Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 5/10 grafika: 4/10
fabuła: 4/10 muzyka: 6/10

Ocena redakcji

5/10
Głosów: 4 Zobacz jak ocenili
Średnia: 5,25

Ocena czytelników

5/10
Głosów: 21
Średnia: 5,24
σ=1,6

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (IKa)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Yoru no Yatterman

zrzutka

Chwalebny powrót (anty)bohaterów z dzieciństwa, czy może nieudana próba odgrzania niezbyt świeżego już kotleta?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Wskrzeszanie legend nie należy do zadań łatwych. O prawdziwości tego stwierdzenia przekonać mogli się dorośli dzisiaj fani serii Sailor Moon, której remake z powodzeniem bezcześci piękne wspomnienia z dzieciństwa. Dlatego, gdy po raz pierwszy usłyszałam o Yoru no Yatterman, produkcji nawiązującej do powstałej w drugiej połowie lat 70. serii Yattaman, miałam więcej obaw niż nadziei. No dobrze, ale dlaczego piszę o „legendzie” w odniesieniu do nieszczególnie udanego tytułu sprzed prawie 40 lat? Być może młodsi fani anime, urodzeni w latach 90. XX wieku i później, nie są świadomi tego, jak ważną rolę w dzieciństwie pokolenia lat 80. odegrał Yattaman. Emitowana na kanale Polonia 1 japońska animacja z włoskim dubbingiem była obowiązkowym punktem dnia dla większości ówczesnych kilkulatków. Powtarzalność, przewidywalność i absolutna głupota poszczególnych odcinków nie tylko nie powodowały wówczas zniesmaczenia i znudzenia, ale dawały poczucie familiarności i wspólnoty – wszyscy oglądali Yattamana i jeśli ktoś akurat jakiegoś odcinka nie widział, nie miało to najmniejszego znaczenia, bo przecież każdy i tak był taki sam jak poprzedni i następny. Po dziś dzień doświadczam tego fenomenu – wystarczy rzucić hasło „Yattaman” w grupie dwudziesto- czy trzydziestokilkulatków, niemających nic wspólnego ze światem anime, a natychmiast grono dorosłych ludzi zaczyna z dziecięcą wręcz ekscytacją wykrzykiwać tytuły pozostałych tego typu „arcydzieł” animacji japońskiej. Czy w innych zakątkach świata seria ta cieszy się podobną popularnością? Tego nie wiem. W Polsce jednak nazwanie jej legendarną nie wydaje mi się przesadą.

Po tym przydługim wstępie pora wreszcie przejść do sedna tej recenzji, a zatem Yoru no Yatterman – historii ściśle z dawnym Yattamanem powiązanej. Jej twórcy, w przeciwieństwie do tych odpowiedzialnych za powstanie nowej Sailor Moon, nie zdecydowali się na remake, co zresztą wydaje się jedynym logicznym ruchem, biorąc pod uwagę absurdalną wręcz schematyczność oryginalnej serii, która w dzisiejszych czasach prawdopodobnie nie przyciągnęłaby przed ekrany nawet sześciolatków. Zamiast tego postawiono na coś w rodzaju odległej kontynuacji.

W pewnej odludnej i już na pierwszy rzut oka niezbyt urodzajnej krainie skromne i spokojne życie prowadzi ciężarna Dorothy i jej dwóch towarzyszy, Voltkatze i Elephantus. Wkrótce na świat przychodzi córka Dorothy – Leopard. Mimo wielu materialnych niedostatków dziewczynka rośnie w poczuciu miłości i bezpieczeństwa. Pełna jest wiary w to, że świat jest miejscem dobrym, a tym, co pozwala jej żyć w podobnym przekonaniu, jest znana historia o wielkich i dzielnych bohaterach, Yattamanach, którzy stoją na staży sprawiedliwości. Pewnego dnia Leopard przypadkiem odkrywa, że tak ona, jak i jej matka są potomkiniami owianej złą sławą Doronjo – przywódczyni gangu, z którym dawno temu walczył i wygrał Yattaman. Z kolei dwaj jej opiekunowie są członkami rodów założonych przez podwładnych Doronjo, Boyacky’ego i Tonzrę. Jak tłumaczy dziewczynce matka, to dlatego przyszło im żyć w nędzy i oddaleniu od Królestwa Yatter – jako potomkowie przestępców muszą pokutować za ich grzechy. Leopard nie traci jednak wiary w to, że jeśli będzie wystarczająco grzeczna i dobra, Yattamani wreszcie jej wybaczą i pozwolą zamieszkać w krainie mlekiem i miodem płynącej, jaką ma być Królestwo Yatter. Naiwna wiara dziewczynki ulega jednak załamaniu, gdy matka zapada na poważną chorobę, a córka wraz z opiekunami wyrusza do Królestwa Yatter, by prosić o pomoc dla Dorothy. Zamiast ratunku spotyka ich jednak brutalny atak – nie tylko nie zostają wpuszczeni w granice Królestwa, ale Yattamani strzegący jego granic próbują ich zabić. Przerażonej trójce z trudem udaje się uciec, w tym czasie jednak Dorothy umiera, pozostawiając Leopard w głębokim smutku, który szybko przeradza się w chęć zemsty. Dziewczynka zaczyna podejrzewać, że tak naprawdę to Yattamani są tymi złymi, a grupa Dorombo próbowała się ich pozbyć i zaprowadzić na świecie pokój. Wraz z Voltkatzem i Elephantusem Leopard postanawia reaktywować gang przodków i wykorzystując ich imiona jako pseudonimy, cała trójka rusza na starcie z Yattamanami.

