Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Forum Kotatsu

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 10/10

Ocena redakcji

5/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 5,00

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 25
Średnia: 6,92
σ=1,65

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (ursa)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Rurouni Kenshin: Densetsu no Saigo Hen

zrzutka

Finał opowieści o szermierzu z epoki Meiji, czyli czego nie należy robić z legendami.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Tym razem zasadnicze pytanie przed rozpoczęciem pisania recenzji brzmi: czy potrafię być obiektywna? Oj… Bez owijania w bawełnę: trzecia część aktorskiego Kenshina zostawiła mnie nie tyle zmieszaną, ile wstrząśniętą, i bardzo długo nie mogłam uporządkować dość skrajnych odczuć. Podczas seansu miałam bowiem momenty szczerego zachwytu bądź utraty tchu z wrażenia, ale zdarzały się też – zbyt liczne niestety – chwile szczerego oburzenia oraz obelgi miotane pod adresem głupoty niektórych rozwiązań i zachowań bohaterów. Lista mniejszych i większych dziur fabularnych jest niemal tak długa jak sam film, a co jedna, to większa. Na szczęście wyłamał się z niej epizod z treningiem u Hiko (Hi­‑ko, Hi­‑ko, Hi­‑ko!!, piszczy ogłuszająco jakiś fangirl obok, aaa, to chyba ja). Bez niego bym się z pewnością załamała po tym seansie… tak zepsuć, tak zepsuć Kenshina!

Ale do rzeczy. W pierwszych minutach filmu trafiamy na sen­‑retrospekcję ukazującą odległą przeszłość Kenshina i początki jego drogi miecza. Jest to jedna z dwóch czy trzech prawdziwych retrospekcji, tzn. sięgających poza akcję i dodających jej jakiejś głębi, reszta to przebłyski z poprzednich części, zupełnie moim zdaniem niepotrzebne. Gładkie przejście do spotkania po latach z niegdysiejszym mistrzem Kenshina – na scenę wkracza boski Seijuurou Hiko, trzynasty spadkobierca stylu hiten mitsurugi ryuu, i na wyrażoną ze łzami w oczach prośbę swojego głupiego ucznia spuszcza mu nieliche baty oraz już z własnej woli bardziej subtelnie przekazuje życiowe mądrości, których ten nie zdołał przyswoić, przedwcześnie opuściwszy szkołę. Wokół rozmaite drzewa bardzo ładnie tracą listowie. Na wypadek gdyby ktoś doszukał się w tych słowach nuty sarkazmu, powtarzam: to bezwzględnie najlepsza część filmu! Znakomita po prostu. Przeplatana jest niestety coraz głupszymi pomysłami scenarzystów: a to bankietem na plaży wydanym przez Shishio dla premiera Itou (zwróćcie koniecznie uwagę na dekorację stołu, dotąd nie mogę uwierzyć, że to było na serio!), wraz z kretyńskim pomysłem na zaszantażowanie rządu, który to rząd w osobie premiera pokornie się szantażowi poddaje; a to jeszcze bardziej idiotycznymi wędrówkami lekko nawiedzonej Kaoru po (innej) plaży i dowodami telepatycznych doprawdy zdolności wszystkich przyjaciół tudzież wrogów Kenshina, którzy po kilku dniach niepewności, czy ten w ogóle żyje, nagle wiedzą doskonale, gdzie go szukać, bo przecież to oczywiste, że wróci do Tokio i którą drogą…

Akt drugi, cofamy się do początku tej historii. Kenshin przybywa do Tokio, dokładnie tak samo jak w części pierwszej i w identycznych okolicznościach przyrody. Może nawet miało to być jakoś symboliczne, ale nie załapałam, zbyt oburzona tak drastycznym odejściem od oryginału. Niepotrzebnym, nieuzasadnionym i kulejącym na każdym kroku. Tutaj następują oburzające (powtórzenie celowe) sceny, które pominę, aczkolwiek wciąż wywołują mój szczękościsk. Kenshin dogaduje się niemal bez słów z podłym premierem Itou (dalsze użycie telepatii i kolejne, jeszcze bardziej oburzające sceny), zastawiają pułapkę na Shishio, który jednak jest za mądry, żeby w nią wpaść, ale nie szkodzi, bo w końcu udało się przyciągnąć na miejsce akcji te nieszczęsne armaty, które trzeba było wykorzystać na samym początku… Finałowa sekwencja walk zasługuje na osobny akapit – albo i dwa, bo uczucia co do niej też mam dość mieszane. Ehhh… a miało być tak pięknie…

