Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Studio JG

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

4/10
postaci: 4/10 grafika: 6/10
fabuła: 4/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 30
Średnia: 7,83
σ=1,37

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Melmothia
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

O ruchach Ziemi

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2024
Czas trwania: 25×24 min
Tytuły alternatywne:
  • Chi -Chikyuu no Undou ni Tsuite-
  • Orb: On the Movements of the Earth
  • チ. -地球の運動について-
Tytuły powiązane:
Gatunki: Przygodowe
Widownia: Seinen; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Europa; Czas: Przeszłość
zrzutka

O globusie i jego obrotach. Recenzja heretycka.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Dawno, dawno temu, w ponurych czasach mrocznego średniowiecza, panowało przekonanie, że Ziemia stanowi nieruchome centrum Wszechświata, a co za tym idzie, Słońce obiega ją dookoła. Religia panująca uczyniła z tego dogmat wiary, a każdego, kto sugerował, że jest inaczej, brała za twarz i… przykry był jego dalszy los. No, w każdym razie tak to wygląda w świecie przedstawionym omawianego w poniższym tekście anime.

Chi. Chikyuu no Undou ni Tsuite, znane u nas pod kilkoma tytułami, m. in. O ruchach Ziemi, przenosi widza do XV­‑wiecznego królestwa P. (cóż może się kryć pod tym kryptonimem?), gdzie poznajemy niejakiego Rafała, dwunastoletniego prymusa uczęszczającego do bliżej nieokreślonej szkółki parafialnej(?). Rafał jest tak genialny, że w oczach kolegów, a przynajmniej jednego z nich, wydaje się być istotą o boskim intelekcie. To patrzący na innych z góry oportunista, przed którym roztacza się świetlana, bezpieczna przyszłość oraz studia teologiczne. Aż pewnego dnia spotyka kogoś, kto wywraca mu świat do góry nogami. Niejaki Hubert, wypuszczony z lochu heretyk, sprawia, że Rafał dostępuje oświecenia. Chłopiec odkrywa ideę heliocentryzmu i już nic nie będzie takie samo. Tym bardziej że „przypadkiem” nasz bohater pasjonuje się astronomią, więc ziarno pada na podatny grunt. Oczywiście wszędobylska Inkwizycja w osobie zblazowanego Nowaka z miejsca zaczyna się nim interesować. Zanim go jednak dopadnie, Rafał ukrywa w kamiennym sarkofagu za miastem owoce pracy badawczej swojej i Huberta w przekonaniu, że ktoś je kiedyś odnajdzie i również zostanie oświecony, a prawda rozprzestrzeni się na cały świat. Jak epidemia (sic!).

Mijają lata, przez ekran przewijają się coraz to nowe postacie, chłopcy i dziewczynki, do których raczej nie należy się zbytnio przywiązywać, funkcja głównego bohatera jest tu bowiem zdecydowanie przechodnia. Okazuje się, że astronomia, mimo ciągłego tępienia przez instytucje kościelne, cieszy się sporą popularnością, i chociaż żadna z postaci nie odniesie prawdziwego sukcesu w rozpowszechnianiu prawdy o Wszechświecie, w pewien sposób jednak utoruje drogę komuś, komu wreszcie się uda. W finale bowiem, a może raczej w posłowiu – uwaga, spojler stulecia – informuje się nas, że niedługo pojawi się facet zwany Kopernikiem! Odetchnij więc z pełną satysfakcji ulgą, drogi widzu, Kopernik wszystko ustawi jak trzeba, poniesione ofiary nie pójdą na marne i sprawiedliwości stanie się zadość! Przynajmniej tak możemy się domyślać.

