x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Re: z oceną się zgadzam, ale recenzja raczej słaba
Mimo wszystko nie uważam, że szukanie na siłę zalet, jest dobrym rozwiązaniem, nawet jeśli wybitni krytycy, o których wspominasz, mają to w zwyczaju. Uważam, że główni bohaterowie Golden Time byli bezdyskusyjnie tragicznie skontruowani i piszę to, mając na myśli potencjalnego widza. Oczywiście mogę napisać, że jeśli ktoś lubi ekstremalnie emocjonalnych bohaterów, żywo reagujących na otoczenie, z nieposkromioną energią życiową, to znajdzie ich właśnie w tej serii – może brzmiałoby to lepiej, ale to wydaje mi się wyłącznie bezpieczną ucieczką przed wyrażeniem w pełni negatywnej opinii, czymś na zasadzie mówienia między wierszami „osobiście uważam, że jest fatalnie, ale żeby nie narażać się tym, którym ewentualnie może się to spodobać, powiem też coś pseudodobrego, żeby załagodzić negatywne wrażenie”. Dla mnie jest to nieszczere. Jeśli zaś chodzi o założenia fabularne – zwróciłam uwagę na to, że z początku brak ich celowości nie razi i można nawet czerpać rozrywkę z szybkich zwrotów akcji, których seria dostarcza. Niestety, jest to jedyny prawie plus, który w tej konstrukcji dostrzegam i nie uważam, by szukanie kolejnych w momencie, w którym zupełnie nie mam do nich przekonania, uczyniło mój tekst znośniejszym w lekturze.
Zgodzę się, że zapędzeniem się było użycie określenia „jakiekolwiek szczegóły” – słusznie zwracasz uwagę, że to przegięcie w drugą stronę i przyznaję, że wpadło mi to z rozpędu. Wydaje mi się jednak, że w praktyce o jakichś szczegółach napisałam, choć przyznam, że Twoja zdecydowana krytyka, spełnia pokładane w niej nadzieje i daje bardzo dużo do myślenia. Pewnie dziesięć razy się zastanowię, zanim popełnię kolejny tekst :) Może i masz rację, że zarzuty pod tytułem „brak realizmu w zachowaniu postaci” nie są świeże czy odkrywcze, ale jeśli mówimy o serii obyczajowej, w której ta konkretna wartość jest dla pozytywnej oceny istotna, to czy wytknięcie tego właśnie niedostatku, nie jest konieczne?
Co mnie jeszcze zastanawia w kwestiach autorytetów i wyrażania negatywnych opinii – i szczerze wyrażam teraz zainteresowanie Twoim zdaniem, broń Boże nie odbierz tego proszę jako kolejną próbę negowania argumentów przez skrzywdzonego recenzenta ;) – czy gdybym opisała serię pozytywnie, też istniałaby konieczność bronienia swojego stanowiska? Z jakiegoś powodu, gdy pisze się np. o bohaterze, że wzbudza sympatię, łatwo się z nim identyfikować, jest fascynujący i barwny, zdaje się to nie nastęczać u czytających pytań o dowody na potwierdzenie takiej opinii. Gdy jednak otwarcie wyrazi się krytykę, bardzo szybko podnoszą się głosy o jej uzasadnienie i to dobitne, niebanalne, poparte doświadczeniem. Czy to naprawdę oznacza, że krytyka musi być pełna i wyrażana wyłącznie przez „odpowiednie autorytety” w danej dziedzinie, a na pochwałę może sobie pozwolić już każdy? Wiem, że odchodzę trochę od głównego tematu, ale ta kwestia zastanawia mnie, ilekroć ukazuje się na portalu jakaś negatywna recenzja i zazwyczaj pociąga za sobą natychmiastową falę większego lub mniejszego wzburzenia ze strony czytających.
Re: z oceną się zgadzam, ale recenzja raczej słaba
Druga sprawa – myśl przewodnia recenzji brzmi „wszystko jest do d…”, bo faktycznie tak o tej serii myślę. Czy wypadałabym bardziej przekonująco i autorytarnie, gdybym, mając fatalną opinię o produkcji, na siłę szukała jej zalet?
Nie będę oczywiście broniła teraz jakości swojego tekstu – jeśli uważasz, że jest słaby, masz do tego pełne prawo i nie twierdzę bynajmniej, że przy okazji nie masz racji :) Nie umiem tego obiektywnie ocenić.
