Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Studio JG

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

9/10
postaci: 9/10 grafika: 8/10
fabuła: 8/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

9/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 9,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 25
Średnia: 8,28
σ=1,08

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Karo)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Shiguang Dailiren

Rodzaj produkcji: seria ONA (Chiny)
Rok wydania: 2021
Czas trwania: 11×24 min
Tytuły alternatywne:
  • 时光代理人
  • Link Click
Tytuły powiązane:
Miejsce: Azja; Czas: Współczesność; Inne: Supermoce
zrzutka

Udane połączenie paranormalnego thrillera i dramatu obyczajowego w nieprzeciętnej realizacji. Rzecz efektowna i odświeżająca, nie tylko ze względu na kraj pochodzenia.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Karo

Recenzja / Opis

Animacja japońska jest dziś synonimem animacji wschodniej. Znaleźliby się pewnie koneserzy kina indyjskiego, filipińskiego czy indonezyjskiego, zdolni kwestionować takie twierdzenie, ale w świadomości przeciętnego zachodniego odbiorcy to Japończycy od zawsze dominują na rynku i wyznaczają trendy. Ostatnimi czasy monopol ten nieco słabnie, choć jest to proces bardzo dyskretny i powolny. Dwa lata temu dostaliśmy kilka adaptacji koreańskich komiksów internetowych; zdarzają się też szerzej reklamowane produkcje chińskie, o których można niekiedy przeczytać na mangowych portalach. Złośliwi powiedzą, że gdyby uwzględniać podwykonawców, to wiele anime należałoby uznać za powstałe w Chinach, skupmy się jednak na dziełach w całości tam pisanych, produkowanych i dystrybuowanych. Aby usprawiedliwić ewentualne przeoczenia w niniejszym tekście, muszę nadmienić, że nigdy nie byłem zainteresowany takimi tytułami. Już japońskie kreskówki, jako moje któreś z kolei hobby, potrafią mnie zdezorientować niezrozumiałymi motywami, a co dopiero historie powstające w azjatyckim kraju o tradycji nieznanej mi nawet przez popkulturową osmozę. Chińska animacja wydawała mi się nieprzystępna za sprawą licznych odniesień historycznych, nietypowych tropów fabularnych lub po prostu odmiennej estetyki, natomiast co bardziej rozpoznawalne serie, które z ciekawości przeglądałem – Modao Zushi, Tian Guan Cifu czy Cike Wu Liuqi – zwykle utwierdzały mnie w tym przekonaniu.

Tu dochodzimy do Shiguang Dailiren (popularniejszy tytuł: Link Click) – oryginalnej chińskiej produkcji, wyjątkowo głośnej, przynajmniej w mojej bańce informacyjnej. Oczywiście trudno tu mówić o popularności na miarę japońskich sezonowych nowości, niemniej pozytywne opinie słyszałem zarówno od internetowych publicystów, jak i od znajomych, którzy animowane seriale oglądają sporadycznie. Moją szczególną uwagę zwróciły powtarzające się zapewnienia o przystępności tytułu, zacząłem więc szukać dodatkowych informacji, a następnie sprawdziłem, jak wygląda opening. Zaintrygowany, włączyłem pierwszy odcinek, z rozpędu obejrzałem kolejne, skończyło się na czytaniu fanowskich dyskusji dotyczących finału i potęgujących chęć podzielenia się własnymi wrażeniami.

Cheng Xiaoshi i Lu Guang to dwóch przyjaciół prowadzących mały zakład fotograficzny na peryferiach miasta. Odrobinę niedzisiejsza działalność jest jednak przykrywką dla bardziej osobliwego zajęcia polegającego na świadczeniu usług związanych z podróżami w czasie. Założenia są nietypowe: na podstawie dowolnej fotografii bohaterowie tworzą „wycinek czasu”, obejmujący dwanaście godzin od momentu jej wykonania. Cheng Xiaoshi skacze w przeszłość, przejmując ciało osoby, która zrobiła zdjęcie; Lu Guang, widzący z wyprzedzeniem przebieg wydarzeń, zostaje w teraźniejszości i poprzez mentalną komunikację na bieżąco instruuje partnera. Umiejętność ta służy realizowaniu rozmaitych zleceń – zdobywaniu informacji, szukaniu zaginionych czy odświeżaniu wspomnień – natomiast nadrzędna reguła zabrania ingerowania w istotniejsze zdarzenia, tak aby po wykonaniu zadania teraźniejszość pozostała bez zmian.