No więc nie potrafię być obiektywna. Grupa kontrolna, znająca oryginał z moich opowieści, stwierdziła, że choć dziury fabularne wyskakują z niemal każdej sceny, jednak wrażenie, jakie robi ostateczny pojedynek z Shishio, każe o nich zapomnieć i zostawia widza więcej niż usatysfakcjonowanego. Jednak nie wierzę, że będzie tak w przypadku osoby, która oryginał zna nieco lepiej i darzy nawet niewielką estymą. Ja w każdym razie nie mogę nie myśleć o tym, co zostało zmienione i jak źle to się odbiło na tym filmie! Owszem, drobiazgi, które zachowano choćby w minimalnym stopniu, nawet mocno przekształcone (starcie Saitou z Usuim, Sano z Anjim) pozwalają się uśmiechnąć z pewnym uznaniem, ale tym bardziej ujawniają niedoróbki wprowadzonych do scenariusza nowych rozwiązań. Feralny powrót do Tokio i zmiana scenerii finałowej walki może jeszcze dałyby się jakoś przeżyć, gdyby nie dodatkowe okoliczności, z tym okropnym szantażem Shishio na czele. Naturalnie, można to tłumaczyć bardziej realistyczną konwencją filmu – tuszowanie ciemnych sprawek polityków za wszelką cenę nikogo chyba nie dziwi – ale w ramach tej samej konwencji nie sposób jednocześnie uwierzyć, że jakikolwiek rząd, nawet chwiejny i obawiający się utraty społecznego zaufania, poddałby się tak po prostu i bez żadnych gwarancji wariackim groźbom bandy najemników, choćby dysponujących wielkim czarnym okrętem – ale, do licha, jednym! Plan Shishio przejęcia władzy nad krajem od początku był szalony i nie mógł się powieść. Nadanie mu znamion realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego wraz z opłakaną inwencją scenarzystów przyniosło dla fabuły skutki znacznie bardziej katastrofalne niż przeprowadzony przezeń na pokaz ostrzał brzegu…

Bohaterowie niestety również straszliwie w tej części ucierpieli, i nie mam na myśli dziesiątków różnych ran tudzież wylanej krwi, ale po prostu ich konstrukcję. Z towarzyszy Kenshina, zresztą zepchniętych na dużo dalszy plan niż poprzednio, szczególnie traci Sano, który poza walką do niczego się już w tym filmie nie przydaje, nie wspominając o żałosnych próbach wprowadzenia za jego pomocą jakichś elementów humorystycznych. Bez większego szwanku wychodzi jedynie Saitou, pewnie dlatego, że znów go było mało (za mało!), i – uwaga – Yahiko, który najwyraźniej zachowuje rozsądek i umiejętność logicznego myślenia dopóty, dopóki nie przeszkadza mu w tym Kaoru. Oraz Megumi, mająca do zagrania zaledwie kilka minut, ale wciąż niezmiennie waleczna, w przeciwieństwie do nieszczęsnej Kaoru, której upadek jest tu ostateczny i nieodwołalny. Nie jej wina oczywiście, że sprowadzono ją do roli lalki­‑niemoty, potrafiącej wołać tylko jedno imię, bo scenarzyści, już wcześniej pomieszawszy chronologię wydarzeń, nie mieli pomysłu, co z nią zrobić przez trzy czwarte filmu… Niewiele lepszy los spotkał Misao. Na tle tych dwóch nawet Yumi, również wepchnięta w bardzo stereotypową i ograniczoną tutaj rolę „kobiety czarnego charakteru”, wypada znacznie, znacznie lepiej! No ale jej nie dotknęły przeróbki oryginalnej fabuły…