Nie do końca też mogę się wybronić z zarzutów inną odpowiedzią, jak tą, że recenzja nie jest typem tekstu, który pozwala na tak dokładną analizę, o jakiej wspominasz, z tego prostego względu, że wchodzenie w jakiekolwiek szczegóły byłoby równoznaczne ze spoilerowaniem. Sama odczuwałam w wielu miejscach potrzebę, by przywołać konkretne sytuacje na poparcie swoich argumentów, ale czy naprawdę tak powinna wyglądać recenzja, po którą sięga osoba nieznająca serii? To w końcu nie jest tekst – przynajmniej w założeniu, – który przeczytają wyłącznie ci, którzy są już po seansie. Osobiście nie przepadam za recenzjami, które wchodzą w analizę fabuły na tyle głęboko, że zdradzają poszczególne wydarzenia.
Poza tym wydaje mi się, że zaznaczyłam sedno problemu – być może nie dość wyraźnie – wskazując, że główną wadą serii są protagoniści, ich charaktery (które pobieżnie opisałam), a także brak celowości fabuły, jej nierównomierną i chaotyczną budowę. Wiem, że to ogólniki, ale tutaj wracam do poprzedniego akapitu – z rozmysłem nie mnożyłam przykładów, bo uważam, że recenzja, w rozumieniu ogólnej oceny serii, mającej na celu zachęcenie lub zniechęcenie do niej potencjalnego widza, to nie miejsce na szczegółową analizę wszystkich części składowych.
Przykro mi, że tekst nie spełnił Twoich oczekiwań – ja ze swojej strony starałam się, jak mogłam, by przedstawić swój punkt widzenia. Może znajdzie się kiedyś ktoś, kto zrobi to w bardziej zadowalający sposób.
Re: Autorowi polecam czasem wyjść z domu :)
Nie mogę się zgodzić co do realizmu, jeśli chodzi o zachowanie postaci. kliknij: ukryte Weźmy na przykład sytuację związaną z wypadkiem, czy raczej prawie‑wypadkiem samochodowym, do którego doprowadziła Kouko. Tak więc, wyobraźmy sobie – masz wypadek, na miejsce przyjeżdża Twój rodzic, zamiast ucieszyć się, że nic Ci nie jest, daje Ci po twarzy tak mocno, że przelatujesz przez pół parkingu – scenę widzą Twoi przyjaciele i Twój chłopak, żadne nie reaguje. W wyniku wypadku wpadasz w totalną depresję, zamykasz się w ciemnym pokoju i całymi dniami płaczesz, jakbyś co najmniej zabił cztery osoby w tymże wypadku, gdy tymczasem jedna koleżanka zrobiła sobie zadrapanie na twarzy. Ukochany Cię odwiedza i próbuje pocieszyć, Ty się na niego drzesz, okładasz go poduszką, potem dajesz mu z główki w brzuch, a na koniec okazuje się, że cała ta drama to o to, że po wypadku przyśniło Ci się, że tenże ukochany Cię porzucił i to właśnie główna przyczyna rzeczonej depresji. I takich przykładów można jeszcze sporo wymienić. Nie wiem, może mam to szczęście, że obracam się w gronie wyjątkowo zrównoważonych osób, ale jak dla mnie takie zachowanie ma tyle wspólnego z jakimkolwiek realizmem, co fizyka kwantowa z wyplataniem koszy z wikliny… Problemem tej serii jest to, że potencjalnie realistyczne sytuacje i emocje zostają każdorazowo przerysowane do stopnia śmieszności i zamiast wzruszać, wzbudzają niezrozumienie i politowanie. Z mojego punktu widzenia to właśnie pomysłodawczyni przyłożyła tu miarę zachowań typową dla postaci z produkcji telewizyjnych, niemającą nic wspólnego z rzeczywistością.
Re: gwarancja sukcesu?
o bogowie!
w morzu dramy
Nie da się ukryć, że w Nagi no Asukara stosuje się tanie chwyty i gra się na emocjach widza na każdym kroku. Jeśli komuś to nie przeszkadza, a przy tym potrafi wyłączyć w sobie krytyczne podejście i nie ma nic przeciwko niedorzecznemu wręcz galimatiasowi uczuciowemu, który rozgrywa się w tej serii, możliwe, że polubi ten tytuł. Niby to tylko kolejny melodramatyczny romans, ale skonkludowany ładnym przesłaniem – coś w sam raz dla osób spragnionych odrobiny idealizmu i naiwności ;) Mimo jego obiektywnych wad, czerpałam z seansu dużą przyjemność i dlatego wystawiam na koniec wysoką ocenę – rzecz jasna z pełną świadomością jej skrajnego subiektywizmu.