Zaraz, zaraz, zauważy ktoś, Mikołaj Kopernik był przecież nasz! Czyżby owo Królestwo P. to tak naprawdę Corona Regni Poloniae? No cóż… Fakt, że część postaci obdarzona jest polsko brzmiącymi imionami, przydomkami lub nazwiskami i język polski pojawia się w różnych mniej lub bardziej przypadkowych miejscach, np. w postaci tytułów książek, stanowi kluczowy argument na potwierdzenie tej tezy. W fandomie pojawiły się nawet głosy, że Królestwo P. to wymysł twórców anime, podczas gdy w mandze od początku wprost stało, że akcja dzieje się w Polsce. Otóż nie jest to prawdą. Pomiędzy pierwowzorem a ekranizacją nie ma w tym względzie rozbieżności, co sprawdziłam osobiście, zapoznając się z japońską wersją mangi. I zaznaczam, że tylko w tym względzie, bo z innych tajemniczych skrótów, jak „kościół C” i „frakcja H”, obecnych w komiksie, anime faktycznie rezygnuje, ale nie ma to znaczenia dla fabuły.

Dlaczego Uoto, autor omawianego dzieła, bawił się w szarady? Chyba nie spodziewał się, że nikt nie połączy kropek? Może chciał w ten sposób puścić porozumiewawcze „oko” do odbiorcy, a może chodziło o usprawiedliwienie wszystkich ahistoryczności w fabule? Bo nie oszukujmy się, to co tu widzimy, nie tylko nie leży w jednym sklepie z prawdziwą XV­‑wieczną Polską, ale nie ma nawet wspólnego kodu pocztowego. To samo tyczy się wspomnianej opresyjnej religii panującej, która zaledwie cosplayuje chrześcijaństwo, a dokładnie rzecz biorąc katolicyzm. Niestety, jakiekolwiek wyrobimy sobie w tej kwestii zdanie, pod koniec serii możemy wyrzucić je do kosza. Okazuje się bowiem, że P. ma być jednak Królestwem Polskim! Dostajemy nawet konkretny rok, w którym toczy się akcja. O co chodzi? Czy wszystko, co widzieliśmy wcześniej, należy traktować jak sen pijanego wariata, czy może doświadczamy dwóch odrębnych linii czasowych? Trudno powiedzieć, bo pole do interpretacji jest szerokie, a tropy sprzeczne. I czemu to miało służyć? Zaskoczeniu widza? Zaintrygowaniu go? Wywołaniu jakiegoś metafizycznego doświadczenia? Któż jest w stanie odpowiedzieć ze stuprocentową pewnością? Stosując brzytwę Ockhama, pozwolę sobie zaryzykować opinię, że autor po prostu udziela odpowiedzi na własną zagadkę (już po samym tytule widać, że lubi gierki słowne). Niestety, robi to z wdziękiem słonia w składzie porcelany. Jedyne, co udało się tutaj osiągnąć, to uwypuklenie wspomnianej ahistoryczności.

Nie mogę oczywiście kategorycznie stwierdzić, że przed przystąpieniem do pracy Uoto nie przeprowadził żadnej kwerendy. Przeciwnie, myślę, że miała ona miejsce. Może nawet obejmowała coś więcej niż przeczytanie kilku artykułów na Wikipedii i obejrzenie paru hollywoodzkich filmów, ale trudno uniknąć wrażenia, że główną zasadą, jaką autor sobie obrał, było: jeśli jakieś fakty stoją w sprzeczności z wizją artystyczną, to tym gorzej dla faktów.

Tak więc, żeby wymienić tylko co ciekawsze pomysły, w praktyce nie ma tu żadnej władzy świeckiej, co niczemu nie przeszkadza, bo jedynym przestępstwem w świecie przedstawionym jest wystąpienie przeciwko doktrynie religijnej. O łacinie, uniwersalnym języku nauki tamtego okresu, wspomina się mimochodem, chyba nie więcej niż raz. Istnieją uniwersytety, ale z jakiegoś powodu jedynym kierunkiem, który można bezpiecznie studiować, jest teologia, chociaż jednocześnie pokazywane są prywatne ośrodki badawcze specjalizujące się w zgłębianiu niebezpiecznej astronomii. Koncepcja ruchomej czcionki drukarskiej pojawia się w drugiej połowie serii, ale jeszcze przed jej wynalezieniem działają biblioteki publiczne(!), a książki można znaleźć wszędzie, czasami wręcz walające się w krzakach. Na miejskich słupach ogłoszeń wieszane są zagadki i zadania do rozwiązania dla chętnych, z akcentem na znudzoną arystokrację, ale jednocześnie przeczytanie chociażby jednego nieprawomyślnego zdania, jak obrazoburcza informacja, że Słońce jest większe od Ziemi, może skończyć się wypaleniem oka. Działa gildia specjalizująca się w masowo toczonych na ulicach miast kuriozalnych pojedynkach na szpady(?!!), a Ruch Wyzwolenia Heretyków organizuje zamachy bombowe. Dowiadujemy się też, że w średniowieczu stawiano budynki w stylu neoklasycystycznym, a o takich drobiazgach jak niepasująca do żadnej epoki moda czy fryzury nie będę się rozpisywać, chociaż naprawdę bardzo mnie korci.

