Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 8/10 grafika: 7/10
fabuła: 5/10 muzyka: 3/10

Ocena redakcji

8/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 8,00

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 12
Średnia: 7,17
σ=1,57

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Tennis no Ouji-sama: Eikokushiki Teikyuu Shiro Kessen!

zrzutka

Londyńska mafia tenisowa kontra japońska liga tenisowych dżentelmenów!

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Echizen i jego koledzy z Seigaku otrzymują zaproszenie na prestiżowy angielski turniej, gdzie spotykają wszystkich niedawnych rywali z mistrzostw kraju. Czyżby kolejne starcie utalentowanych tenisistów z Japonii? Nic z tych rzeczy, gdyż tym razem przeciwnikiem bohaterów jest tajemnicza „podziemna” organizacja, skupiająca uzdolnionych graczy, którzy z różnych powodów nie biorą udziału w oficjalnych rozgrywkach. O samych zawodnikach niewiele wiadomo, za to ich styl gry jest bardzo charakterystyczny – panowie używają drewnianych piłek i są dość brutalni, co najczęściej skutkuje kontuzjami ich przeciwników. Chociaż pierwsze starcie kończy się porażką młodych Japończyków, a Echizena przed pobytem w szpitalu ratuje niejaki Shiu, bohaterowie postanawiają odnaleźć siedzibę organizacji i jej przywódcę, Keitha, by „oddać przysługę”. Reszta to tenis w wydaniu galaktycznym.

Tennis no Ouji­‑sama: Eikokushiki Teikyuu Shiro Kessen! powstało z okazji dziesięciolecia cyklu i jak na produkcję jubileuszową przystało, nie obyło się bez fajerwerków. Pretekstowa i zupełnie niedorzeczna fabuła służy jedynie pokazaniu efektownych pojedynków, które z tenisem łączy tylko użycie rakiet. Tym razem scenarzyści pojechali po bandzie i wyposażyli bohaterów w najczystsze supermoce, charakterystyczne może dla serii w stylu Naruto, ale niekoniecznie sportowej. Piłka stała się elementem dodatkowym, w zasadzie niepotrzebnym, którego zadaniem jest maskowanie piłek stworzonych z powietrza (chyba siłą woli). Pomijając niesamowite techniki, do których zdążył nas już przyzwyczaić chociażby autor mangi, sama fabuła wydaje się snem chorego surrealisty. Bo serio, wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć, ale uliczna odmiana tenisa, popularna wśród wyrzutków, którzy wskutek niesprawiedliwych decyzji sędziów zmuszeni byli porzucić oficjalne rozgrywki?! (Przeczytałam to zdanie drugi raz, przypomniałam sobie film i po raz kolejny zeszłam…) Oraz siedziba wyżej wspomnianej tajemniczej organizacji umiejscowiona w starym pałacu, którego losem nikt się nie interesuje, mimo iż do niedawna należał do bogatej i wpływowej rodziny. Owszem, wszystko jest równie dziwaczne i durne, jak brzmi, co nie zmienia faktu, że podczas seansu bawiłam się świetnie.

Jak wspomniałam wyżej, historia biednych skrzywdzonych tenisowych nadziei to jedynie pretekst, by trzy czwarte produkcji przeznaczyć na kosmiczne rozgrywki. Panowie całkiem dosłownie obrzucają się galaktykami, w przerwach wygłaszając urocze monologi o przyjaźni i tym podobnych bzdetach. Wisienką na torcie są szalenie interesujące zestawienia bohaterów, czyli na przykład debel Tezuki i Shiraishiego czy dumnego Sanady oraz jego pupilka, Kirihary. Przy okazji wreszcie rozgryzłam, dlaczego Yukimura tak rzadko wysuwa się na pierwszy plan – jego umiejętności są tak nieprawdopodobne i potężne, że nawet przy wyjątkowo silnych przeciwnikach z drugiej kinówki, wypada prawie jak bóg. Wracając jednak do meczy – są tak absurdalnie przesadzone, że aż śmieszne, każde kolejne odbicie piłki, tudzież pseudopiłki, wywołuje opad szczęki i salwy niekontrolowanego śmiechu, a to nie jedyne niespodzianki przygotowane przez ubawionych scenarzystów. Zdaję sobie sprawę, że może to brzmieć jak naigrywanie się czy złośliwa krytyka, ale tak nie jest. Szczątkowa fabuła wygląda, jak wygląda, co nie zmienia faktu, że twórcy ani razu nie próbują przekonać widza do powagi sytuacji. Mamy do czynienia z dziełem rocznicowym, potraktowanym lekko i z przymrużeniem oka, mającym przede wszystkim bawić, co wychodzi mu całkiem dobrze. Zaprezentowany humor jest szalony i często nawiązuje do bohaterów, a konkretnie „mitów” z nimi związanych. Cóż, jest to anime skierowane tylko i wyłącznie do największych miłośników cyklu Tennis no Ouji­‑sama, którzy nie powinni być zaskoczeni ekscentrycznym konceptem.

Jako że jest to film jubileuszowy, scenarzyści postarali się, by widzowie mogli zobaczyć wszystkie najważniejsze drużyny – nie zabrakło więc Seigaku, Rikkaidai, Higi, Shitenhouji czy akademii Hyoutei. Mimo to niektórych zawodników widać zaledwie przez chwilę lub ich rola kończy się, kiedy zostaje podjęta decyzja o poszukiwaniach siedziby Keitha i jego towarzyszy. Trudno mieć pretensje do twórców, zwłaszcza że film rządzi się swoimi prawami, a czasu dla wszystkich nie starczy. W związku z tym więcej uwagi poświęcono tylko protagoniście, kapitanom poszczególnych drużyn (z wyłączeniem wszechmocnego Yukimury) oraz Sanadzie, Kiriharze i Fujiemu, zapewne dlatego, że należą do najpopularniejszych bohaterów cyklu. Oczywiście panowie wypadają niezwykle pociesznie, zwłaszcza Atobe, który jakby powrócił do korzeni (w końcu dzieciństwo spędził właśnie w Anglii) i Kite, w poprzednich częściach kreowany na „czarny charakter”, obecnie praktycznie stuprocentowy element komediowy.