Druga sprawa, czyli niedostatki fabularne. Nie użyłam tego pojęcia w sensie nieścisłości fabularnych – tutaj takich nie ma i tego akurat Gingitsune nie zarzucam. Niedostatki rozumiem jako budowanie serii na zasadzie zbioru błahych wydarzeń bez wyraźnej myśli przewodniej dla całości. Czy we wspomnianym odcinku o prezencie urodzinowym dla ojca Funabashi nie byłoby ciekawsze ukazanie momentu, w którym dziewczyna wręcza mu ten prezent – przedstawienie relacji rodzinnych panujących w tej familii, ukazanie w jaki sposób dziewczyna odchodzi od swojego sztywnego i restrykcyjnego zachowania na gruncie rodzinnym i czy w efekcie zmieniają się jej stosunki z obojgiem rodziców – zamiast poświęcanie połowy epizodu na zastanawianie się nad tym, czy lepszy będzie krawat w paski czy w groszki? Inny przykład – na początku serii dość mocno zasygnalizowany zostaje wątek samotności Gintaro, od którego odchodzi jego towarzysz, co w świecie głosicieli jest ewenementem. Czy dla widza nie byłoby interesujące ukazanie tego, co się stało z owym towarzyszem i dlaczego się od Gina odwrócił, co przy okazji dałoby lisowi szersze tło? Myślę, że bohaterowie zyskaliby na tym znacznie więcej, aniżeli na odcinku poświęconym dwóm małpkom, które płatają ludziom figle w pobliskiej świątyni… Na tej zasadzie rozumiem braki w fabule.
Kolejna kwestia. Uważam, że rzucanie hasła w stylu „recenzentka wychodzi z założenia, że jak nie ma romansu to jest nudno” jest bardzo krzywdzące i, szczerze mówiąc, zupełnie bezpodstawne. Jestem w stanie wymienić kilkanaście lub kilkadziesiąt postaci nieuwikłanych w romanse, które uważam za świetnie wykreowane, a przy okazji przychodzi mi do głowy całe morze bohaterów, którzy choć brali czynny udział w wątkach romantycznych, są dla mnie przykładami postaci katastrofalnie skonstruowanych, dlatego nie wiem, skąd przyszedł Ci do głowy taki wniosek. Faktem jest, że lubię romanse i chętnie je recenzuję, ale jedno wynika z drugiego. Trudno, żebym obejrzawszy w życiu dwie serie mecha na krzyż brała się za recenzowanie anime o dzielnych młodzieńcach ratujących wszechświat w swoich humanoidalnych machinach. Logiczne jest to, że recenzuję to, na czym się znam i co lubię, stąd profil moich tekstów jest taki, a nie inny. Nie oznacza to bynajmniej, że oceniłam Gingitsune negatywnie, dlatego, że nie było w nim romansu. Nigdzie tego nie napisałam, dlatego nie widzę powodu, by formułować takie opinie. Więcej nawet – uważam, że w tej serii wprowadzenie wątku romantycznego zakończyłoby się katastrofą. Od początku nie było tutaj na to miejsca i gdyby nie daj Boże twórcy wymyślili sobie, że Makoto i Satoru będą parą, moja ocena serii zjechałaby drastycznie do dołu. Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie pociągnięto ich relacji na gruncie koleżeńskim, czy wręcz rodzinnym. Obiektywnie rzecz biorąc łączy ich bardzo wiele – obydwoje w bardzo młodym wieku stracili najbliższych członków rodziny, przez co dość nietypowo jako dzieci zyskali dar Wzroku i mocno związali się ze swoimi głosicielami. Wydaje mi się, że to całkiem solidna baza, na której ci dwoje mogli zawiązać przyjaźń. Jest to jednak kolejny punkt, w którym z jakiegoś powodu twórcy postanowili odpuścić sobie pociągnięcie dobrze zapowiadającego wątku – w efekcie ucięto go, a bohaterowie, choć razem mieszkają i razem chodzą do szkoły, ledwo mają ze sobą jakikolwiek kontakt.
