Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Komikslandia

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 8/10
fabuła: 8/10 muzyka: 10/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 3 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 36
Średnia: 7,64
σ=1,51

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (ursa)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Rurouni Kenshin: Kyoto Taika Hen

Rodzaj produkcji: film (Japonia)
Rok wydania: 2014
Czas trwania: 138 min
Tytuły alternatywne:
  • Rurouni Kenshin: Kyoto Inferno
  • るろうに剣心 京都大火編
Widownia: Shounen; Postaci: Samuraje/ninja; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Japonia; Czas: Przeszłość; Inne: Live action
zrzutka

Za kulisami zmian, jakie przyniosła epoka Meiji, do rozpętania nowej wojny szykuje się żądny zemsty i władzy upiór przeszłości. Czy wędrowiec Kenshin, który przysiągł nie zabijać, zdoła stawić mu czoła i uratować pokój?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Dawid_06660

Recenzja / Opis

Rozmyślając nad tym tekstem, zadawałam sobie pytanie, czy na obejrzenie Kyoto Inferno w ogóle zdecydują się osoby nieznające poprzedniej produkcji aktorskiej z Kenshinem (oraz mangi i/lub anime), i czy w takim razie powinnam tu stworzyć krótkie who is who, czy też odesłać czytelników do drugiej recenzji. Odpowiedzi nie widać, kompromisowego wyjścia z sytuacji też nie, ale coś czuję, że mogę się rozpisać, dlatego proszę czytelników o wybaczenie i zerknięcie na odpowiednią stronę linkowaną powyżej. Przy tym od razu uprzedzam owych ewentualnych zapaleńców, że oglądanie niniejszego filmu (tudzież czytanie niniejszego tekstu) bez jakiejkolwiek znajomości tej historii może skutkować niejakim zagubieniem…

„Czy wierzysz w piekło?”, pyta tokijskiego policjanta Hajime Saitou dziwna, spowita w bandaże postać wśród krzyków ludzi ginących w płomieniach. „Ten świat jest piekłem”. A Makoto Shishio, zabójca z czasów rewolucji, zamierza jeszcze podsycić piekielny ogień, by na zgliszczach obecnej Japonii zbudować własne królestwo. Oczywiście rząd nie może do tego dopuścić, dlatego zwraca się o pomoc do swojej ostatniej nadziei, Kenshina Himury, znanego niegdyś jako Hitokiri Battousai – niezrównany szermierz­‑morderca na usługach rewolucjonistów. Dziś jest on jednak spokojnym mieszkańcem dojo Kamiya Kasshin i nosi za pasem miecz o odwróconym ostrzu, aby już nigdy nikomu nie odebrać życia. Mimo to wyruszy z Tokio do niegdysiejszej stolicy, Kioto, by spróbować powstrzymać Shishio oraz jego popleczników, tworzących barwną grupę o nazwie Juppongatana (Dziesięć Mieczy). Wraz z nim w piekielną intrygę zostaną wciągnięci jego przyjaciele i sojusznicy, którzy nie opuszczą go w potrzebie, choćby protestował.

Akcja rozwija się w szybkim, ale bardzo wyrównanym tempie. Sceny spokojne, emocjonalne i dynamiczne, z retrospekcjami włącznie, przeplatają się gładko jak pasma w warkoczu, tworząc zwartą i logiczną (z jednym małym wyjątkiem) całość. A jest to warkocz imponująco gruby i lśniący: w prawie dwuipółgodzinny film upchnięto tyle wydarzeń, że zdaje się trwać o wiele dłużej – absolutnie przy tym nie nużąc. Ma taką siłę rażenia, że sam nadaje się na broń! Choć bardzo chciałabym przeanalizować poszczególne etapy i sploty tej historii, nie da się tego zrobić bez spoilerowania, więc niniejszym z żalem rezygnuję…

Jeśli chodzi o zgodność „warkocza” z mangowym oryginałem, jest stosunkowo dobrze: liczne acz drobne odstępstwa w chronologii czy umiejscowieniu danego zajścia nie mają większego znaczenia dla spójności głównej linii fabularnej. Część z nich była konieczna z powodu rozbieżności między środkami wyrazu charakterystycznymi dla mangi shounen a filmem aktorskim tudzież z uwagi na ograniczenia czasowe; i na pewno wyszła tej produkcji na dobre, co nieco ją urealniając (w ramach przyjętej konwencji oczywiście). Koronnym przykładem jest tu Juppongatana, której większość członków – oprócz trzech, o czym dalej – widzimy zaledwie w migawkach. Są jednak tak charakterystyczni i dobrze oddani, że naprawdę cieszą oko fana. Natomiast jedyna większa dziura fabularna jest pokłosiem decyzji podjętej w pierwszej części trylogii, czyli zamieszania z Jin’eiem. Mam tu na myśli wprowadzenie do akcji niejakiego Aoshiego Shinomoriego, który nie dość, że wyskakuje jak diabeł z pudełka, to jeszcze jego motywacje cokolwiek szwankują pod względem logiki i psychologicznego prawdopodobieństwa. Jednak dla konstrukcji filmu nie jest to aż tak duży problem jak pojawienie się Jin’eia w poprzedniej części. Zresztą sam Aoshi jako postać jest tu dość udany: chłodny, lecz ewidentnie napędzany wewnętrzną obsesją i zdeterminowany, by ją zrealizować bez względu na cenę.