No i znowu ktoś się odezwie, że jaki w tym problem? Licentia poetica! Nikt nie spodziewa się przecież, że fikcja literacka w stu procentach odda prawdę historyczną, więc czepianie się nieścisłości jest głupie. W zasadzie prawda, ale nie do końca. Owszem, papier przyjmie wszystko, a dzieło kultury nigdy nie powinno być traktowane jak historyczny materiał źródłowy, z wyjątkiem może tej epoki, w której powstało. Moim zdaniem jednak, jeśli umieszczamy akcję w jakimś konkretnym czasie i miejscu, dobrze byłoby jakoś, j a k k o l w i e k to odbiorcy uwiarygodnić. Tymczasem to, co widzimy tutaj, jest zaledwie pseudośredniowiecznym ambientem, dekoracją do kolejnego odbijanego od sztancy isekaja. Momentami miałam nawet wrażenie, że wprowadzane udziwnienia idą o krok za daleko, jakby autor intencjonalnie trollował odbiorców. Rozumiem, że dla kogoś nie będzie to stanowiło wady albo wprost znajdzie argumenty, żeby te zabiegi pochwalić, dla mnie jednak jest to wadą bardzo istotną. Jeżeli nie wolno tego oceniać negatywnie, to jak podejść do pracy tych twórców, którzy przykładają się do sensownego przedstawienia tła historycznego w swoich pracach? Głowa mnie boli na myśl, że ktoś postawi omawianą serię na równi z Sagą Winlandzką, Cesare: Hakai no Souzou­‑sha, albo nawet taką głupiutką Arte. Oczywiście, zachowując uczciwość, nie można powiedzieć, że Uoto nie przyłożył się wcale. W kwestii astronomii przygotował się całkiem nieźle. Niestety, wszystkie inne aspekty traktuje po macoszemu. Zgrabne przedstawienie kilku teorii i zacytowanie kilku starożytnych filozofów to trochę za mało, żeby mi zaimponować. Doceniam, że nie forsuje się tu poglądów o rzekomym powszechnym uważaniu Ziemi za płaską, ale i tak nie jestem w stanie uwierzyć w pełen absurdów i wewnętrznych sprzeczności świat przedstawiony.