Na osobną uwagę zasługują przeciwnicy oraz Shiu, chłopak, który uratował Echizena przed poważną kontuzją. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że Shiu jest związany z Keithem i jego kompanią, na dodatek dość blisko. To on zdradza bohaterom, w jaki sposób zostali pokonani oraz jakimi umiejętnościami dysponują antagoniści. Młody tenisista, do niedawna przyjaciel Keitha i jeden z najważniejszych członków organizacji, po tym, jak dopadły go wyrzuty sumienia, wybiera inną drogą, przy okazji stając się zdrajcą. Tak, tak – motyw przyjaciół, których drogi rozeszły się i teraz stoją po przeciwnych stronach barykady, jest stary jak świat i równie mocno wyeksploatowany. Tennis no Ouji­‑sama: Eikokushiki Teikyuu Shiro Kessen! nie oferuje absolutnie nic nowego w tym względzie, dodatkowo karmiąc widza tanim dramatyzmem i rozterkami moralnymi rodem z Szekspira. Problem polega na tym, że to nie dramat, a panowie są równie przekonujący, co kij od szczotki, przez co cała sytuacja prezentuje się jeszcze bardziej komicznie. Po raz kolejny antagoniści nie są najmocniejszą stroną produkcji, ale przynajmniej mają odpowiednio widowiskowe moce, dzięki czemu mecze wypadają całkiem interesująco.

Efekciarskie rozgrywki potrzebują efekciarskiej oprawy i taką też dostały. Tym razem worek z pieniędzmi był wystarczająco duży i oprócz jednej poważniejszej wady anime wygląda dobrze. Co prawda projekty postaci są nieco koślawe (acz dotyczy to tylko i wyłącznie antagonistów), ale mamy do czynienia z ich nowszą, lepszą wersją. Dlatego wszystkich fanów mających jeszcze w pamięci tragiczną graficznie pierwszą kinówkę uspokajam, że druga zdecydowanie nawiązuje do cyklu OAV, a nie do serii telewizyjnej. Zabrakło również największej bolączki Tennis no Ouji­‑sama, czyli koszmarnie statycznej animacji, przypominającej pokaz slajdów. Mecze są odpowiednio dynamiczne, a ruch piłki nie ogranicza się do jej upadku na kort. Nowe techniki to czyste rzucanie w siebie galaktykami, choć odrobinę mniej zaskakujące, co pamiętna zagłada dinozaurów. W każdym razie piłka błyska się, migocze, miewa dziwną aurę, a z nieba sypią się gwiazdki, ewentualnie kort pokrywa woda, tudzież coś, co wygląda jak ektoplazma… Jest pstrokato i kiczowato, w najgorszym i jednocześnie najlepszym tych słów znaczeniu. Wracając jednak do wspomnianej na początku akapitu wady – efekty komputerowe, a konkretnie ruchome elementy tła w postaci samochodów, są tragiczne. To straszne, że przy takiej liczbie kontynuacji nadal zatrudnia się studentów (lub sprzątaczki) do tworzenia CG, po prostu brak mi słów na koszmarność tychże tworów. Niestety równie źle prezentuje się ścieżka dźwiękowa, która nijakością i ogólną beznadziejnością bije nawet tę z Shin Tennis no Ouji­‑sama. Elektroniczne kompozycje lecące w tle trudno w ogóle nazwać muzyką, nawet utwory disco polo mają bogatszą linię melodyczną. Sytuacji nie ratuje piosenka towarzysząca napisom końcowym, a tradycyjnie już wykonywana przez seiyuu – to także jeden ze słabszych elementów, zwłaszcza kiedy ma się w pamięci kilka bardzo udanych kompozycji z serialu i serii OAV. Tę część produkcji wyraźnie potraktowano po macoszemu, idąc po linii najmniejszego oporu, co niestety rzuca się w oczy.

Tennis no Ouji­‑sama: Eikokushiki Teikyuu Shiro Kessen! to film obiektywnie słaby, z głupią, szczątkową fabułą i absurdalnym tenisem oraz garścią wyjątkowo szalonych pomysłów. Nie zmienia to faktu, że oglądało się go zaskakująco przyjemnie i w sumie miło wspominam seans. Jako przerywnik między seriami sprawdza się znakomicie, acz odporność na idiotyzmy jest wskazana. Cóż, osoba nieznająca poprzednich części raczej się nie skusi, takoż miłośnicy prawdziwego tenisa. Natomiast fani przygód Echizena zapewne obejrzą bez mrugnięcia okiem. Jako że uważam drugi film kinowy za uroczy żart twórców i skłamałabym, twierdząc, że jego seans nie sprawił mi radości (również z powodu jednej absolutnie boskiej i niespodziewanej sceny), chowam mój i tak średni obiektywizm do kieszeni i wystawiam ósemkę. Tylko nie płaczcie, że nie ostrzegałam!

moshi_moshi, 22 lipca 2012

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: M.S.C., Production I.G.
Autor: Takeshi Konomi
Projekt: Akiharu Ishii
Reżyser: Shunsuke Tada
Scenariusz: Mitsutaka Hirota
Muzyka: Cheru Watanabe