Tej wątpliwej przyjemności uniknął też, jak wspomniałam, mistrz Kenshina, Seijuurou Hiko. Zdecydowanie cały jego występ, czyli trening w celu poznania sekretu ostatecznej techniki hiten mitsurugi ryuu, jaki Kenshin przechodzi pod jego ciężką ręką, to najlepszy wątek w filmie. Najbardziej nasycony emocjami, mający jakąś głębię, momentami naprawdę poruszający, i wcale nie trzeba było do tego wielu słów. No i sam Hiko jest, nie bójmy się tego przyznać, po prostu boski! Absolutnie, niepodważalnie i oszałamiająco rewelacyjny – nawet bez tego swojego błyskania zębami w uśmiechu i peleryny z czerwonymi wyłogami. Śmiertelna groźba, jaką emanuje, jest wręcz namacalna, szermierczy geniusz niekwestionowany, a połączenie ukrytej pod pozorami chłodu troski o ucznia z przenikliwą mądrością i życiowym doświadczeniem czynią z niego typ prawdziwego mistrza­‑nauczyciela. (Hi­‑ko, Hi­‑ko!)

Z kolei największym przegranym tej adaptacji jest bez wątpienia Aoshi Shinomori. Już jego pojawienie się w Kyoto Inferno zapowiadało problemy, ale to, co nam serwuje w trzeciej części, a zwłaszcza jego tzw. przemiana i potem kwestia, którą wygłasza, uzasadniając swoje nagłe pojawienie się na scenie – litości… Aczkolwiek przyznaję z przyjemnością, że jego pojedynek z Kenshinem był znakomity; w pewnym sensie nawet lepszy niż finałowy, bo choć mniej widowiskowy niż tamten, to jednak bardziej realistyczny (pomijając oczywiście motywacje, którym bliżej do głupoty niż obsesji). Zwłaszcza dużą radość sprawił mi idealnie rozpoznawalny kuzu ryuu sen Kenshina.

Drugi w niechlubnym rzędzie jest Houji, prawa ręka Shishio. Owszem, był fanatykiem, ale miał swoje powody (krótka litania skarg wygłoszona przez Anjiego, mająca wyjaśnić motywacje ważniejszych członków Juppongatany, absolutnie nie spełniła swego zadania), a przede wszystkim wcale nie zachowywał się jak ktoś stale popijający wywary z dziwnych grzybków! No i koniec jego historii w oryginale jest znacznie, znacznie ciekawszy… Podobnie rzecz się ma z Soujirou, którego nagłe histeryczne zachowanie pozostaje, delikatnie mówiąc, niezrozumiałe. No, chyba że się zna mangę lub anime, ale zapewne nie należy tego zakładać w przypadku wszystkich widzów.

Czas na głównych bohaterów. Kenshin… cóż, Kenshin nigdy dużo nie mówił, tutaj za to więcej niż zwykle krzyczy, atakując z nietypową jak na niego furią. Chociaż to pewnie była determinacja i fakt, że stanął w obliczu naprawdę groźnych przeciwników. W sumie nie jest źle – jak już wspomniałam, w początkowych scenach filmu mamy okazję ujrzeć jego naprawdę głębokie emocje i nawet pochwycić myśli, co wraz z diagnozą Hiko składa się na jeden z najważniejszych psychologicznie momentów tej historii. Choć nie jestem pewna, czy dla wszystkich widzów dostatecznie jasno wybrzmiało to, że w życiu Himury­‑Battousaia jest to kolejny punkt zwrotny, wydaje mi się, że spokój, który Kenshin dzięki temu w sobie odnalazł (niezbędny do opanowania ostatecznej techniki), jakoś jest widoczny w kolejnych jego walkach. Może za dużo chcę tu dostrzec… no ale potem do oglądania są już praktycznie tylko walki, więc trudno inaczej, jeśli chce się nadal budować portret psychologiczny bohatera i mówić o jakimkolwiek rozwoju jego osobowości (oburzające sceny konsekwentnie pomijam, choć w sumie, niechętnie przyznaję, tak całkiem sprzeczne z owym portretem nie są). W każdym razie, Himura z pełnego zasadzek pojedynku ze scenarzystami wychodzi może nie jako niekwestionowany zwycięzca, ale jednak z honorem; i choć legenda w tej wersji rzeczywiście się kończy, myślę, że dla fanów trwa nadal – jak na prawdziwą legendę przystało.

