Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

9/10
postaci: 4/10
fabuła: 3/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 30
Średnia: 6,63
σ=1,87

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (SixTonBudgie)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Jisatsu Circle

Rodzaj produkcji: film (Japonia)
Rok wydania: 2002
Czas trwania: 100 min
Tytuły alternatywne:
  • Suicide Club
  • 自殺サークル
Tytuły powiązane:
zrzutka

Jeden z tych filmów, które wzbudzają skrajne emocje, gdyż składają się z przeciwieństw – tajemniczy, lecz prymitywny horror zmienia się w symboliczną i metaforyczną opowieść o współczesnym człowieku.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Nie mogę powiedzieć, że do tego filmu podchodziłem bez uprzedzeń. Do jego obejrzenia skłoniła mnie manga Usamaru Furuyi o tym samym tytule, która, jak się później dowiedziałem, jest alternatywną wersją filmu (o co poprosił mangakę reżyser), wydaną wraz z japońską wersją filmu na DVD. Manga mnie nie zachwyciła. Szczerze mówiąc, to najsłabsze dzieło znanego mangaki, jakie czytałem – ot, taki sobie horror z elementami „nadprzyrodzonymi” (nie znoszę takich), który ledwo liznął poważną problematykę. Dzieło raczej rozrywkowe. I w zasadzie tego samego, nie znając jego genezy, oczekiwałem po filmie. Podszedłem do niego z ciekawością, na zasadzie: „jak może wyglądać krwawy japoński horror?”

Na to pytanie odpowiedziała mi już pierwsza scena. Otóż wyglądać może ohydnie tandetnie, a zarazem intrygująco. 26 maja, dworzec kolejowy Shinjuku w Tokio. Niby zwykły wieczór – pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają, ludzie wsiadają i wysiadają, ludzie czekają. Nagle zwykłą codzienność zakłóca pojawienie się grupy kilkudziesięciu dziewcząt z różnych szkół, choć i to wzbudza zaledwie chwilową neutralną ciekawość – do czasu. Dziewczęta, wesołe i rozmowne jak zawsze, złapały się w szeregu za ręce i „na trzy” z radosnym okrzykiem skoczyły pod koła przejeżdżającego właśnie ekspresu. Ciała nastolatek są miażdżone i ćwiartowane, podczas gdy na przerażonych podróżnych, w chyba najmniej prawdopodobny sposób, pada fala czerwieni (trzeba by było przymknąć oboje oczu, żeby uznać tę ciecz za krew). Całości dopełnia wesoła muzyka, jakby z wesołego miasteczka lub cyrku (intrygujący natomiast jest jej kontrast z poważną, refleksyjną i niepokojącą muzyką z czołówki). No, kicz jakich mało.

Dalszy rozwój wydarzeń o mało nie spowodował, że zrezygnowałem z seansu. Równolegle do masakry z Shinjuku w pewnej przychodni samobójstwo popełniają dwie młode pielęgniarki, z czego druga, na oczach roztrzęsionego stróża, wyskakuje przez okno, mówiąc „Do zobaczenia” tonem, jakim zwykle żegnamy kolegów z pracy. Tutaj tłem wydarzeń jest piosenka dziewczęcego zespołu Dessert – Mail me – zespołu, który także odegra swoją rolę w filmie.

Z opisu to tak źle nie wygląda, ale skumulowane działanie kiczu, braku logiki (bo nawet zjawiskami „nadprzyrodzonymi” trudno by było te wydarzenia jakoś sensownie wytłumaczyć) i fatalnej gry aktorskiej, pod względem której film może konkurować z telenowelami, potrafi przytłoczyć i zniechęcić. Od tego momentu zaczyna się śledztwo w sprawie „nieszczęśliwych wypadków”, co i raz okraszane kolejnymi obrazami przeczącymi prawom statystyki normy zachowań. Powstał Klub Samobójców. A może go nigdy nie było?