Jeśli masz jeszcze jakieś zarzuty merytoryczne wobec recenzji, chętnie wysłucham, ale może nie uciekajmy się od razu do przechodzenia z tekstu na temat jednej serii do formułowania tak ostrych, a przy okazji nieprawdziwych opinii na temat moich upodobań co do anime w ogóle? ;)
makrela z ananasem
Co do postaci we Free – większość z nich to tak naprawdę przebrane w męskie ciała dziewczynki, słodkie do przesady, nieustannie mówiące o przyjaźni i wspólnej zabawie. Oczywiście wiem, że to wszystko ściśle ustalona konwencja i że tak właśnie miało być, ale czasami aż się prosiło, żeby dla odmiany panowie zachowali się bardziej po męsku. O ile takie ich zachowanie było jeszcze akceptowalne we flashbackach, gdzie mieli po te 11‑12 lat, o tyle wypadało to trochę nienaturalnie w wykonaniu 17‑latków.
Ogólnie jest więc raczej słabo. Seria niby relaksująca i rozrywkowa, ale też nie do końca, gdyż na siłę powciskano w nią motywy dramatyczne. I to chyba główny problem – moim zdaniem, byłoby świetnie, gdyby bardziej stanowczo podjęto decyzję, czy ma być to tytuł lekki i przyjemny, wypełniony zabawnymi sytuacjami i ładnymi ujęciami półnagich bishów, czy też coś bardziej na serio, gdzie bohaterowie mają poważniejsze problemy i wspólnymi siłami próbują je przepracować. A tak wyszła raczej ciężkostrawna zbitka smakowa, która nie każdemu zasmakuje – coś, jak makrela z ananasem :>
kolejny sezon, kolejna adaptacja otome
Z jednej strony, jak to zwykle mam przy otome, płaczę ze śmiechu przy każdej scenie – w tym przypadku jednak pojawia się już druga strona medalu, gdzie zaczyna na serio niepokoić mnie fakt, że osoby, które wymyśliły tę chorą, totalnie porąbaną fabułę, chodzą sobie po świecie wolno i jeszcze odnoszą jako takie sukcesy zawodowe.
Główna bohaterka (która chyba nawet ma jakieś imię, ale dla mnie do końca pozostanie Naleśnikiem) to kolejna tępa dzida, która jednak swoją bezradnością nie wywołuje nawet cienia współczucia, zaś harem składa się z chorych psychicznie sadystów, którym na dzień dobry należałoby powbijać drewniane kołki w serca.
Zastanawiam się, na ile wierna będzie ta adaptacja. Po przeczytaniu recenzji gry, dochodzę do wniosku, że jeśli pokażą choćby 50% tego, co zawiera oryginał, to seria ta bez żadnej dyskusji powinna dostać znacznik +18, jeśli nie +21. Nieprzeciętnie spaczona wizja pojęcia „romans”.
Nie to, żebym nie doceniała poziomu wspomnianych już Amnesii i Brothers Conflict, ale coś mi się wydaje, że Diabolik Lovers może bardzo szybko okazać się bezkonkurencyjnym faworytem w wyścigu o tytuł najgłupszej i najbardziej żenującej serii roku.
Re: W sumie czemu nie.
Co do hobbystycznego podejścia do karuty. Faktycznie, Taichi zgodził się na założenie klubu dla Chihayi – ponieważ chciał ją uszczęśliwić i być bliżej niej. Może i brakowało w tym podejścia taktycznego – może gdyby zdał sobie sprawę z, jak to nazywasz, zdobywczego charakteru Chihayi, na jej prośbę o utworzenie klubu, odburknąłby coś niemrawo, odwrócił się na pięcie i zostawił ją samą, tak by ona zaczęła za nim gonić, niczym za przysłowiowym króliczkiem. Ale serio, czy to by z niego uczyniło postać w jakikolwiek sposób bardziej rozwojową czy ciekawą dla widza? To jest chyba absolutnie naturalne i wręcz pożądane, że chce się pomagać i spełniać marzenia osoby, którą się kocha, zamiast udawać, że ma się ją i jej pragnienia gdzieś? Co jest w tym tak bardzo złego, że uznajesz to za wadę tej postaci?