Wreszcie Makoto Shishio, szaleniec idealny. Psychopatyczny morderca, podstępny, bezwzględny łotr i genialny szermierz, którego nie pokonał żaden człowiek, a jedynie jego własny wewnętrzny ogień – ujmując rzecz raczej metaforycznie niż dosłownie. Jego motywacje i plany poznaliśmy w Kyoto Inferno, tu zobaczymy olśniewający pokaz jego umiejętności i fascynującą wizję trawiącego go szaleństwa. Shishio nie jest „zły” – w zasadzie zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest amoralny i jako taki, rzecz jasna, znacznie bardziej interesujący. Obchodzi go tylko to, co w danej chwili wiedzie go do celu, a tym jest wbrew deklaracjom nie panowanie nad Japonią czy nawet zemsta, lecz dzika radość walki i przelewania krwi, cudzej i własnej, bez względu na wynik. Shishio to berserker, ale też więcej niż berserker; to właśnie sprawia, że tak trudno było Kenshinowi i spółce go pokonać – a nam tak trudno zapomnieć wrażenie, jakie wywiera.

Co do owego pojedynku, jasną jest rzeczą, że po wszystkich poprzednich, rewelacyjnych starciach spodziewamy się w kulminacyjnym momencie trylogii czegoś jeszcze bardziej nadzwyczajnego – i pewnie się nie zawiedziemy… Jeśli chodzi o widowiskowość, rozmach i dramatyzm, podkreślone patetyczną orkiestralną muzyką oraz punktowane co najmniej dwoma naprawdę mocnymi scenami, to finał zapiera dech. Jeśli chodzi o choreografię, jest to mistrzowski balet, dopracowany do ostatniego szczegółu (Kenshin przechodzący do amakakeru ryuu no hirameki!), wyrafinowany, bardzo teatralny – to kluczowe słowo – i piękny. Wizualnie jest wręcz oszałamiający (aczkolwiek epitet ten nie dotyczy scenografii). Natomiast co do prawdopodobieństwa psychologicznego i logiki zdarzeń, jeśli przypadkiem w tym naszym oszołomieniu nieśmiało zaczną się dopominać o uwagę, to cóż – należy szybko zatrzasnąć przed nimi drzwi, bo zasada zawieszenia niewiary nie wystarczy. Nie mam tu bowiem na myśli nadludzkiej szybkości czy wytrzymałości bohaterów, które są spuścizną po mandze – to część komiksowej konwencji i tu jest wszystko w porządku (zresztą nie ma absolutnie mowy o jakichś „mistycznych” efektach ataków, a w ostatnich minutach walki antagoniści są już tak wyczerpani, że aż widza ogarnia współczucie). Chodzi mi znów o konsekwencje wprowadzonych przez scenarzystów zmian, zwłaszcza o miejsce i okoliczności akcji, które rodzą liczne pytania: jak i dlaczego niektórzy się tam znaleźli (teleportacja?) oraz co i dlaczego w tym czasie robili inni, bo na pewno nie to, na co wskazuje elementarna logika, o taktyce wojskowej nie wspominając.