Mimo kosmetycznych różnic ogólny koncept rzeczywiście brzmi znajomo i przywodzi na myśl paranormalne thrillery w rodzaju Erased czy Tokyo Revengers – gdzie kryminalna intryga wzbogacona jest elementami dramatu obyczajowego, przeszłe wątki przeplatają się z teraźniejszymi, a mechanika podróży w czasie przedstawiona jest umownie, bez zagłębiania się w jej genezę. Pod względem klasyfikacji gatunkowej są to skojarzenia bardzo trafne, niemniej znajdziemy tu wiele świeżych pomysłów na poprowadzenie takiej fabuły, z których najważniejszym jest wspomniana ograniczająca zasada nieingerowania w minione wydarzenia. Link Click nie opowiada więc o zmienianiu przeszłości – jak zwykle ma to miejsce w tego typu historiach – ale o możliwie wiernym jej odtwarzaniu tak, aby jednocześnie zrealizować wyznaczone cele. Osoby obeznane z podobnymi utworami mogłyby w tym miejscu zapytać, czy nie wyklucza to specyficznego suspensu wynikającego z obserwowania nieprzewidywalnych skutków manipulowania czasem. Otóż przy takich założeniach twórcy mają kilka nietypowych metod kreowania dramaturgii, choć początkowo rzeczywiście bazują one mniej na samym przebiegu wydarzeń, a bardziej na temperamentach, punktach widzenia i metodach postępowania postaci.

Seria szybko daje do zrozumienia, że choć głównym bohaterom nie brak inteligencji, to w swojej nietypowej profesji są oni mało doświadczeni, zaś dodatkowe utrudnienie stanowi kontrastowość ich charakterów. Przenoszący się w czasie Cheng Xiaoshi jest osobą nadzwyczaj porywczą, a przy tym empatyczną i wrażliwą. Jako że używając mocy, przejmuje on również uczucia i wspomnienia ludzi, w których się wciela, często dochodzi do sytuacji, kiedy pod wpływem przykrych doznań zatraca rozróżnienie między przeszłością a teraźniejszością i wbrew naczelnej zasadzie próbuje tworzyć korzystniejszy przebieg minionych wypadków. Lu Guang natomiast – dużo bardziej pragmatyczny i opanowany – znając temperament partnera, zwykle informuje go o nadchodzących wydarzeniach z niewielkim wyprzedzeniem i nieraz zataja niewygodne fakty do momentu, gdy ingerencja staje się niemożliwa. Ta odmienność postaw sprawia, że metody realizacji wspólnych celów potrafią znacząco się różnić, a historia momentami nabiera wręcz znamion metafikcyjnej zabawy, gdzie jedna postać jest emocjonalnie uwikłanym uczestnikiem fabuły, zaś druga – świadomym zwrotów akcji „scenarzystą”. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo takich założeń w pierwszych epizodach, seria nie jest suchą, postmodernistyczną zgrywą z oczekiwań odbiorcy, a opisywane interakcje zawsze mają wpływ na właściwą opowieść. Z powodu samego położenia bohaterów idealista Cheng Xiaoshi jest tym, z którym początkowo łatwiej sympatyzować; ostatecznie jednak Lu Guang, mogący sprawiać wrażenie antypatycznego, okazuje się osobą nie mniej sentymentalną i właśnie jego irracjonalne decyzje, motywowane troską o przyjaciela, prowadzą do najpoważniejszych komplikacji.