Założenie tyleż ambitne, co niemal niewykonalne – zwłaszcza gdy nie ma się dokładnego planu działania, żadnego zaplecza finansowego, a na dobrą sprawę nawet porządnych przebrań, dzięki którym można ukryć swoją tożsamość. Szczęśliwie nowa grupa Dorombo trafia na dwójkę sprzymierzeńców – co prawda nieszczególnie pomocnych, ale jednak sprzymierzeńców. Są nimi Galina, młody, niezaradny, ale szlachetny chłopak, oraz Alouette, dziewczyna, która po zesłaniu rodziców na roboty w obozach Yattamanów, mówiąc delikatnie, straciła kontakt z rzeczywistością i mentalnie utknęła na poziomie dziecka. Galina z początku nie jest zachwycony pomysłem pomagania ludziom, z którymi Yattamani mają wyraźnie na pieńku, okazuje się jednak, że Alouette zapałała niezwykłym przywiązaniem do małej Leopard i, nazywając dziewczynkę swoim aniołem, zapragnęła pozostać przy jej boku. Galinie, od lat opiekującemu się Ally, nie pozostaje więc nic innego, jak przyłączyć się do trójki Dorombo. Co w tym wszystkim jest z początku naprawdę intrygujące? To, że Galina i Alouette wyglądem zaskakująco wręcz przypominają znanych z oryginalnej historii Yattamanów. Przypadek? To już coś, czego widzowie muszą dowiedzieć się sami.

Zawiązanie akcji wydaje się dość ciekawe i muszę przyznać, że pierwsze odcinki rozbudziły moje oczekiwania wobec tej serii. Niestety równie szybko, jak narobiłam sobie smaku, tak szybko też straciłam złudzenia. W teorii demitologizacja postaci szlachetnego bohatera i ukazanie go jako potwora, któremu być może władza uderzyła do głowy, jest zabiegiem bardzo ciekawym. W oryginalnej serii Yattamani to dwójka dzieciaków, która bawiąc się robotami, tępi też grupkę bezmyślnych przestępców. Tutaj mamy do czynienia ze światem, w którym Yattaman to wielka machina władzy, składająca się z tysięcy żołnierzy­‑robotów, wszystkich wyglądających jak Yatta 1 i Yatta 2 – zza tej gęstej zasłony nie sposób dopatrzeć się dwojga ludzi, którzy rozgromili kiedyś trójkę Dorombo. W smutnej, pełnej strachu rzeczywistości, rodzi się potrzeba przeciwstawienia się terrorowi i niesprawiedliwości – a jej głosem staje się potomkini czarnego charakteru, która walczy o przywrócenie ładu i szczęścia. Taka koncepcja ma ciekawy potencjał, którego niestety twórcom Yoru no Yatterman nie udało się wykorzystać.

Największą bolączką tej serii jest to, że do ostatniej chwili nie potrafi się zdecydować, czym tak właściwie chce być – slapstickową komedią utrzymaną w duchu oryginału, czy też łapiącym za serce dramatem? Bez najmniejszego wyczucia poważne i ciężkie sceny przerywa się tu idiotycznymi, napakowanymi mało apetycznym fanserwisem gagami, które co najwyżej byłyby w stanie rozbawić dzieci poniżej dziesiątego roku życia. W gruncie rzeczy nietrudno zrozumieć to rozdarcie. Zakładam, że z jednej strony twórcy pragnęli stworzyć historię z przesłaniem, z drugiej jednak chcieli nawiązać do spuścizny pierwszego Yattamana, który był durną komedią z nieśmiertelnym punktem programu w postaci Doronjo tracącej garderobę. W praktyce jednak zestawienie dwóch tak skrajnie różnych gatunków wypada bardzo słabo. Yoru no Yatterman, odarte z marnych dowcipów, jest w istocie historią ciężką i podwójnie dramatyczną. Ukazana zostaje młodziutka, bo zaledwie dziewięcioletnia bohaterka, która nie tylko traci ukochaną matkę, ale z dnia na dzień pozbawiona zostaje też wszystkich swoich złudzeń i wiary w stabilność i bezpieczeństwo świata, w jakim przyszło jej żyć. Jednocześnie przychodzi nam z szerszej perspektywy zobaczyć, jak cały ten świat naprawdę wygląda i że bliżej niż do niebiańskiej krainy szczęśliwości, jest mu do państwa totalitarnego, przywodzącego na myśl stalinowską Rosję, z będącymi na porządku dziennym zesłaniami do obozów pracy i wszechobecną propagandą dobrego imienia przywódcy tej antyutopii. Wplecione w takie tło dowcipy na temat uczennic szkół średnich czy ujęcia roznegliżowanych pośladków średniej urody bohaterów męskich pasują niczym przysłowiowa pięść do nosa. Z powodu tej pozbawionej wyczucia mieszanki ani sceny dramatyczne nie są w stanie na serio nikogo poruszyć, ani sceny komediowe nie mogą szczerze rozbawić.

