Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 5/10 grafika: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 5/10

Ocena redakcji

6/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 6,00

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 8
Średnia: 6,62
σ=1,73

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Onmyou Taisenki

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2004
Czas trwania: 52×24 min
Tytuły alternatywne:
  • 陰陽大戦記
  • Chronicle of the Big Battle between Yin and Yang
Tytuły powiązane:
Gatunki: Przygodowe
Widownia: Shounen; Postaci: Uczniowie/studenci, Youkai; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność; Inne: Magia
zrzutka

Są serie, których stworzenie wymaga od autorów wykreślenia ze słownika pewnego słowa. Brzmi ono „oryginalność”.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Poznajcie Riku Tachibanę. Jest on (trudno uwierzyć) zwykłym chłopcem, który właśnie rozpoczął naukę w gimnazjum, oczywiście w towarzystwie swej tyleż uroczej, co hałaśliwej przyjaciółki z dzieciństwa, Momo. Wychowany przez dziadka chłopiec w wielu sytuacjach odruchowo powtarza rozmaite gesty – ot, taki przesąd, jak sypanie soli przez lewe ramię. Ale czy tylko? Ha, nigdy nie zgadniecie. Pewnego dnia dziadek Riku zostaje zaatakowany przez tajemniczego potwora, którym steruje antypatyczny typ, wyraźnie mający nadzieję na odkrycie jakiejś tajemnicy. Jakiej, chcecie wiedzieć? Wyobraźcie sobie, że w zapuszczonej świątynce spoczywa sobie dziwny przedmiot, który pozwala na przywołanie właśnie takiego potwora. I Riku, zamiast wzywać policję, decyduje się stanąć do walki, w towarzystwie…

A no właśnie. Toujinshi to ludzie, którzy wykorzystując swoją moc i wiedzę mistyków onmyou zawierają swoiste „kontrakty” z duchami zwanymi shikigami. Taka para jest nierozłączna aż do wygaśnięcia kontraktu – lub śmierci jednego z nich – i razem może stawiać czoła wyzwaniom. Shikigami walczą między sobą, ale to od wiedzy, umiejętności i siły toujinshi zależy siła i skuteczność ich ataków. Shikigami, którego wzywa Riku – byakko (biały tygrys) imieniem Kogenta – pochodzi wprawdzie z jednej z najsilniejszych ras… Ale za to Riku nie ma pojęcia o walce i atakach. Co oznacza, że będzie musiał zdobyć tę wiedzę bardzo szybko. Dwa klany toujinshi od tysiąca lat pałają do siebie nienawiścią. O ile jednak Tenryuu, do których należy nasz bohater, są obecnie rozproszeni i słabi, o tyle Chiryuu tworzą potężną organizację, kierowaną przez przemysłowego potentata i szarą eminencję Japonii, Mikazuchiego. Jaki jest cel ich działań? Czy któremuś z kolejnych przeciwników uda się pokonać Riku i Kogentę? Jaką moc kryje w sobie Riku? Co zdarzyło się tysiąc lat temu? I czy naprawdę musimy znać odpowiedzi na te pytania?

No dobrze, przyznaję. Powyższy opis jest nie bardziej i nie mniej zachęcający, jak wiele innych. Jednakże tym, co się liczy, jest faktycznie nadzienie. A tutaj otrzymujemy serię z gatunku, w którym Digimony stanowią produkt z wyższej półki, zdecydowanie powyżej średniej znajdują się Król szamanów i Yu­‑Gi­‑Oh, a dolne poziomy zajmują rozliczne serie przewijające się także w polskich stacjach telewizyjnych, których tytułów (ze względu na podobieństwo) nie sposób spamiętać. Ich wspólna formuła wygląda zawsze tak samo: chłopiec dostaje/znajduje „coś” (magiczne zwierzątko, ducha, robocika, talię kart, wstawić inne) po czym toczy kolejne pojedynki. Obowiązkowo musi się pojawić drużyna (zwykle tak słaba, że służąca jedynie do obserwowania i komentowania walk), obowiązkowi są też źli wrogowie, którzy wykorzystują powierzone im moce niewłaściwie albo po prostu chcą zniszczyć coś (zwykle świat).

Tym razem, nie po raz pierwszy zresztą, na tapetę zostało wzięte onmyoudou – mistyczno­‑ezoteryczna kosmologia, kultywowana przez onmyouji, a opierająca się na opozycji yin i yang oraz pięciu elementach (drzewo, ogień, ziemia, woda, metal). Onmyouji pełnili w dawnej Japonii funkcje podobne do europejskich astrologów – czyli byli niejako oficjalnie działającymi specjalistami od wiedzy tajemnej. Dodatkowo mowa była o ich tajemniczych rytuałach, mocach i zaklęciach, a także o wzywanych przez nich nadprzyrodzonych sługach – właśnie shikigami. Stąd też elementy onmyoudou pojawiają się w anime równie często, jak czary w zachodnim fantasy, a sami onmyouji są postrzegani mniej więcej tak, jak u nas popularna literatura portretuje templariuszy czy innych masonów.