Tak nakreślone współzależności skutkują tym, że choć seria spełnia wszelkie kryteria paranormalnego thrillera (o tym później), to jako dramat obyczajowy sprawdza się chyba nawet lepiej. Nietrudno wyczuć tu schemat, w myśl którego wykonywane zlecenia są zwykle pretekstem do analizy osobistych przeżyć uczestników minionych zdarzeń, a w szerszym kontekście – do opisu powszechnych problemów społecznych. Pod względem samej intrygi większość epizodów jest raczej mało przewrotna i porusza dość ograne zagadnienia, takie jak mobbing, problemy w związku czy śmierć bliskich. Nietypowo wykorzystany motyw podróży w czasie z miejsca daje jednak dokładny, niemal doświadczalny wgląd w doznania i refleksje kolejnych postaci, dzięki czemu ich wątki szybko stają się angażujące. To w gruncie rzeczy prosty, a zarazem bardzo błyskotliwy sposób prowadzenia historii. Teoretycznie wcielający się w ludzi z przeszłości Cheng Xiaoshi jest nikim innym, jak introspektywnym narratorem – elementem, który we współczesnym kinie bywa postrzegany jako oderwany od wizualnego języka banał. Trik polega tu na tym, że narrator ten nie jest przypisany do konkretnego bohatera. Jego wypowiedzi natomiast nie tylko służą ekspozycji, ale też wynikają z założeń fabuły, zatem są w pełni uzasadnione. Jest w tej serii sporo scen banalnych i ckliwych, na które normalnie bym narzekał, ale tak zręczne przekierowanie uwagi na przeżycia wewnętrzne sprawia, że wszelkie potoki łez, miłosne deklamacje czy uściski przy akompaniamencie podniosłej muzyki wydają się fabularnie zasłużone.

Mamy tu na wpół epizodyczną kompozycję, gdzie odcinki poświęcane kolejnym zleceniom z czasem przechodzą w rozbudowany wątek przewodni. Jednocześnie ogólna fabuła okazuje się zaskakująco zwarta i choć osobne historie mają własne puenty, nie sposób oglądać je wybiórczo czy w przypadkowej kolejności. Stopniowo wprowadzane są bowiem powracające motywy, klamry narracyjne, nowe reguły dotyczące wykorzystywanych mocy, lub po prostu rozwijane są relacje między głównymi postaciami, co pozwala angażować się w ich poczynania na późniejszym etapie, gdy elementy obyczajowe ustępują na rzecz zwrotów akcji. Mimo nierzadkich spięć naprawdę czuć, że bohaterów łączy tu szczera przyjaźń – tak zażyła, że twórcy nie raz podsuwają urocze fanfikowe inspiracje. Cheng Xiaoshi i Lu Guang różnią się temperamentem, ale mają wiele cech wspólnych, takich jak chorobliwa nieustępliwość czy bezinteresowność. Obaj są też osobami nieco ekscentrycznymi, ze skłonnością do duszenia w sobie problemów, i w tym miejscu warto przywołać trzecią, mniej eksponowaną postać pierwszego planu, czyli Qiao Ling – dziewczynę, która pełni rolę nie tylko organizującej zlecenia menadżerki, ale też nieco nadgorliwej „starszej siostry”, często zatroskanej o kondycję psychiczną chłopaków. Trochę szkoda, że jest tu tak mało scen, kiedy ta trójka siedzi w jednym pokoju i wspólnie spędza czas, nie robiąc nic konstruktywnego. To duża sztuka, aby bez korzystania z wątków rodzinnych czy romansowych ukazać tak ciepłe i wiarygodne interakcje, zwłaszcza że w założeniach nie jest to nawet główna atrakcja tego tytułu.

Tą jest bowiem intryga kryminalna, która przy takich fabularnych założeniach musi się w końcu wysunąć na pierwszy plan. Strukturę głównego wątku można by szczegółowo opisać, odnosząc się do innych historii z motywem podróży w czasie, takich jak wspomniane Erased czy Steins;Gate, aczkolwiek pod względem ogólnej metody zabawiania widza seria budzi we mnie nieco odleglejsze skojarzenia i powiedziałbym, że jest to trochę taki obyczajowy Death Note. Na potrzeby tego mglistego porównania pozwolę sobie odgrzebać piętnastoletnią dyskusję i podywagować nad tym, czy przywołany tytuł miał dobrą fabułę. Moim zdaniem nie, o ile brać pod uwagę całościową kompozycję scenariusza – pełnego dziur logicznych, niespójności w założeniach świata przedstawionego czy rażących uproszczeń w motywacji bohaterów. Uważam jednak, że był to pierwszorzędny thriller, jeśli uwzględniać narrację „tu i teraz”. Autorzy wyraźnie mieli świadomość mocnych stron obranego gatunku i poprzez zabiegi stosowane w ramach poszczególnych sekwencji – dynamiczny montaż, operowanie punktami widzenia, ucinanie akcji we właściwym momencie – potrafili tak zintensyfikować doznanie, że w wieku nastu lat chłonąłem te bzdury ze szczerym przekonaniem, że w życiu już nie obejrzę niczego lepszego. Z tego też powodu Death Note do dziś pozostaje jednym z moich ulubionych tytułów. Fabuła za drugim razem pozornie nie robi wrażenia, ale przeanalizowana dogłębnie daje świetny wgląd w to, jak narracyjnymi i reżyserskimi trikami można podtrzymać uwagę odbiorcy, nawet nie mając sensownej intrygi.