Główne założenie fabularne, czyli nazwanie herezją i ściganie przez Inkwizycję pozateologicznej hipotezy, jest straszliwie naciągane. Mogę się oczywiście domyślać, dlaczego autor poszedł tą drogą. Gdyby osią konfliktu uczynił jakąś prawdziwą herezję, mało kto by się tym zainteresował, o zrozumieniu, o co chodzi, nawet nie wspominając. Heliocentryzm jest natomiast czymś paradoksalnie prostym i zrozumiałym. Nie dlatego, że faktycznie jest prosty, ale stanowi element wiedzy powszechnej i przyjmuje się go za fakt bez analizowania. W związku z tym widzom nie tylko łatwo jest objąć go wyobraźnią, ale też stanąć po stronie tych bohaterów, którzy chcą potwierdzić jego prawdziwość, przyznając im, może podświadomie, moralną wyższość nad geocentrycznym totalitaryzmem. Może nawet poczujemy się mądrzejsi, bo stoimy po właściwej stronie. Pozwólcie, że uznam to za pójście na łatwiznę. Z którejkolwiek strony spojrzymy na ten spór, jego skala wydaje się być nieproporcjonalna, niemal parodystyczna. Oczywiście możliwa jest też o wiele dalej idąca interpretacja całości. A co, jeśli mamy tu do czynienia z alegorią przeciwstawiania się dowolnemu „konsensusowi naukowemu”, ideologizacji nauki, burzenia błędnych porządków i cenzury, która zabija możliwość debaty? Pojawia się nawet nieśmiała próba zadania pytania, czy cel uświęca środki. Jak to brzmi w waszych uszach? W mojej opinii nawet jeśli jest tu kilka scen, które można odczytywać w tym kluczu, to główne założenie jest inne. Autor zbudował sobie uroczą teorię spiskową, żeby nie powiedzieć chochoła, i na takiej bazie zaczyna prowadzić dość mętny filozoficzny dyskurs. Z czym? Na pewno nie z nauką Kościoła Katolickiego, bo ta jest tutaj nieobecna. Dostrzegam za to dywagacje nawiązujące do gnostycyzmu i jakichś form New Age, wolnomularstwa, a nawet buddyzmu. Przedziwny brikolaż, z którego w gruncie rzeczy nie wypływa nic odkrywczego. Na dodatek obleczono to wszystko w szatki tak zwanej „epickości”. Nawet jeśli autor czasami wkłada w usta swoich postaci przemyślenia, z którymi można by dyskutować, to są to tak naprawdę tylko hasła, a potencjalny efekt zabijany jest przedramatyzowaniem i budowaniem taniej sensacji. Tak więc Inkwizycja działa jak SB albo inne podobne instytucje, torturując ludzi na prawo i lewo, czasami tylko dla samego piękna tortur. Zdarza się, że organizuje się pokazowe procesy, żeby zmusić jednego dzieciaka do pójścia na studia, a heretyków morduje się bez wyroku. W ośrodkach badawczych czasem zatrudnia się dziewczynkę, pozwala się jej uczyć i nawet pisać prace naukowe, a potem się ją z tej pracy okrada, bo mizoginia i patriarchat, gdybym zaś miała dostać ciasteczko za każdym razem, kiedy aktualna postać przewodnia zostaje skierowana na drogę prawdy przez podejrzanego starucha w łachmanach, który potem poświęca życie w obronie rzeczonej postaci… miałabym dwa ciasteczka. Nie jest to dużo, ale ciekawe, że wydarzyło się aż dwa razy.

Bohaterowie to, jak ktoś kiedyś ładnie powiedział, wieszaki na treści, które muszą wybrzmieć w tej historii, żeby mogła ona w ogóle zaistnieć. W momencie, kiedy nawracają się na heliocentryzm, zaczynają działać jak fanatycy, całe życie podporządkowując tej jednej idei, a ponieważ często gęsto giną tragicznie, przypominają męczenników za wiarę. To mogłoby być głębokie, gdyby nie było tak płaskie, tym bardziej że część z tych śmierci jest mało heroiczna. Irytowało mnie strasznie, że normą było deklarowanie przez bohaterów uczestnictwa w jakiegoś rodzaju szlachetnej sztafecie w niesieniu kaganka oświaty, wprowadzaniu ludzkości na wyższy poziom i ogólnego naprawiania świata, a jednocześnie skrupulatne przeliczanie, ile też da się na tej zakazanej wiedzy zarobić. Z drugiej strony dość zabawne wydało mi się, że kilka pokoleń ludzi poświęca cały swój intelekt, siły, krew i pot na szlifowanie jednej hipotezy, ale koniec końców osiągają tyle samo, co jej rzeczywisty autor, który zajmował się astronomią po godzinach, właściwie w charakterze hobby.