Film jest podwójnie niełatwy – między innymi dlatego, że Sono przez długi czas ukrywa jego prawdziwe oblicze. Bombarduje widza bodźcami, które ten próbuje wstawić w odpowiednie schematy. Jednak żaden z nich nie wytrzymuje długo, bo Jisatsu Circle to żaden horror i żaden kryminał – wykorzystuje tylko jego elementy i robi to w przemyślany sposób. Przede wszystkim szokuje widza – przynajmniej na tyle, na ile w dzisiejszych czasach obraz może jeszcze szokować nie popadając w ekstrema. Co wywołać ma ten efekt? Można mówić o fontannach „krwi” czy walających się fragmentach ludzkiego ciała, ale gdzież temu do sztandarowych produkcji hollywoodzkich, setek kiczowatych horrorów? Tym, co najbardziej szokuje, jest zachowanie ludzi, burzące wszelkie normy kulturowe, a zarazem – co niepokojące – w dzisiejszych normach zaczynające się mieścić. Jako przykład dam moją ulubioną scenę (pominę jej kiczowatą otoczkę), w której na bohaterkę – Mitsuko, spada jej chłopak – Masa (skoczył z wysokiego budynku, chcąc popełnić samobójstwo). Samym faktem jego upadku właściwie nikt się nie przejął, łącznie z samymi zainteresowanymi. Nic to, że chłopak zaraz umrze – rozmawia z Mitsuko, jakby nigdy nic – jakby wyrządził jej drobną przykrość (ot, wpadł na nią na szkolnym korytarzu). A ona? Odchodzi, ma własne sprawy. W świecie filmu każdy ma własne sprawy i już prawie nikogo nie obchodzi to, co się dzieje wokół (jedynym wyjątkiem jest „główny bohater” – detektyw Kuroda, ale on to robi poniekąd zawodowo), jeśli bezpośrednio to jego nie dotyczy. Samobójstwo stało się jedną z czynności, jakie można wykonać, gdy akurat przyjdzie nam na myśl. Forma zabawy. Jednak za masowe samobójstwa, w internecie notowane wcześniej niż dowiaduje się o nich policja, przecież musi ktoś odpowiadać! Tokijska policja prowadzi więc z uporem śledztwo, szukając „mordercy” (tudzież prowodyra). Tajemnicza informatorka zdaje się potwierdzać tę teorię. Ale czy okaże się ona prawdziwa?

Sono nie tylko dobrze diagnozuje dzisiejsze społeczeństwo (albo przestrzega przed takim jego kształtem, ku któremu zdaje się dążyć), ale jednocześnie wplata do filmu liczne odwołania i symbole – część bardziej, część mniej oczywistych. A przy tym oryginalnie prowadzi fabułę, unikając sztampowych rozwiązań. Im dłużej się ogląda, tym film staje się lepszy – tak oto z tandety wyłania się bardzo dobry dramat społeczny. Tandety jest w nim sporo, tyle że powierzchownej. Poza żałośnie prezentującymi się „krwawymi scenami” (żałośnie, jeśli ktoś film potraktuje jak horror), w Jisatsu Circle okropna jest gra aktorów i zdjęcia. Słyszałem, że Japończycy nie są najlepszymi aktorami – mnie trudno ocenić, bo to raptem mój pierwszy film z tego kraju (nie licząc Godzilli), jednak to, co widziałem, było straszne. Większość aktorów była do niczego – zupełnie nie potrafiła sprostać swoim rolom (o ile to reżyser nie wyznaczył im takiego właśnie zadania), grając tak sztucznie, jak to tylko możliwe – zarówno ruchy i mimika, jak i wypowiadane kwestie wraz z intonacją. Może trochę przesadzam, ale Rysio z Klanu wydaje się bardziej przekonujący od większości występujących tu postaci (chciałem porównać do gry Johna Malkovicha w Hańbie, którą widziałem w tym samym czasie, ale… zestawić tego nie sposób, chyba tylko dla kontrastu). Aktorzy etatowi czy statyści – nieważne, bo poza Ryou Ishibashim (Kuroda), Sayą Hagiwarą (Mitsuko) oraz Rollym Teranishim (muzykiem, grającym tutaj psychopatycznego mordercę­‑rockmana – akurat świetnie mu to wyszło) trudno mi kogoś wyróżnić. W konsekwencji wykreowane postaci są najwyżej przeciętne – poza wymienionymi wyjątkami.