W Link Click dostrzegam podobną strategię. Seria ma bardzo chwytliwy nadnaturalny element o czytelnych regułach, który sam w sobie generuje konflikty, wymusza na bohaterach długookresowe planowanie działań, a widza skłania do przemyśleń w rodzaju „Co ja bym zrobił na ich miejscu?”. Kiedy po seansie prześledzi się cały przebieg tak motywowanych zdarzeń, można wskazać masę niespójności. A to ktoś nie wie o rzeczach, o których wiedzieć powinien, a to niepodważalna wcześniej zasada przestaje obowiązywać, a to nagle uświadamiamy sobie, że główny wątek jest w gruncie rzeczy zbyt kuriozalny, zważywszy na to, jak poważnie tytuł się traktuje. Niemniej nie odnotowałem tu przeoczeń na tyle poważnych, aby przeszkadzały mi podczas samego oglądania. Autorzy bowiem umiejętnie kierują uwagą widza w taki sposób, aby przejmował się wyłącznie rzeczami istotnymi w danej chwili – znakomite tempo, efektowne zwroty akcji oraz sympatia do solidnie ustanowionych bohaterów rekompensują z nawiązką pomniejsze niedociągnięcia. Ostatnie odcinki, będące ukoronowaniem tej metody, wspominam jako jedno z intensywniejszych serialowych doświadczeń zeszłego roku, choć niestety na tę chwilę nie jestem w stanie ocenić samego zakończenia. Z jednej strony odniosłem wrażenie, że twórcy zbyt mocno nagięli tam „reguły gry”, wprowadzając elementy, o których wcześniej nie było mowy. Z drugiej jednak, całość wieńczy perfidne, niczego niewyjaśniające zawieszenie fabuły, więc nie mogę wykluczyć, że wszystko zostanie uzasadnione w zapowiedzianej już kontynuacji.

Taki efekt nie byłby oczywiście możliwy bez atrakcyjnej i przemyślanej reżyserii. Podstawowym narzędziem jest tu montaż równoległy. Już samo czytelne ukazanie głównego motywu wymaga piekielnie trudnej techniki operowania trzema naprzemiennymi planami: po jednym dla perspektywy każdego z bohaterów oraz dodatkowym, niejako symbolicznym, obrazującym łączącą ich więź. W miarę rozwoju fabuły narracja staje się natomiast coraz bardziej skomplikowana. Wprowadzane są kolejne porządki czasowe, znaczenia nabierają retrospekcje postaci pobocznych, pojawiają się zaburzenia chronologii, te same zdarzenia przedstawiane są z różnych punktów widzenia. Jednocześnie intryga pozostaje zaskakująco czytelna i nie wymaga przesadnej wnikliwości, a jeśli czasem wywołuje dezorientację, to zawsze w wyniku celowych zabiegów, po których następuje satysfakcjonujące wyjaśnienie. Do tego dochodzi szeroki wachlarz rozwiązań potęgujących dramaturgię, takich jak nagłe zbliżenia, efektowne „szwenki”, gra oświetleniem czy w końcu funkcjonalna i różnorodna ścieżka dźwiękowa – od neutralnych, rytmicznych przygrywek towarzyszących ekspozycji, przez zwiastujące konflikt niepokojące kompozycje o rosnącym natężeniu, po melancholijne partie wokalne w scenach rozwiązania akcji. Wszystko stosowane z rozmachem, ale w pełni świadomie – tak aby podkreślało wydarzenia, a nie działało obok nich.