Spośród grona tych natchnionych oszołomów jedynym, który jakoś ratuje się od bycia li tylko narzędziem fabularnym jest, przy bardzo dużej dozie dobrej woli z mojej strony, Badeni. Może przez jego rozbrajający cynizm albo dlatego, że przemiany, jakie przechodzi, wydały mi się najbardziej wiarygodne? A może wszyscy pozostali są tak skrajnie niedorzeczni? Zwłaszcza wspomniany już Nowak. Straszliwy pan inkwizytor, z wiecznie upapranymi krwią ofiar rękawami, tak subtelnie i podprogowo mający kojarzyć się z Hansem Landą z Bękartów wojny. No, przynajmniej na początku. Było kilka punktów w fabule, które mogły uczynić go naprawdę wieloaspektową, godną długich analiz postacią, i wszystkie zostały koncertowo skopane.

Tym, co mogę do pewnego stopnia pochwalić, jest strona audiowizualna. Nie znaczy to oczywiście, że mamy do czynienia z jakimś niesamowitym osiągnięciem animacji. Prawda jest bardzo przyziemna: otóż styl rysowania mangowego pierwowzoru jest konsekwentnie, od początku do końca, paskudny, o skok jakości nie było więc trudno. Postacie mają przyjemniejsze rysy niż ich mangowe odpowiedniki i łatwiej się na nie patrzy. Pojawiają się też tła, o które w komiksie było bardzo trudno. Ale żeby nie było tak różowo, nie wszystko dało się poprawić i w świecie przedstawionym nagminnie brakuje statystów. Jest to szczególnie odczuwalne, kiedy akcja toczy się w mieście, którego ulice nieodmiennie zioną martwą pustką i wrażeniem bezczasowości. Brakuje też koloru. Poza kilkoma scenami w pełnym słońcu wszystko jest ponure albo wręcz pogrążone w mroku. Czyżby należało odczytywać to symbolicznie? W końcu „wieki ciemne” itd. Jeśli tak, „trochę” z tym przesadzono. A żeby było jeszcze mniej różowo, ale za to weselej, studio zafundowało zupełnie autorskiego babola i wybudowało Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego cztery wieki przed jego faktycznym powstaniem. Urocze i niewątpliwie wpisuje się w ogólną koncepcję dzieła. Ze szczególnym pietyzmem potraktowano natomiast ukazywanie rozszerzonych w zachwycie oczu bohaterów wpatrujących się w rozgwieżdżone niebo, co jest na tyle charakterystyczne, że urasta chyba do wizytówki całości.

Do listy plusów doliczyć też trzeba muzykę i grę aktorską. Opening w wykonaniu Sakanaction, grupy, która ma swoje małe miejsce w mym sercu, jest niewątpliwie wspaniały. Endingi również wpadają w ucho. Jeśli zaś chodzi o obsadę, można tu usłyszeć wiele pierwszorzędnych nazwisk, co stanowi jakość samą w sobie. Słuchanie Maayi Sakamoto i Kenjirou Tsudy to dla mnie zawsze wielka przyjemność, ale ani oni, ani chyba nikt inny nie wzbija się tu na wyżyny swych możliwości.

Reasumując. Chi. Chikyuu no Undou ni Tsuite jest serią niewątpliwie wyróżniającą się na tle typowej cosezonowej oferty anime. Co w sumie nie świadczy zbyt dobrze o tej ofercie, ale o tym sza. Rozumiem, że dla kogoś już sam ten fakt będzie podnosić wartość omawianej produkcji. Być może uzna nawet, że to najlepsze anime, jakie w życiu widział, i nie mogę się przecież z tym kłócić. Przyjmuję taką możliwość do wiadomości, jednak, jak już każdy wywnioskował z powyższego tekstu, zdania takiego nie podzielam i z pełną świadomością zajmuję miejsce, cóż za ironia, dysydenta i odstępcy. Ale to przecież tylko anime. Możemy się nie zgadzać i ciągle pozostawać przyjaciółmi, prawda?… Prawda?

tamakara, 24 marca 2025

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Madhouse Studios
Autor: Uoto
Projekt: Masanori Shino
Reżyser: Ken'ichi Shimizu
Scenariusz: Shingo Irie
Muzyka: Kensuke Ushio