Na tym jednak nie koniec problemów z fabułą. Cały jej układ wydaje się chaotyczny i stanowczo zbyt fragmentaryczny jak na tak krótką serię. Owszem, nie tracimy z oczu głównego celu, jakim jest dla bohaterów dotarcie do siedziby Yattamanów, ale w drodze do niej przytrafiają im się liczne, niewnoszące nic do wątku głównego przygody, które kradną czas antenowy. Skutkuje to częstym dla krótkich, przygodowych serii problemem – gdy wreszcie docieramy do finałowego odcinka, akcja nabiera zawrotnego tempa i najważniejsze dla niej wydarzenia zostają niedbale upchnięte w ostatnich kilku minutach. Na obronę takiego stanu rzeczy można dodać, że wspomniane luźniejsze odcinki nie są tak całkiem przypadkowe – w Yoru no Yatterman pojawia się wiele nawiązań do starszych serii studia Tatsunoko Productions, takich jak Speed Racer, Hutch Miodowe Serce czy W Królestwie Kalendarza. Odwołania te stanowić mogą pewną gratkę dla dorosłych widzów, którzy dobrze pamiętają wspomniane tytuły, jednak poza funkcją sentymentalną nie odgrywają większej roli. Co gorsza, dla młodszych widzów stać się mogą nielogicznymi i mało zabawnymi motywami, które działają wręcz na niekorzyść opowiadanej historii.

Z bohaterami serii bywa różnie. Leopard jako protagonistka sprawdza się całkiem nieźle – owszem, jest niekiedy irytująca, ale winą za to obarczam głownie piskliwy głos i dziecinne zachowania, które, biorąc pod uwagę jej wiek, szczególnie nie dziwią. Poza tym jest to dziewczynka w swych dążeniach bardzo zdeterminowana, pełna odwagi i zapału. Dobrze, być może nawet najlepiej z całej tej bandy dziwadeł, wypada Galina. To, obok malutkiej Doronjo, jedyny chyba bohater, którego instancja narracyjna traktuje w miarę serio. Nie jest ani idiotą, ani wariatem – to zwykły chłopak, który w trakcie serii przechodzi największą ze wszystkich przemianę i z gapowatej ciamajdy staje się zaradnym i odważnym bohaterem, protagonistą w pewnym sensie równym Leopard. Dalej niestety jest już tylko gorzej. Voltkatze i Elephantus – przez większość serii znani jako Boyacky i Tonzra – pełnią rolę błaznów teoretycznie rozluźniających atmosferę, gdy ta staje się przyciężka. Oczywiście miewają swoje momenty „na serio”, ale przez zbyt jaskrawy kontrast, który tworzą one z ich komediową działalnością, powaga nie wypada w ich wykonaniu autentycznie. Najgorzej jest jednak z Alouette. Jestem w stanie zrozumieć, że dziewczyna przeżyła traumę, która zaowocowała poważnym uszczerbkiem na jej zdrowiu psychicznym, ale zachowanie tej bohaterki wydaje się do przesady przerysowane. Radosna beztroska i szczery uśmiech na twarzy w momencie, gdy cała grupa nie raz i nie dwa staje twarzą w twarz z uzbrojonym oprawcą, czynią z Ally osobę na tyle psychicznie niezrównoważoną, że należałoby ją zamknąć w zakładzie psychiatrycznym, a nie zabierać na misję ratowania świata. Absurdy w zachowaniu dziewczyny mnożą się w nieskończoność – pomijam już „drobiazgi” takie jak to, że Alouette potrafi komunikować się ze zwierzętami. W serii tej, z założenia bazującej na nierealnych faktach i rozwiązaniach typu deus ex machina, rozmawianie ze zwierzętami wciąż nie należy do najbardziej niedorzecznych pomysłów. Bardziej przeszkadza mi to, że jedynym punktem zakotwiczenia w rzeczywistości jest dla Ally Doronjo – nie dość, że trudno powiedzieć, dlaczego wybór pada właśnie na nią, to jeszcze czyni to z Alouette osobę skrajnie bezduszną w stosunku do Galiny, który całe swoje życie poświęcił opiece nad dziewczyną, a którego losem ona sama nie interesuje się nawet w chwilach, w których decyduje się jego być albo nie być. Tak przedstawiona bohaterka wydaje się niezdolna do przyjaźni czy szczerego oddania, a z kimś takim trudno sympatyzować.

