Anime
Oceny
Ocena recenzenta
3/10postaci: 2/10 | grafika: 8/10 |
fabuła: 4/10 | muzyka: 7/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
Guilty Crown
- ギルティクラウン
Zrzynać każdy może, czasem lepiej, a czasem gorzej… Ale nawet porządny plagiat wymaga czegoś więcej niż to, co dają nam twórcy Guilty Crown.
Recenzja / Opis
W niedalekiej przyszłości, na początku dwudziestego pierwszego wieku, Japonię zmienił nie do poznania potworny kataklizm – epidemia tajemniczego wirusa Lost Christmas. Choć od tego czasu minęło już wiele lat, kraj wciąż zmaga się z reperkusjami tamtych wydarzeń. Autorytarny rząd twardo trzyma łapę na zasobach szczepionki, a w „zakażonych” dzielnicach, objętych kwarantanną, nie obowiązują już prawa człowieka. Ruch oporu pod przewodnictwem rasowego bishounena Gaia stara się przeciwstawić rządzącej organizacji militarnej i przywrócić wolność obywatelom. A gdzieś daleko od tego wszystkiego, w ładnym, przytulnym mieszkanku, za pieniądze żyjącej z rządowej pensji mamusi, spokojnie egzystuje sobie Shu. Nazwać go Zwyczajnym Japońskim Nastolatkiem byłoby obrazą dla wszystkich Japończyków, nie tylko nastoletnich, ale o tym później. Na razie wiedzieć musimy tylko, że Shu to smętny romantyk, wzdychający do wschodzącej internetowej gwiazdki Inori, ale poza tym niczym niewyróżniający się z tłumu. Do czasu oczywiście. Jak na Zwyczajnego (powiedzmy) Japońskiego Nastolatka przystało, Shu już po dwudziestu minutach pierwszego odcinka w sposób podejrzanie przypominający zawiązanie akcji Code Geass zdobywa potężną moc, która zadecyduje o losach przynajmniej ruchu oporu, a w porywach nawet świata. Znamy? Pewnie, że znamy. Ale przecież nawet najbardziej sztampową historię zdarza się opowiedzieć w niezwykły, na wskroś oryginalny i wciągający sposób…
Nie tym razem. Guilty Crown jeszcze przed premierą wzbudziło moje zainteresowanie ze względu na scenarzystę, pracującego wcześniej właśnie przy Code Geass – tamten tytuł to jeden z najlepszych przykładów tego, jak grając zużytymi schematami, można zrobić pierwszorzędną serię rozrywkową. Nie oczekiwałem niczego ponad powtórkę z rozrywki, ale i tak się przeliczyłem. Guilty Crown to jednak zupełnie inna liga, ładna, ale nijaka i zwyczajnie nudna mieszanka Geassa z Evangelionem, która sama w sobie, nie licząc oprawy audiowizualnej, nie jest właściwie nic warta. Plusy? Animacja i niezła muzyka, świetne projekty postaci. Minusy? Skrócona lista poniżej.
Pierwszym i największym grzechem Guilty Crown jest bez wątpienia główny bohater. Już po pierwszych odcinkach większość „tych złych” zyskała sobie więcej sympatii widzów niż Shu, a w zasadzie każda postać pozytywna sprawowałaby się lepiej w roli głównego bohatera niż on. Shu to taki Shinji Ikari do kwadratu, a nawet jeszcze gorzej – o ile Shinji miał przynajmniej w miarę konkretne i znane od początku serii problemy, o tyle Shu robi po prostu wrażenie rasowego „emo” – przesadnie emocjonalnego chłopczyka, zajętego przeżywaniem swoich uczuć tak bardzo, że nie zauważa, jak wokół niego inni ludzie radzą sobie z o wiele poważniejszymi problemami. Nie pomaga zestawienie z Gaiem, charyzmatycznym przywódcą ruchu oporu, dla którego Shu staje się czymś w rodzaju… Kojarzycie Tołdiego podnóżka z Gumisiów? A zatem Shu to właśnie taki podnóżek, tyle że w odróżnieniu od Tołdiego nie jest ani sympatyczny, ani zabawny. Oczywiście później wychodzi na jaw jakaś trauma z dzieciństwa, w ostatnich odcinkach twórcy próbują rozwinąć postać Shu, ale wszystko to wypada niezbyt wiarygodnie, a pierwsze, zdecydowanie negatywne wrażenie nie daje się zatrzeć do samego końca. Shu po prostu nie nadaje się zupełnie na głównego bohatera. Po części właśnie na tym opierał się zamysł serii: gdybanie „a co, jeśli moc należną władcy (Gaiowi) otrzyma nawet nie Zwyczajny Chłopak, ale słabeusz, niestabilny emocjonalnie mięczak, popychadło?” najwyraźniej zostało uznane przez autora scenariusza za ciekawsze niż po prostu obsadzenie w roli głównej postaci charyzmatycznej i zdobywającej serca widzów bez trudu, jak Lelouch z Code Geass. Ale koncepcja pozostaje koncepcją, a wykonanie – leży.
Nie lepiej jest niestety z postaciami pobocznymi, choć na ich temat nie będę się już specjalnie rozpisywał. Wystarczy krótka, sprawdzająca się w dziewięćdziesięciu procentach przypadków zasada: jeżeli jakaś postać w Guilty Crown wydaje się ciekawa, to jest praktycznie pewne, że nie zostanie w żaden sposób rozwinięta, nie zmieni się, a nawet nie dostaniemy szansy, żeby poznać ją bliżej. Przy kompletnej miałkości pierwszego planu, dopełnianej przez partnerkę Shu, Inori, jest to wręcz nie do zniesienia. Co do samej Inori – nie spodziewajcie się niczego ponad kolejnego płytkiego klona Rei, który jakimś cudem urwał się z podziemi NERV. Ona też podlega „rozwojowi” i w jej przypadku jest to równie nieciekawe i mało emocjonujące, jak u Shu. Cienizna.
Sama konstrukcja fabuły też do najlepszych nie należy: tutaj niestety dają o sobie znać inspiracje Neon Genesis Evangelion. Kultowa seria z 1995 roku wiele zawdzięczała dobrze przemyślnej kompozycji – poważny, dramatyczny początek z Rei i Shinjim, potem rozluźnienie i fanserwis wprowadzone przez Asukę, lekkie odcinki przygodowe, żeby widz mógł zżyć się z bohaterami jak w każdej rozrywkowej serii, stopniowanie ciężkiego klimatu i ostatecznie brutalny gwałt na oczekiwaniach widzów w postaci ostatnich odcinków i kinówki End of Evangelion. Wszystko zostało rozplanowane tak, aby seria na lata zapisała się w pamięci widzów. Podobnie do sprawy próbowali podejść twórcy Guilty Crown, ale wyszło im to mocno niewprawnie. Pierwsza połowa serii, czyli przygody dzielnego ruchu oporu i ich wiernego chłopca na posyłki (w tej roli główny bohater) wypada głupio i komicznie, ale co najgorsze – nudno. Nie miałbym nic przeciwko niezamierzonemu humorowi, gdyby jeszcze seria zapewniała solidną porcję rozrywki, ale tak niestety nie jest. To, co miało przygotować widza na „mocne uderzenie” w połowie, zwyczajnie usypia i odrzuca od anime, a jeśli mimo wszystko jakoś przetrwa się te słabsze odcinki, trudno już odbierać historię na serio. Zresztą to „mocne uderzenie” takie mocne znowu nie jest, fakt, w odcinkach po dwunastym seria nabiera tempa i robi się nieco ciekawsza, ale wciąż nie jest to poziom, który usprawiedliwiałby tak denny początek. Finał zresztą też pozostawia wiele do życzenia, a ciekawe wątki zostają pospiesznie urwane, żeby zmieścić się z całą fabułą w ostatnich kilku odcinkach. A zakończenie? Rozczarowuje, nawet w zestawieniu z finałem Evy, z której Guilty Crown czerpie inspiracje w sposób ocierający się o plagiat.
Komu polecam? Nikomu, jest tysiąc fajniejszych serii rozrywkowych i dziesiątki lepszych tytułów na poważnie. Obejrzyjcie Code Geass, a jeżeli już widzieliście – obejrzyjcie jeszcze raz, bo to i tak lepszy sposób na spędzenie wolnego czasu niż Guilty Crown. Okej, były momenty, w których bawiłem się nieźle, znam gorsze serie, a sam fakt, że skończyłem to anime, świadczy o nim całkiem dobrze (z reguły dość szybko przerywam oglądanie gniotów). Ale to wciąż do bólu przeciętny, pełen wad tytuł, znośny, jeżeli przyswaja się go w tempie jednego odcinka na tydzień. A dwa tygodnie po zakończeniu emisji nie warto już pamiętać o jego istnieniu.
Recenzje alternatywne
-
Qualu - 9 maja 2012 Ocena: 4/10
Każdy z nas nosi w sobie lodówkę, czyli niewypał, który może stać się niezłą komedią. Może, ale wcale nie musi. więcej >>>
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Production I.G. |
Projekt: | Atsushi Takeuchi, Hiromi Katou, Redjuice, You Moriyama |
Reżyser: | Tetsurou Araki |
Scenariusz: | Hiroyuki Yoshino |
Muzyka: | Ryo |