Inna sprawa, w toku opowieści, zwłaszcza zaś w drugim sezonie, widać, że gra w karutę staje się dla Taichiego czymś znacznie więcej, niż sposobem na zbliżenie się do Chihayi. Było to, moim zdaniem, bardzo widoczne. Co do jednego mogę się z Tobą zgodzić – Taichi został dziwnie wychowany przez swoją zaborczą matkę z obsesją na punkcie wygrywania. W bardzo wczesnym wieku zaczęto mu wbijać do głowy, że jeśli nie jest w czymś najlepszy, to nie powinien się w to angażować i tracić na to czasu. W karucie nigdy nie był najlepszy, dlatego też szybko zrezygnował, gdy tylko stracił możliwość grania z Chihayą. Ponowne z nią spotkanie i założenie klubu przypomniało mu o tym wszystkim i mimo to, że miał świadomość swojej niedoskonałości w tym temacie, postanowił nie rezygnować. Jako dojrzewający chłopak zdał sobie sprawę, że nie może wiecznie uciekać przed tym, co mu nie wychodzi. Więc może faktycznie karuta nie jest dla Taichiego takim hobby, jakim jest dla Chihayi czy Araty. Absolutnie nie można jednak powiedzieć, że brnie w to tylko dla dziewczyny, w której jest zakochany. Brnie w to, ponieważ chce nauczyć się stawiać czoła sytuacjom, w których mimo, że szanse na wygraną są znikome, to jednak warto podjąć walkę. I robi to dla siebie, nie dla Chihayi.
Czy zresztą motywacja Taichiego jest gorsza od motywacji innych osób grających w karutę? Nie każdy jest od razu takim pasjonatem samej gry, jak Chihaya, Arata czy Shinobu. Kana gra, bo kocha poezję karuty. Nieustannie wychwalany przez Ciebie Tsutomu zaczął grę tylko dlatego, że sądził, że dzięki niej będzie w stanie wytrenować sobie pamięć i być lepszym uczniem. W jaki sposób początkowa motywacja Taichiego jest od tego gorsza? Każda z tych postaci zaczynała grę z powodów kompletnie niezwiązanych z miłością do karuty jako taką – ale każda z nich (tak, włącznie z Taichim), z czasem dostrzegła w grze coś więcej, odkryła jej osobisty dla siebie sens, coś co sprawiło, że mimo tak licznych niepowodzeń, nadal chcieli próbować. Na tym polega rozwój postaci w tej serii.
Re: o czym jest ta seria? O co się tutaj walczy? Kto z kim walczy? itd.
Nie wiem, czy to koniecznie od razu masochizm, natomiast tak jakoś już mam, że jeśli obejrzałam np. osiem epizodów z dwunastoodcinkowej serii, to nawet mimo negatywnych wrażeń, dokańczam seans danego tytułu – choćby po to, by mieć pełne o nim pojęcie i móc jasno sformułować sobie na jego temat opinię. Poza tym znajomość serii kiepskich i umiejętność określenia tego, co było w nich naszym zdaniem złe, pozwala nam, na zasadzie kontrastu, lepiej zlokalizować i docenić walory serii dobrych – takie przynajmniej ja mam na ten temat zdanie i dlatego czasem decyduję się wytrwać przy danym tytule, nawet jeśli wiem, że nie będę go w stanie ocenić pozytywnie. Z reguły, jeśli w przemyślany sposób zapoznaje się z dziełem słabej jakości, jest się w stanie wynieść z tego całkiem pożyteczną wiedzę, przy okazji wyrabiając sobie gust. Czyżby Tobie nie zdarzyło się nigdy obejrzeć do końca serii, której potem wystawiłaś ocenę 3/10? :)
Re: emm
niby źle, a jednak rewelacja
Całkowicie urzekły mnie postaci i ta cała dość kontrowersyjna między nimi relacja. Tak właściwie nie wiem, czy to, co działo się między Shionem a Nezumim podciągnąć można pod shounen‑ai (bo pod yaoi to w żadnym wypadku). No.6 to tak naprawdę historia, która poza opowieścią o fałszywej utopii, stara się przekazać również, że na świecie nie powinno być żadnych granic – czy to tych tworzonych przez mury otaczające z pozoru idealne miasta, czy tych dzielących ludzi na podstawie ich cech biologicznych. Tak przynajmniej ja odczytuję tę opowieść. Bardzo wyraźnie przekazuje się tutaj, że płeć ma drugorzędne znaczenie, jeśli przychodzi do tego, co ludzie sobą reprezentują. Wystarczy spojrzeć na Inukashi – kliknij: ukryte postać, o której tak naprawdę nie można z całkowitą pewnością powiedzieć, czy jest kobietą czy mężczyzną, czy też na Eve – kliknij: ukryte sceniczne wcielenie Nezumiego, odgrywające w teatrze wyłącznie żeńskie role. I tak właśnie jest z relacją głównych bohaterów – chodzi tu o pierwszą fascynację, o zależność emocjonalną, o to po prostu że bohaterowie spotykają na swej drodze kogoś pochodzącego z kompletnie innego świata, kto uczy ich życia i wartości, których w innych warunkach by nie poznali. Nie ma w tym nic seksualnego, można się co najwyżej sprzeczać, czy jest w tym coś romantycznego. I właśnie ta subtelność, niedookreślenie, próba ucieczki od tego, co skategoryzowane i wtłoczone w granice pewnych pojęć, są tym, co tak bardzo mnie ujęło w parze głównych bohaterów i co zafascynowało mnie w tej historii na tyle, że sięgnęłam po jej literacki pierwowzór.
Pod względem wątków fabularnych związanych z mechanizmem działania No.6, tajemniczą zarazą, czy kliknij: ukryte nieznaną naturą Ludzi Lasu, seria niestety zawodzi i tutaj muszę się w pełni zgodzić z recenzją. Wydaje mi się, że 11 odcinków to po prostu za mało, by z jednej strony opowiedzieć skomplikowaną relację, która połączyła bohaterów, a z drugiej rozwikłać tajemnice dystopijnego miasta przyszłości. Jeden wątek się udał, niestety kosztem drugiego. Zakończenie zbudowane na zasadzie pojawienia się deus ex machina – kliknij: ukryte Safu zamienia się w wielką osę, a mury No.6 nagle upadają – zrobione zostało po łebkach, zawodząc tym samym oczekiwania budowane przez wcześniejsze odcinki.
A mimo tego wszystkiego, dla mnie nadal jest to seria niezwykła, do której chętnie będę wracać i którą bardzo wysoko sobie cenię :) To też jest jakaś sztuka – słabo opowiedzieć historię, ale przy okazji wypełnić ją takimi postaciami, że z ich powodu jest się w stanie nawet wybaczyć te braki fabularne.
obraz wart tysiąca słów - fabuła już niekoniecznie
Co zaś do treści – jest dość sympatyczna, prosta ale ładna, można się nawet wzruszyć, ale nie mogę powiedzieć, bym szczególnie zaangażowała się w losy bohaterów i ich dramaty, jako że zbyt mało ich poznałam. Można nawet uwierzyć kliknij: ukryte we wzajemną fascynację bohaterów: Akizuki faktycznie jawi się jako nadspodziewanie dojrzały chłopak, zaś Yukino ma w sobie coś bardzo młodzieńczego, spontanicznego, bezpośredniego (w budowaniu tego wizerunku nie sposób nie docenić pracy Kany Hanazawy, która wypadła w tej roli wprost przeuroczo). W efekcie tworzą ciekawy duet. Niemniej za mało dowiedziałam się o nich jako o niezależnych jednostkach, by autentycznie zaangażować się w ich losy. Jednym słowem, solidnie, choć bez fajerwerków.
Mimo to poleciłabym do obejrzenia wszystkim. Ten film jest prawdziwą ucztą estetyczną, po prostu miło jest cieszyć oko takimi doznaniami, nawet jeżeli sama historia kogoś nie uwiedzie.
bad storytelling is bad
O bohaterach nie ma nawet sensu się wypowiadać. Bezbarwni, schematyczni, nieprzekonujący, nudni – tyle, że pięknie narysowani. W środku jednak pustka totalna.
Z przykrością stwierdzam, że ta seria to strata czasu. Jedyne, co ma w sobie wartościowego, to naprawdę estetyczne wykonanie, ale to zdecydowanie i absolutnie za mało, żeby można było wystawić jej jakąkolwiek pozytywną ocenę.
Re: - Anime
Pomijając jednak to, zgadzam się z Hiromi odnośnie Taichiego. Jest to postać, której charakter został najlepiej ukazany (zaraz po Chihayi) – poświęcono bardzo dużo czasu ekranowego na to, by pokazać jego rozwój, od samolubnego i rozpieszczonego dzieciaka, do chłopaka, który otwarcie konfrontuje się ze swoimi słabościami i nabiera ogromnej pokory. Z konstrukcyjnego punktu widzenia byłoby dziwne, gdyby na koniec historii główna bohaterka wybrała kogoś, kogo w serii prawie w ogóle nie ma, z kim widz nie ma szansy się zżyć, zamiast kogoś, kogo starania i walkę widz obserwuje od początku i kto bardzo wyraźnie dojrzewa do pewnej roli. Sądzę, że nie po to pokazuje nam się tak wiele z wyboistej drogi Taichiego, by na koniec zostawić go z niczym – nie sądzę bowiem, by doszedł do punktu, w którym wygra tytuł Mistrza. Do tego miałby jeszcze przegrać w sprawie ukochanej dziewczyny? Dziwne zakończenie, biorąc pod uwagę, że jest to jeden z najważniejszych bohaterów serii.