Kolejnym elementem, który wypada słabo, są zdjęcia Kazuto Sato. Ich jedyną poważną zaletę stanowi nietrzymanie się schematów, co jednak zarazem stało się wadą. Bije od nich aura filmu półamatorskiego (a także eksperymentalnego, w różnych proporcjach) – co najbardziej objawia się w ustawieniu kamery i jej ruchu (zresztą praktycznie nigdy nie stabilizowanym), a także w poszukiwaniu nieszablonowych ujęć – często z dolnej perspektywy. Efektu dopełnia montaż, przy którym chyba nie zastanawiano się długo nad synchronizacją z wydarzeniami, co szczególnie widoczne jest podczas rozmów, gdy ujęcie zmienia się ciut za późno albo ciut za wcześnie. Cóż, Jisatsu Circle charakteryzuje się prawie wszystkimi cechami filmów niskobudżetowych oraz, co nie jest równoznaczne, eksperymentalnych… Ale czy to znaczy, że nie mogło wyjść lepiej?

Oprawa muzyczna nie jest najbogatsza, ale za to różnorodna i, co ważniejsze, dobra. Motyw słyszany na samym początku, refleksyjny i melancholijny, będzie przewijał się przez resztę filmu, stając się jego wizytówką. Bardzo dobrze podkreśla atmosferę towarzyszących mu scen – nie wyobrażam sobie filmu bez tego kawałka. Usłyszymy i zobaczymy także fikcyjny zespół Dessert – grający j­‑pop – w kilku różnych utworach. Jednak ich rola w filmie nie ograniczy się tylko do muzyki, są w nim także symbolem naszych czasów – nie tylko ze względu na ich filmową popularność (w pewnym momencie podejrzenia ich „udziału w sprawie” same się wyłaniają). Muzyczną gwiazdą filmu niewątpliwie jest Rolly (jako Genesis) – trzeba przyznać, że granie obłąkanego psychopaty ma we krwi – bezpośrednio odwołujący się do Charlesa Mansona. Jego psychodeliczny Suicide Kiss tworzy niesamowity klimat, towarzyszący „tańcowi gwałtu, krwi i śmierci”. Zaiste, odwołanie do Mansona jest tu jak najbardziej na miejscu – zresztą narzuca się ono samo.

„Czy jesteś podłączony? Czy jesteś podłączony do siebie?”. To pytanie pada w filmie więcej niż raz i nie jest ono skierowane tylko do bohaterów, lecz przede wszystkim do widzów. Każe się zastanowić nie tylko nad więzią człowieka z drugą osobą, ale także ze sobą, gdyż, co niepokojące, czasem i tej więzi zaczyna brakować i nie słyszymy samych siebie. Reżyser nie tylko podjął trudną problematykę – on ją naprawdę dobrze ukazał. Dlatego film uważam za wart obejrzenia – nie tylko przez miłośników kina azjatyckiego, lecz także kina ambitnego. Nie jest pozbawiony mankamentów – ma ich wiele, ale wszystkie albo w jakiś sposób mu służą (współtworząc jego wartość), albo bledną przy jego istocie, stając się niewiele znaczące. Oby więcej takich filmów.

SixTonBudgie, 6 listopada 2009

Twórcy

RodzajNazwiska
Reżyser: Shion Sono
Scenariusz: Shion Sono
Muzyka: Tomoki Hasegawa