Przechodząc do omówienia warunków technicznych serii, warto z miejsca nadmienić, że Yoru no Yatterman natychmiast daje się poznać jako seria o niskim budżecie. Projekty postaci są co prawda zróżnicowane, ale przy tym mocno uproszczone, co razi szczególnie w ujęciach z oddalenia, na których widać pełne sylwetki. Krajobrazy rażą monotonią i ubogą kolorystyką, ale to całkiem wiarygodnie tłumaczy nędza panująca na obszarach, które odwiedzają nasi bohaterowie. Animacja wypada po prostu słabo – w dynamicznych ujęciach brakuje płynności i dokładności. Poza tym nie sposób nie wspomnieć o powtórzeniach. Pod tym względem Yoru no Yatterman, a zwłaszcza finałowy odcinek tej historii, niemalże dorównują oryginalnemu Yattamanowi z lat 70. Dawno już we współczesnych seriach nie widziałam odcinka, który tak bezczelnie i po brzegi napchany byłby powtórzeniami nie pojedynczych klatek, ale trwających po kilkadziesiąt sekund pełnych sekwencji. Gdy oglądałam to widowisko, w pierwszej chwili przyszła mi do głowy szalona myśl, że może ktoś nawalił przy montażu odcinka i to, co widzę, jest wynikiem bardzo niefortunnej pomyłki. Gdy jednak kolejna scena została zanimowana w ten sam sposób, doszłam do wniosku, że jeśli już jakaś pomyłka zaszła, to w obliczeniach osoby odpowiedzialnej za budżet, która oszacowała, że na realizację finału wystarczy jeszcze środków, a tymczasem okazało się, że wcześniejsze odcinki niemal całkowicie je wyczerpały. Niestety trudno jest tutaj znaleźć cokolwiek, co można by z czystym sumieniem pochwalić. Nie dopisała nawet inwencja przy tworzeniu kolejnych robotów gangu Dorombo, która w serii oryginalnej wydawała się wręcz nieskończona.

Lepiej wypada ścieżka dźwiękowa. Zarówno opening, jak i ending łatwo wpadają w ucho i, przyozdobione ciekawymi klipami, dobrze wpasowują się w przygodowy charakter serii. Choć kompozycje słyszane w trakcie odcinków nie zapadają szczególnie w pamięć, to daje się zauważyć ich poprawne i przyjemne brzmienie. Jest to zasługą Tatsyui Kato, tego samego twórcy, który przygotowywał ścieżki dźwiękowe m.in. do Mirai Nikki czy obu serii Free!.

Mogło być lepiej. Nie lubię kończyć recenzji taką konkluzją, gdyż utrudnia mi to udzielenie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy warto ją obejrzeć, czy też niekoniecznie. Niestety Yoru no Yatterman jest dokładnie takim przypadkiem. Odwołując się ponownie do odświeżonej wersji Sailor Moon, uważam, że w przypadku omawianej serii pomysł był zdecydowanie lepszy. Czerpiąc inspirację z oryginału, twórcy postanowili opowiedzieć własną historię – ciekawą o tyle, że w nowym świetle ukazującą stary jak świat temat antagonizmu między dobrymi a złymi bohaterami. Zawiodło wykonanie, a przede wszystkim, jak sądzę, reżyseria. Gdyby już kogoś ten tytuł mógł zainteresować, to prawdopodobnie tylko osoby, które wychowały się na starym Yattamanie. Jeśli jednak będą one szukały fazowej komedii, jaką był oryginał, nie znajdą jej tutaj. Jeśli nastawią się na poważniejsze podejście do tematu, również go nie uświadczą. Ostatecznie pozostaje mi więc docenić sam pomysł, ale przez wzgląd na pełną niedociągnięć realizację, poradzić potencjalnym widzom, żeby spędzili czas w nieco bardziej produktywny i satysfakcjonujący sposób, niż na seansie Yoru no Yatterman.

Lin, 30 maja 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Tatsunoko Productions
Projekt: Akira Amemiya, Keisuke Gotou, Ryuu Nakayama, Tomohiro Kawahara
Reżyser: Hideaki Nakano, Tatsuya Yoshihara
Scenariusz: Kazuyuki Fudeyasu
Muzyka: Tatsuya Katou

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Yoru no Yatterman - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl