednym zdaniu można streścić ekranizację kinową light novel autorstwa Haruki Takachiho (odpowiedzialnego także za książkowy pierwowzór Dirty Pair) wyróżnioną w roku premiery przez czytelników czasopisma „Animage” nagrodą Anime Grand Prix i wyreżyserowaną przez Yoshikazu Yasuhiko (który wyreżyserował między innymi Ariona i Venus Senki).

Naszą przygodę (to chyba najlepsze określenie stworzonej przez autora i reżysera historii) z tym anime rozpoczynamy od efektownej sceny pościgu po autostradzie, podczas której eksplodują całe zastępy lewitujących samochodów, prowadzących „dziki gon” za ciężarówką przewożącą prawdziwy „piąty element”, stanowiący motor napędowy całej historii, wokół którego, a raczej tego, do czego jest potrzebny, wszystko się będzie kręcić. Po wystrzałowej (i to dosłownie) sekwencji ulicznej przenosimy się w kosmos, gdzie podziwiamy dynamiczne i ryzykowne wyczyny gwiezdnych pilotów wchodzących w skład jednej z tytułowych grup Crusherów, czyli osób zajmujących się detonowaniem asteroid. I choć upływ trzydziestu pięciu lat od premiery zrobił swoje, to jednak dzięki dobrze dobranej muzyce i przemyślanemu montażowi wybuch stanowiący zwieńczenie swego rodzaju czołówki tego filmu, w trakcie której przedstawiana jest nam cała załoga, robi naprawdę duże wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywołuje wspomniane wprowadzenie ekipy poprzez ukazanie każdego jej członka w akcji, zatrzymanie klatki obrazu, pomniejszenie jej i dodanie szczegółowych danych osobowych, co osobiście uważam za najlepszy i najfajniejszy sposób prezentowania postaci w jakimkolwiek filmie czy serialu – proste, a jakże efektowne i kultowe rozwiązanie.

Skoro już wspomniałem o protagonistach, warto poświęcić chwil kilka na przybliżenie ich sylwetek. A zatem, mamy kapitana – zawadiakę, czyli tytułowego Joego. Towarzyszą mu: Alfin – piękna i energiczna „princessa” o blond włosach, która pełni rolę nawigatorki, i z którą bohatera łączy zdecydowanie coś więcej niż stosunki zawodowe; Talos – najstarszy członek załogi, który pracował z ojcem Joego; Ricky – najmłodszy członek załogi, którego przekomarzania z Talosem stanowią główny wątek humorystyczny w tej produkcji. Jest jeszcze sympatyczny robocik Dongo, który pod nieobecność reszty załogi zajmuje się statkiem – „Minerwą”. Owa piątka stanowi naprawdę dobrze dobrany i zgrany zespół, którego poczynania i reakcje ogląda się z niezmierną przyjemnością. Stanowi on solidny filar, dzięki któremu anime utrzymuje pewien poziom od początku do końca. Niestety gorzej sytuacja wygląda w przypadku postaci drugo- i trzecioplanowych, takich jak ojciec głównego bohatera, dowódca gwiezdnej floty, szychy polityczne czy też bandy rzezimieszków. Są one na tyle schematyczne i poświęcono im na tyle niewiele czasu, że nie ma większego sensu omawiać ich w recenzji. W sumie warto wspomnieć tylko o gościnnym występie Yuri i Kei z Dirty Pair na srebrnym ekranie kina samochodowego podczas paru scen na jednej z planet oraz głównym czarnym charakterze, który nieodparcie przywodził mi na myśl złowrogiego Doktora Klaufa z Inspektora Gadżeta. Ogólnie rzecz biorąc, przeciwnicy naszych bohaterów stanowią najsłabszy punkt omawianej produkcji. Są płascy i jednowymiarowi, a ich cała motywacja opiera się na chęci zdobycia władzy nad galaktyką. Choć trzeba przyznać, że dzięki temu stają się prawdziwymi przeciwnikami, a raczej przeciwnościami dla naszej drużyny – zamiast rozterek wewnętrznych, własnych pragnień i decyzji otrzymujemy rzeszę papierowych żołnierzyków i polityków. Brakuje temu pewnej odkrywczości i ujmuje zarazem trochę realizmu wykreowanym postaciom, jednak w miarę sprawnie opowiedziana historia jest w stanie na tyle sprytnie przydzielać czas i miejsce owym miernotom, że blask bijący od najważniejszych aktorów tej opowieści wystarcza, by przyćmić wszystkie słabostki i zapewnić satysfakcjonujący seans.