Tak oto przechodzimy do bohaterów. Starzy znajomi raczej nas nie zaskoczą: niewzruszony Saitou wciąż z papierosem i gotowy do popisowego ciosu w serce zła; Sanosuke, jak to uliczny zabijaka, znajduje największą radość w walce i dostarcza przy tym niemałej radości patrzącym; Megumi wciąż charakterna i inteligentna. Trzeba natomiast przyznać małego plusa Kaoru i Yahiko, którzy udowadniają w końcu, że godziny ćwiczeń w dojo nie poszły na marne. Aczkolwiek okazywany w najmniej stosownych momentach pacyfizm Kaoru przyprawiał mnie niemal o zgrzytanie zębów. Cóż, usprawiedliwia go częściowo obawa, że Kenshin znów stanie się hitokiri i odejdzie… Niestety, teoretyczną heroinę opowieści ponownie dystansuje inna: Misao Makimachi, żywa jak iskra mała ninja, co to potrafi i przyciąć językiem, i skutecznie dokopać z wyskoku. Zdecydowanie udana postać, podobnie jak jej przyszywany dziadek, przywódca kiotyjskich Oniwabanshu, niegdysiejszych szpiegów szogunatu, którzy udzielą Kenshinowi schronienia i pomocy w dawnym cesarskim mieście.

Sam Kenshin zyskuje na wyrazie i głębi. Choć nie należy do specjalnie elokwentnych postaci, kiedy już zdecyduje się przemówić, zwłaszcza tym szczególnym tonem Battousaia, jego słowa mają wagę. Nie są przy tym bynajmniej patetyczne, bo stoi za nimi zarówno jego krwawa przeszłość, jak i wierność powziętej niegdyś decyzji o niezabijaniu. Przy tym wciąż, stawiając czoła kolejnym przeciwnikom, musi walczyć z czającym się w jego sercu mordercą. Z tego powodu, mimo że Kenshin jest bohaterem jednoznacznie pozytywnym, a przy tym na co dzień dość wycofanym, nie grozi mu na szczęście popadnięcie ani w mdły idealizm, ani w nieautentyczność. Najwyżej w melancholię i cierpiętnictwo. Ale od tego ratuje go robienie prania czy zakupów i to jego cudowne Oro? (co poradzić, nieodmiennie wywołuje mój uśmiech).

Rzecz jasna, więcej uwagi należy się też antagoniście. Makoto Shishio, mimo groteskowego na pierwszy rzut oka wyglądu, jest czarnym charakterem najwyższej próby. Nie powoduje nim bynajmniej, wedle jego własnych słów, trywialna chęć zemsty na tych, co go zdradzili i próbowali zabić, o nie. Szaleństwo, które go opętało i trawi jak ogień, jest niemal wzniosłe: chce uczynić Japonię silną. Oczywiście pod własnymi rządami. Że jednak jest krwawym mordercą z zamiłowania i wykształcenia, droga, jaką do tego celu obrał, wiedzie po stertach trupów i musi go doprowadzić do konfrontacji z tymi, którzy chcą bronić z takim trudem wywalczonego pokoju oraz szczęścia zwykłych, niewinnych ludzi.

Wspierają go w tym należący do Juppongatany: jego prawa ręka, mistrz organizacji Hoji (ten to dopiero wygląda na szalonego fanatyka, co niestety jest krzywdzące dla znacznie bardziej złożonego mangowego oryginału), Soujirou Seta, pozbawiony uczuć – ale nie sympatycznego uśmiechu – młody zabójca, którego szybkość w walce dorównuje Kenshinowej, i ostatni z tej bandy, który zyskał dla siebie więcej czasu ekranowego: Chou Łowca Mieczy (byłby naprawdę cudowny, gdyby aktor nie miał twarzy gimnazjalisty, ale to jedyny minus tej postaci). Tych dwóch szermierzy skrzyżuje miecze z Himurą, dostarczając widzom naprawdę niesamowitych wrażeń…

Walki. O tak, walki, walki, i jeszcze więcej walk. Wysoko ustawiona w części pierwszej poprzeczka została chyba wywindowana wyżej niż poprzednio, ale bohaterowie nawet jej nie musnęli. Choreografom, tudzież innym specjalistom od pojedynków, należą się wielkie brawa – każde ze starć, choć odmienne w stylu, trzyma w napięciu i pozostawia człowieka niemal bez tchu. Podobnie walki zbiorowe, w tym wielka bitwa o Kioto. Opisać się tego, jak już poprzednio stwierdziłam, nie da – to po prostu trzeba zobaczyć!