Wisienką na torcie jest wizualna stylistyka. Nie wiem, na ile wynika to z kraju produkcji, a na ile z faktycznej wizji artystycznej, niemniej seria okazała się dla mnie odtrutką na japońskie sezonowe tytuły, nieraz wyglądające jak odrysowane od jednej sztancy. Niby wszystko jest tu konwencjonalne, a jednak drobne różnice w animacji bohaterów, cieniowaniu czy tłach nadają pewnej „egzotyki”, nie tworząc przy tym wrażenia obcowania z tanią podróbką – jak to czasem bywa w przypadku chińskich lub amerykańskich filmów stylizowanych na anime. Z powodu zaległości w zakresie technicznej terminologii napiszę ogólnie, że seans wywołał u mnie pewne nostalgiczne skojarzenia. Smukłe projekty postaci z nieustannie podkrążonymi oczami przypominają starsze dzieła grupy Clamp, z kolei grube, kanciaste kontury, stonowana paleta barw i rozmyte scenografie najbardziej kojarzą się chyba z pracami Kazuto Nakazawy – zarówno tymi w pełni japońskimi (Samurai Champloo, Saraiya Goyou), jak i tymi tworzonymi na zachodni rynek (teledysk do utworu Breaking The Habit zespołu Linkin Park, animowana sekwencja do Kill Bill Quentina Tarantino). Taka oprawa w połączeniu z poważnym tonem historii sprawia, że seria nabiera trochę specyficznego „emo klimatu”, jaki modny był w popkulturze dwadzieścia lat temu i jakiego mnie osobiście bardzo brakuje. Opening to natomiast coś absolutnie niepowtarzalnego: dynamicznie zmontowany, barwny teledysk z profesjonalną tuttingową choreografią i uzależniającym angielskim utworem Dive Back in Time, który wrzucony na moją playlistę piosenek z animowanych seriali wydaje się górować jakością wykonania. Spokojniejsze, chińsko­‑angielskie OverThing towarzyszące napisom końcowym również nadaje się do osobnego słuchania, choć w tym przypadku największe wrażenie robi to, jak pierwsze takty wkomponowane są w ostatnie sekundy każdego odcinka. To takie proste, a tak efektowne przejście – aż dziwne, że we współczesnych anime tak rzadko się je stosuje.

Siadając do pisania recenzji Link Click, miałem obawy, czy mój entuzjazm nie wynika przede wszystkim z fascynacji względnie głośnym wschodnim tytułem o kraju pochodzenia innym niż Japonia. Z pewnością swoisty „orientalizm” był głównym czynnikiem, jaki zachęcił mnie do seansu – zmęczony kompulsywnym odhaczaniem sezonowych anime, z ulgą przyjąłem coś, co choćby formą dystrybucji odbiega od tej monotonii. Jednocześnie nie było to moje pierwsze podejście do coraz popularniejszej chińskiej animacji i jak dotąd wyłącznie w tym przypadku nie tylko nie poczułem się zdezorientowany estetyką ani konwencją, ale też sama historia okazała się na tyle uniwersalna i angażująca, iż fakt, że w głośnikach słyszę inny niż zwykle nieznany mi język, przestałem odnotowywać po paru minutach. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się, żebym po powrocie z pracy usiadł przed komputerem i zaczął z nudów sprawdzać informacje o zasłyszanym gdzieś serialu, po czym nagle zorientował się, że jest środek nocy, a ja kończę oglądać ostatni odcinek. Początkowy efekt świeżości to jedno, ale ogólny koncept, trzymająca w napięciu intryga i sympatyczni bohaterowie to elementy, którymi tytuł ten broni się niezależnie od kraju produkcji, mnie natomiast nie pozostaje nic innego, jak serdecznie go polecić.

Polecam więc miłośnikom paranormalnych thrillerów, lubiącym, gdy taka seria nie jest tylko ciągiem efektownych zwrotów akcji i regularnie zwalnia, aby dokładniej opisać emocje. Polecam fanom dramatów obyczajowych niekojarzącym tego gatunku jedynie z mozolnie kreślonym sentymentalizmem i otwartym na spektakularne wydarzenia urozmaicające wątki rodzajowe. Przede wszystkim jednak polecam osobom, które czują się zmęczone sezonową rutyną i chętnie obejrzą coś odświeżającego, choć niekoniecznie odległego od znanych i lubianych motywów. Mnie bowiem ostatecznie produkcja ta najbardziej urzekła chyba właśnie tym, że przy całej swojej oryginalności zapewniła mi nostalgiczny powrót do „starych dobrych czasów” – kiedy nie będąc jeszcze przesiąknięty krytykanckim cynizmem, znalezione w internecie tytuły potrafiłem pochłaniać hurtowo, a każdy z nich był czymś nowym i ekscytującym.

Karo, 25 stycznia 2022

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Haoliners Animation
Projekt: INPLICK
Reżyser: Li Haoling
Scenariusz: Li Haoling
Muzyka: Tenmon