Nie da się ukryć: jestem zawiedziona. Bardzo zawiedziona, że nie jest to lepszy film, bo Kyoto Inferno rozbudziło moje nadzieje i wywindowało oczekiwania, choć nie zapominajmy, że zawierało też zapowiedzi możliwej katastrofy – konkretnie zmiany w stosunku do mangowego oryginału, które uczyniły z części trzeciej dzieło tak boleśnie nierówne. Z jednej strony, w ostatnim akcie tej opowieści dostajemy to, czego można się było spodziewać: rewelacyjne walki ze znakomitą choreografią, zdjęciami i montażem, okraszone świetną muzyką (nawet jeśli pewne motywy muzyczne się powtarzają, to wciąż jest to podkład, bez którego wrażenie byłoby niewątpliwie mniejsze – ale o tym dość już pisałam poprzednio). Do tego niesamowity czarny charakter, o którym można powiedzieć, że wręcz kradnie show, do ostatnich minut skupiając na sobie uwagę widza. Ale… to właściwie wszystko. Pomijając wielokrotnie już wspominany wątek Hiko – w zasadzie w całości wzięty z mangi i tylko dzięki temu tak udany, za co wciąż odczuwam głęboką wdzięczność – reszta czasu ekranowego upływa większości postaci na beznadziejnym szwendaniu się z miejsca na miejsce bądź czekaniu, kiedy będą mieli okazję wkroczyć do akcji i wziąć mniej lub bardziej czynny udział w kolejnym starciu. Zmuszeni przez scenariusz do podejmowania sprzecznych z logiką, posiadaną wiedzą i prawdopodobieństwem psychologicznym decyzji zachowują się jak ludzie cokolwiek niezrównoważeni emocjonalnie bądź po prostu idioci. W dodatku prawie wszyscy tracą choćby pozory głębi, chwilami przypominając bezwolne papierowe kukiełki czy ruchome dekoracje, niezbędne jako tło, ale w sumie niewiele wnoszące. Skomplikowana sieć relacji między nimi uległa maksymalnemu uproszczeniu albo wręcz pozostały z niej nierozpoznawalne strzępy. Wyparowały gdzieś subtelne podteksty psychologiczne i poważniejsze motywy, które czyniły z Kenshina coś więcej niż komediowy shounen (znów – wyłączając trening u Hiko!). Po jakimkolwiek humorze też zresztą zostały opary. Pomysły scenarzystów na to, jak wybrnąć z wprowadzonych uprzednio zmian, tudzież wprowadzanie kolejnych, których celowość jest jeszcze bardziej wątpliwa, owocują dziurami w fabule tak wielkimi, że mógłby w nich utonąć nie jeden statek, a kilka. Próby zatuszowania ich dramatem czy patosem należy uznać za wybitnie nieudane; w najlepszym wypadku śmieszne, w najgorszym irytujące. Na myśl o niektórych z tych scen wciąż się wzdragam i usiłuję je wymazać z pamięci…

Gwoli wyjaśnienia: doskonale zdaję sobie sprawę z trudności, przed jakimi stanęli scenarzysta Kiyomi Fujii i współpracujący z nim reżyser Keishi Ootomo, adaptując wielotomową mangę shounen (z pewnymi, powiedzmy, poważniejszymi ambicjami) na film aktorski. Zresztą patrząc całościowo, w wielu momentach wyszli z tego zadania zwycięsko, redukując „nadprzyrodzone” moce niektórych postaci i zbyt rozbudowane wątki poboczne, na które siłą rzeczy nie starczyłoby czasu nawet w trzyczęściowej produkcji. Najlepszym przykładem Kyoto Inferno, gdzie doskonale wyważono dynamiczną akcję i nieco głębsze sensy, oraz epizod z Hiko. Gdyby trzymali się tej ścieżki do końca w The Legend Ends i, zamiast wypełniać jedną trzecią filmu twórczością własną, tyleż pozbawioną logiki, co zwyczajnie nudną, poświęcili ten czas na lepsze uzasadnienie wydarzeń i rozwinięcie psychologii bohaterów tudzież relacji między nimi, byłabym dziś pewnie przeszczęśliwa, wystawiając ostatniej odsłonie mojej najulubieńszej legendy wysoką ocenę. Ale choć bardzo, bardzo chciałabym to zrobić – uwzględniając wszystko, co napisałam powyżej, nie mogę.

ursa, 7 kwietnia 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Autor: Nobuhiro Watsuki
Reżyser: Keishi Ootomo
Scenariusz: Keishi Ootomo, Kiyomi Fujii
Muzyka: Naoki Satou