Zobaczyć i posłuchać. Muzyka Naokiego Satou – niezwykle dynamiczna, eklektyczna, zaskakująca zmianami tempa i nastroju, po prostu epicka – wciska w fotel zwłaszcza jako podkład do walki, nierzadko przy tym przechodząc w równie piękne co niepokojące utwory na skrzypce lub inny instrument strunowy o wyraźnie orientalnym brzmieniu. Znakomicie podkreśla wszystkie sceny, a niektórym zdecydowanie dodaje dramatyzmu (nie żeby było to koniecznie potrzebne, ale to insza inszość). Wraz z obrazem tworzy całość, która po prostu nie może nie przyśpieszyć widzowi tętna. Bardzo przypadła mi też do gustu końcowa piosenka Mighty Long Fall zespołu ONE OK ROCK.

Skoro już przy całości jesteśmy, chciałabym jeszcze wspomnieć o dwóch kwestiach, które mi się nasunęły przy oglądaniu. Otóż, po pierwsze, choć to może wydać się zaskakujące, Kyoto Inferno jest filmem w pewnym sensie pięknym – a jest to sens specyficznie japoński. Na tę estetykę składają się nie tylko przecudownie harmonijne tradycyjne wnętrza, równie tradycyjne przedstawienie teatralne, ukryte w zieleni bramy świątynne i budynki oraz gwarne ulice miast – Tokio i Kioto – niczym ożywione drzeworyty: pełne gejsz, sprzedawców papierowych parasoli i, mała niespodzianka, saksofonistów w słomkowych kapeluszach, dobitnie świadczących o epoce zmian. Wielkie wrażenie, aczkolwiek o zgoła innej wymowie, robi też scenografia miejsca pierwszego spotkania Shishio i Kenshina oraz brzemiennej w skutki (fabularne) walki z Soujirou. Spalone domostwa, martwe drzewa i ta kolorystyka: biel, czerń, pomiędzy nimi wachlarz odcieni szarości i kontrapunktujące całość plamy czerwieni. Poza łatwą do rozszyfrowania symboliką jest to obraz, który na długo zostaje w pamięci…

Z tą specyficzną wizualnością filmu wiąże się druga kwestia, która mnie uderzyła. Jest on mianowicie, nie bójmy się tego powiedzieć, pod pewnymi względami dość „hollywoodzki”. Nie jest to jednak zarzut! Jedynie obserwacja, która, przyznaję, nieco mnie bawi. Konstrukcja niektórych scen – nie tylko tych ocierających się o monumentalną widowiskowość – przywodziła mi bowiem na myśl ni mniej, ni więcej, tylko pierwszą trylogię Petera Jacksona… tudzież stare amerykańskie westerny, gdzie w samo południe na opustoszałej ulicy miasteczka wiatr przetacza kłęby kurzu w niespokojnym oczekiwaniu na nieuniknione starcie sił dobra i zła. Chociaż tutaj było to w samą północ. Jeśli te filmowe aluzje były świadome i zamierzone, a tak mi się wydaje z uwagi na ich czytelność oraz ewidentne puszczanie oka do widza (wspomniane przedstawienie­‑żarcik), to moim zdaniem dodają reżyserowi kolejne parę punktów do oceny.

Czas na podsumowanie. Czy mi się podobało? No cóż, zaprzeczanie chyba nic nie da… ale zdobądźmy się na odrobinę obiektywizmu. Nie jest to film genialny ani nawet doskonały – najbardziej szkodzi mu wspomniana dziura w postaci motywacji Aoshiego, dużo mniej pewne (skądinąd konieczne) pójścia na skróty w scenariuszu, przez które można się zastanawiać, dlaczego na przykład Soujirou tak dziwnie podskakuje, szykując się do ataku, i wciąż się uśmiecha, twierdząc przy tym, że nic go nie bawi. Do tego europejski gust z pewnością mogą nieco razić niektóre przedramatyzowane sceny i takaż gra aktorska, ale umówmy się – to japońska produkcja, w dodatku oparta na mandze, a wszyscy wiemy, z czym to się może wiązać. No i na upartego za minus można by uznać fakt, że nie do końca da się ten film traktować jako samodzielne dzieło, bo znajomość prequela jest co najmniej przydatna, a historia urywa się w połowie, wielkim głosem wołając o kontynuację – która na szczęście nie kazała na siebie długo czekać. Są to więc właściwie drobiazgi. Lepsze niż poprzednio kreacje bohaterów, w tym świetny Shishio, który nawet jeszcze nie pokazał pełni swych możliwości, oraz Kenshin, który ma tu o wiele więcej do powiedzenia, i to z sensem a przekonująco; znakomite, widowiskowe, trzymające w napięciu walki; genialna muzyka i barwne obrazki z życia zmieniającej się Japonii; dyskretny humor; bogaty w głębsze sensy wątek Kenshinowej sakaby; wreszcie moja osobista wisienka na torcie, czyli pojawienie się w ostatniej scenie tajemniczej postaci (nieopanowany wrzask radości podrywa na nogi cały dom) – to wszystko sprawia, że najchętniej dałabym 9, ale biorąc (z trudem) w ryzy swoją niegasnącą miłość do rudowłosego samuraja, wystawiam bardzo mocne 8. Ciąg dalszy nastąpi…

ursa, 15 marca 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Autor: Nobuhiro Watsuki
Reżyser: Keishi Ootomo
Muzyka: Naoki Satou