Oczywiście z tego wszystkiego w Onmyou Taisenki zostaje tylko (bardzo dziurawa) kosmologia oraz garść egzotycznie brzmiących nazw i gestów, które fajnie wyglądają podczas walki. Wymieszanych z czym się da – bo ów służący do przyzywania shikigami przyrząd nosi (zapewne starojapońską) nazwę drive i wygląda jak coś, na co można załadować kilka gier. Nie da się bowiem ukryć, że sens istnienia takiej serii ogranicza się w dużej mierze do możliwości stworzenia gadżetów (właśnie drive), puchatych maskotek i ruchomych figurek (zwierzaczkowate shikigami), a może nawet jakiejś karcianki (ww. shikigami, uporządkowane w starannej klasyfikacji) albo gier. Dlatego też świat jest zwyczajnie dziurawy – znikąd pojawiają się w razie potrzeby potężne artefakty, całe mnóstwo osób ma zdolności w żaden sposób niepasujące do reszty mocy, wszelkie „treningi” stanowią tylko sposób zajęcia czasu, bo tak naprawdę większość dodatkowych wyuczonych ataków pojawia się raz­‑dwa razy w serii…

Można jednak powiedzieć, że twórcy przynajmniej trochę się postarali. Fabuła jest ciągła i kilka razy zostaje potraktowana zjawiskiem zwanym „nagły zwrot akcji”. Dołożono starań, aby owi „źli” nie byli jednoznacznie źli. Na plus można też zapisać to, że brakuje tu wstępnego etapu, w którym bohater przypuszcza jeszcze, że uczestniczy w całkiem niewinnych rozgrywkach „sportowych”. Wszystkie pojedynki są na śmierć i życie – ponieważ jeśli zginie shikigami, jego toujinshi zapomina wszystkie wydarzenia od momentu zawiązania kontraktu, czyli nie ginie wprawdzie, ale jest trwale wyłączony z dalszych działań.

Niestety, jeśli chodzi o fabułę, wykonanie okulało na oba kopyta. Prawdopodobnie w dużej mierze dlatego, że niemal w każdym odcinku obowiązkowy był przynajmniej jeden pojedynek, więc trzeba było jakoś do niego doprowadzić. Kompletnie brakuje także pomysłów na to, co robić z bohaterami między jedną kulminacją a drugą – stąd chaotycznie wysyła się ich na wycieczki szkolne, na treningi, w poszukiwaniu fantów – nie da się jednak ukryć, że tak naprawdę większość działań (obu stron zresztą) nie służy absolutnie niczemu poza tym, by szeregi Chiryuu zredukować o kolejnego członka. Czy poprzednie zdanie popsuło komuś przyjemność z oglądania? Przepraszam. Ale ubocznym problemem „pomysłu z amnezją” jest niestety to, że żadna z istotniejszych postaci nie może przegrać walki (a scenarzyści i tak musieli sięgać do podręcznika 101 sposobów na zatrzymanie pojedynku przy stanie nierozstrzygniętym). Poza tym przekłada się to także na straszliwą „śmiertelność” w obozie wroga – znakomita większość tego, co wygląda jak potencjalnie niezłe postacie drugoplanowe kończy swoją karierę na pierwszym wejściu. Owe wspomniane przeze mnie wcześniej „zwroty akcji” przypominają raczej rozpaczliwe szarpanie kierownicą na widok prawie ominiętego zjazdu z autostrady niż planowej zmiany kursu, a sama końcówka… No dobrze, doceniam finał, który nie polega na tym, że trzeba Wielkiego Złego posiekać na dość dużo kawałków, żeby nie wstał. Ale tak nieludzkiego przegadania się naprawdę nie spodziewałam…

Napisanie, że charaktery postaci są słabo rozwinięte, byłoby sporą niesprawiedliwością. Sugerowałoby bowiem, że w ogóle jakimiś charakterami zostały obdarzone. Bohaterów można z grubsza podzielić na dwie grupy. Prostolinijnych – czyli zagranych od początku do końca na jednej nucie, bez absolutnie żadnych od niej odchyleń. Oraz skomplikowanych – czyli zmieniających w losowych momentach nastrój, nastawienie do świata, poziom motywacji, a nawet stronę konfliktu. Główny bohater takiego rodzaju serii prezentuje zawsze jeden z dwóch typów osobowości: „łagodny i dobrze wychowany” albo „zadziorny i niepoddający się”. W tym przypadku Riku należy do pierwszego typu, ale wepchnięto także typ drugi – w osobie Kogenty. Problem polega na tym, że ów „typ łagodny” bardzo łatwo staje się „typem nudnym” – i to jest właśnie ten przypadek. Riku jest nieprzekonujący w swoich wahaniach (które zawsze następują w najmniej odpowiednim momencie w środku walki), w swoich pragnieniach i swoich przemianach – ot, musi ewoluować jakoś, a że nie ma pomysłu, to fundujemy mu kryzysy osobowości tam, gdzie scenariusz potrzebuje mocniejszego efektu. O pozostałych bohaterach trudno wiele napisać, nie zdradzając doszczętnie ich roli w scenariuszu. O dziwo sprzymierzeni z Riku toujinshi na ogół prezentują całkiem przyzwoitą wartość bojową, więc przynajmniej nie muszą się ograniczać do roli statystów. Rolę taką pełnią za to wyjątkowo irytujący koledzy szkolni w osobach owej przyjaciółki z dzieciństwa Momo (monologującej na ten temat w każdym odcinku), maniaka zdrowej żywności Ryuujiego (monologującego na temat warzyw) oraz maniaczki ezoteryki Riny (piszczącej na widok shikigami). Monotonność ich występów (w zamierzeniu zapewne mających „odciążyć” serię i dodać elementów „komediowych”) była nawet bardziej uciążliwa od monotonności kolejnych walk.