No dobrze, ale o czym właściwie jest ta historia? Zasadniczo o tym, o czym napisałem w pierwszym zdaniu, czyli o niczym. Ot, nasza dzielna załoga po spektakularnym wejściu, bądź jak kto woli, wlocie, otrzymuje w przytulnym gabinecie od pewnego starszego pana propozycję nie do odrzucenia – mają przewieźć wspomniany przeze mnie „piąty element”, czyli zahibernowaną chorą dziewczynę, na odległą planetę w celach medycznych (przynajmniej taka jest oficjalna wersja). Jak tu nie pomóc damie w opałach, zwłaszcza że proszący o przewóz mają walizkę pełną małych zielonych kusicieli? W takiej sytuacji – zarówno ze względów moralnych, jak i czysto zdroworozsądkowych – można złamać kilka zasad obowiązujących w cechu crusherów i przyjąć propozycję. Niestety jak to zazwyczaj w takich historiach bywa, nie wszystko, a właściwie nic, nie idzie po myśli naszych bohaterów. Już na starcie psuje się im na statku hipernapęd, przez co po paru minutach znajdują się w zupełnie przypadkowym rejonie galaktyki. Co dziwniejsze, z pokładu znika dziewoja i jej opiekunowie wraz z pieniędzmi, ale i dokumentami kosmicznego pojazdu. Całe to zajście stanowi przyczynę niemałego galimatiasu. Nasza dzielna drużyna zostaje wplątana w lokalną intrygę polityczną oraz konflikt nie tylko z prawem, ale także z kosmicznymi piratami. A przez całą tę osnowę przewija się nieustannie wątek zaginionego „ładunku”. Dalsze odkrywanie kart to już tylko spoilerowanie (wbrew pozorom, tak zarysowana opowieść pozbawiona jest ambicji, by nieść jakieś wielkie i ważne przesłanie). Zresztą, średnio „opatrzony” widz już teraz jest w stanie dopowiedzieć sobie zakończenie tej historii.

Jak więc widać, fabuła w tym przypadku należy do kategorii prostych historyjek stanowiących szkielet dla przepełnionych wybuchami i wystrzałami scen akcji, które przywodzą na myśl filmy z Bruce'em Willisem czy Sylvestrem Stallone. Nie jest to jednak kompletnie pozbawiona sensu naparzanka. Owszem, mamy tu do czynienia z opowieścią prostą i niewymagającą, jednak mimo wszystko wciągającą i odprężającą, której najbliżej jest klimatem do starych Gwiezdnych wojen. Można wręcz odnieść wrażenie, że stanowi ona animowany spin­‑off trylogii Lucasa. Obserwujemy bowiem podobne typy postaci, architekturę, wyobrażenie statków kosmicznych oraz robotów. Pojawiają się nawet podobne wojenne maszyny kroczące, co w VI epizodzie gwiezdnej sagi. Trudno stwierdzić, kto u kogo i co podpatrywał, ale że oba dzieła powstawały w tym samym czasie, można podejrzewać, iż twórcy w podobnym okresie wpadali po prostu na podobne pomysły (albo nawzajem się szpiegowali). Podkreślić w tym miejscu należy, że twórcom niesamowicie dobrze udało się w filmie oddać ducha kina nowej przygody – niemal identycznie jak uczynił to George Lucas w Nowej nadziei. Otrzymujemy zatem masę zwrotów akcji, zróżnicowane lokacje, rozległe obce światy, a także nieśmiertelny motyw miłości i walki dobra ze złem. Na dokładkę dostajemy jeszcze paletę barwnych bohaterów, którzy przerzucają się sarkastycznymi uwagami. I choć dialogom tym daleko do polskiego kabaretu, czy chociażby do gwiezdnowojennych dygresji, to na swój sposób pasują do konwencji i tworzą odpowiedni nastrój, rozładowując w razie potrzeby zbyt duże napięcie.

Zdecydowanie pochwalić należy natomiast reżyserię, która stoi na przyzwoitym poziomie i mimo małych potknięć spójnie i logicznie przedstawia opowiadaną historię. Pomaga jej w tym dynamiczny montaż, który sprawia, że wszechobecne sceny akcji mają odpowiednie tempo oraz mogą odpowiednio wybrzmieć w perspektywie całego czasu ekranowego. Jedyną wadą, jakiej można się doszukać, jest lekko rozwleczona druga połowa filmu. Po upływie pierwszej godziny odnosi się wrażenie, że historia powoli zmierza do kresu i za dwadzieścia minut zobaczymy napisy końcowe. Tak się jednak nie dzieje. Reżyser w tym przypadku trochę traci wyczucie i nieskładnie serwuje nam rozciągnięte na blisko godzinę zakończenie. Psuje to troszeczkę ogólne wrażenie i może wywoływać znudzenie, ponieważ jednak jedno wydarzenie popędza drugie, które efektownie eksploduje w trzecie, film uwagę widza jako tako do samego końca utrzymuje.