Pod względem technicznym otrzymujemy kawałek rzemieślniczej i przeciętnej roboty. Przeciętnie poprawne są tła, przeciętne także projekty postaci (z których na niekorzyść wyróżnia się dość mydłkowaty bohater), po części wyglądające jak zaczerpnięte z innych serii (słowo honoru, widziałam Orphena). Shikigami to na ogół humanoidalne zwierzęta, choć niektóre mają po prostu parazwierzęce albo całkowicie fantastyczne kształty. O ile jednak niektóre (jak choćby Kogenta) są po prostu antropomorficzne, o tyle inne przypominają ludzi ubranych na przykład w kostium ptaka lub smoka, z dolną połową twarzy wyglądającą spod „maski”. Część z nich może być trochę powtarzalna, ale w sumie warto podkreślić, że nawet te należące do jednej rasy (na przykład właśnie byakko) różnią się od siebie bardzo zasadniczo i nie ma najmniejszych problemów ze stwierdzeniem, które z nich widzimy. Muszę też sprawiedliwie napisać, że bardzo spodobały mi się sceny przywoływania shikigami, przybywających z innego wymiaru, tym bardziej, że w późniejszych odcinkach często skracano je lub pomijano, żeby nie zanudzać widza powtarzalną animacją. Spora część z nich była ładnie pomysłowa i dynamiczna. Od walk w tasiemcowej serii z umiarkowanym budżetem trudno wiele wymagać – ich zasadniczą część stanowią rozmaite powtarzalne „ataki” o długich i skomplikowanych nazwach, których cechą wspólną jest to, że bardzo się świecą. Może zresztą trochę przesadzam. Walki są… Tak, zgadliście – przeciętne. Nie przeciągane na wiele odcinków i niespecjalnie irytujące – ale też nie takie, by dla nich było warto sięgać po tę serię.

Podobnie nie zapada w pamięć oprawa muzyczna – jest, nie przeszkadza i nie daje się zidentyfikować już następnego dnia po obejrzeniu serii. Nie powinno to zresztą dziwić – zarówno wśród twórców, jak i seiyuu, trudno szukać większych nazwisk, z wyjątkiem może odtwarzającego rolę Riku Juna Fukuyamy (m.in. Albert z Gankutsuou i Lelouch z Code Geass) oraz wcielającej się w Momo Yukany Nogami (Kotoko z Chobits, Meilin Li z Cardcaptor Sakura, Tessa z Full Metal Panic! i… C.C. z Code Geass). Tyle tylko, że on nie ma tu tak naprawdę wiele do zagrania, natomiast ona stworzyła kreację, o której publiczność powinna jak najszybciej zapomnieć – typ „piskliwego dziewczątka” doprowadzony do takiej skrajności, że jej kwestie odbierałam jak drapanie nożem po szkle.

Nie należę do osób, które tego rodzaju produkcje skreślają z góry. Jednakże tym, co tak naprawdę decyduje o ich jakości, nie jest wątek główny (zawsze identycznie schematyczny), ale „mięsko” w postaci bohaterów i tego, co się dzieje między jedną a drugą potyczką. Onmyou Taisenki pod tym względem nie oferuje praktycznie niczego – nie tyle „guma do żucia” dla oczu, co „guma do żucia po dwóch dniach używania”. Smaku nie ma, ale międli się szczękami z przyzwyczajenia. Seria ma jednak bardzo dużą zaletę – walki są praktycznie bezkrwawe, „śmierć” shikigami do pewnego stopnia umowna (to raczej dematerializacja i zerwanie kontraktu), a nawet sceny potencjalnie brutalne pokazano tak, żeby możliwie stonować przemoc. Stąd jest to tytuł bezpieczny dla grupy młodszonastoletniej i dla takiej właśnie bym go polecała, jeśli domaga się czegoś takiego, jak chociażby Megaman czy inni Mistrzowie Kaijudo, nie wspomniawszy właśnie o Królu szamanów. Widzom pozostałym, szczególnie bardziej zaawansowanym, raczej odradzam.

Avellana, 1 marca 2008

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Sunrise
Autor: Hiroyuki Kaidou, Yoshihiko Tomisawa
Projekt: Ayako Kurata, Michio Fukuda
Reżyser: Masakazu Hishida
Scenariusz: Katsuhiko Chiba
Muzyka: Yuuko Fukushima