Za wykreowanie odpowiedniego klimatu oraz utrzymanie uwagi widowni w dużej mierze odpowiada muzyka, która w tym przypadku spełnia swoje zadanie bardzo dobrze. Norio Maeda w momentach podniosłych i ważnych dyryguje orkiestrą, jakiej nie powstydziłby się sam John Williams, a w scenach luźniejszych pokazuje również, że nie jest mu obca lekko elektroniczna muzyka disco, która idealnie podkreśla futurystyczny charakter produkcji i stanowi miłą odskocznię od gry tradycyjnych instrumentów. Dźwięki pobrzmiewające w tle są adekwatne do sytuacji, którą ilustrują, a przez to dobrze komponują się z serwowanym obrazem, acz, powiedzmy sobie szczerze, muzyka jest dobra, ale jednak nie wybitna.

Jeśli już o obrazie, czyli o grafice i o animacji mówimy, to mogę wypowiedzieć się o nich jeno w samych superlatywach. Jak na swoje czasy strona techniczna filmu stoi na bardzo wysokim poziomie. Prawda – momentami pewne modele są niewyraźne i zniekształcone, trzeba jednak pamiętać, że co druga scena to dynamiczny pościg bądź strzelanina ukazywana z przeróżnych perspektyw i to bez użycia jakiegokolwiek obiektu stworzonego w CGI – naprawdę coś pięknego. Jeżeli ktoś twierdzi, że teraz filmy anime kręci się lepiej i są ładniejsze, niech znajdzie mi choć jedną produkcję z ostatnich kilku lat z podobnym poziomem dynamizmu, która została stworzona wyłącznie z ręcznych rysunków. À propos rysunków, warto zwrócić uwagę na kreskę, charakterystyczną dla anime z tamtego okresu. Trochę mniej dokładną od współczesnej, za to zdecydowanie bardziej klimatyczną i przyjemną dla oka (kontury nie są ostre jak żyleta, tylko delikatne, jak na prawdziwych ilustracjach). Jeśli dołożymy do tego ciepłą paletę barw i momentami neonowe światła, to otrzymamy przepiękną, klasycznie wykonaną, produkcję science­‑fiction z lat 80. Mnie najbardziej urzekły sceny z futurystycznej dyskoteki, w których pierwsze skrzypce grała nie tylko muzyka, lecz przede wszystkim światło (pod tym względem podobne wrażenie wywarł na mnie jeszcze tylko jeden film – Atomic Blonde. Poza tym warto zauważyć zróżnicowanie samej animacji i zastosowanie różnorodnych efektów przejść, a momentami także odkrywczych ujęć. Do tego należy dodać jeszcze same projekty postaci i świata przedstawionego, które stanowią czystą esencję tzw. retrofuturyzmu.

Crusher Joe to udane, acz nie nazbyt ambitne kino rozrywkowe, dostarczające dużo dobrej zabawy, sprawnie operujące i wykorzystujące elementy charakterystyczne dla gatunku science­‑fiction, stanowiące dzieło bliźniacze względem sagi Lucasa i pozycję obowiązkową dla wszystkich fanów Hana Solo oraz twórczości Haruki Takachiho, a także miłośników filmów science­‑fiction z lat 70. i 80. oraz ich stylistyki. Na koniec pragnę tylko dodać, że chciałbym, aby świat w roku 2161 wyglądał identycznie, jak w tym filmie – wykreowana przez twórców wizja przyszłości jest nad wyraz kusząca. Gorąco polecam wszystkim, którzy są w stanie przymknąć oko na niewyszukaną fabułę i potrafią się cieszyć z prostej, acz spektakularnej przygody w kosmosie.

Filmowit R, 20 października 2018

Recenzje alternatywne

  • Grisznak - 19 lipca 2011
    Ocena: 6/10

    Przygodowe science­‑fiction zrobione wedle kanonów gatunku, czyli dużo strzelania, latania i biegania. Miejsca na fabułę zostało niewiele. więcej >>>

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Sunrise
Autor: Haruka Takachiho
Projekt: Shouji Kawamori, Yoshikazu Yasuhiko
Reżyser: Yoshikazu Yasuhiko
Scenariusz: Haruka Takachiho, Yoshikazu Yasuhiko
Muzyka: Norio Maeda