Inna jeszcze sprawa – faktycznie w mandze silnie akcentowana jest nić przeznaczenia między Aratą a Chihayą, co przewijające się poematy tylko podkreślają. Niemniej, gdybym miała określić, jakie przesłanie niesie ze sobą Chihayafuru, powiedziałabym, że jest to historia o odkrywaniu i spełnianiu swoich marzeń, ale tylko i wyłącznie przy udziale ciężkiej pracy nad sobą i swoimi słabościami. Ta seria pokazuje, że nie wystarczy bardzo chcieć – trzeba też wylać siódme poty w pracy nad sobą, by osiągnąć zamierzony cel. I jak dla mnie, postać Taichiego jest dokładną reprezentacją tego morału. Mamy więc z jednej strony Aratę, który uosabia przeznaczenie, z drugiej strony zaś Taichiego, który uosabia opłaconą wyrzeczeniami drogę do zwycięstwa. Wspomniane zostało, że wybór Taichiego byłby w tym przypadku banałem. Mnie się wydaje, że właśnie na odwrót – gdyby Chihaya wybrała Aratę, wiecznie nieobecnego, tak bardzo odległego Aratę, z którym jednak wiąże ją nić przeznaczenia, to byłoby banalne i nieuzasadnione fabularnie. Gdyby zaś wybrała Taichiego, który od pierwszego momentu gra drugie skrzypce (pozornie), który jest underdogiem tej serii, to byłoby coś niebanalnego i naprawdę nietypowego :)
Oczywiście, może być też tak, że słodka Chihaya nigdy nie ogarnie się romantycznie i do końca nadawania tego anime będzie żyła w rozkosznej nieświadomości i radosnym przekonaniu o tym, jakimi to fajnymi przyjaciółmi są dla niej Arata i Taichi :P Taki koniec też by mnie nie zaskoczył :>
po trochu ze wszystkiego, czyli przepis na mieszankę doskonałą
Otonashi wpisuje się w poczet najbardziej szlachetnych postaci anime, jakie poznałam. Bałam się nieco, kliknij: ukryte że po swoistym oświeceniu, którego doznał, odzyskując swoje przedśmiertne wspomnienia, stanie się nieznośnym kaznodzieją, próbującym ocalić każdą zbłąkaną duszę. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Przy całej idealnej otoczce empatii, rozsądku, współczucia, dobrotliwości i odwagi, Otonashi nie męczy swoją perfekcyjnością, nadal pozostaje przede wszystkim chłopakiem, którego się lubi.
Yuri jawić się może z początku jako typ tsundere. kliknij: ukryte Gdy jednak odkrywa przez Yuzuru swoje wspomnienia, okazuje się, że posiada zaskakującą głębię – jej osobista walka z Bogiem to jeden z ciekawszych motywów tej serii. Nienawidzi Go, przeklina, chce się zemścić za bezsensowną śmierć swojego rodzeństwa, a jednocześnie niczego nie pragnie tak, jak tego, by znaleźć dowód na Jego istnienie, by na przekór własnym odczuciom i doświadczeniom, nadać temu wszystkiemu odgórny sens, właśnie przez odniesienie się do instancji wszechmogącego Boga.
Angel Beats to prawdziwa karuzela, jeśli chodzi o mieszanie klimatów. Z reguły obawiam się takiego balansowania między komedią a dramatem, gdyż często wychodzi z tego po prostu nierówna konstrukcja, w której jedne odcinki są genialne, a inne kompletnie nieznośne. Tutaj tymczasem, choć zupełnie absurdalna komedia nieustannie styka się z dramatami najcięższego kalibru, równowaga zostaje zachowana, wszystko do siebie pasuje. Zdumiewało mnie to od początku do końca tej serii.
Nietypowo zrealizowany jest również wątek romantyczny. Bardzo szybko i łatwo widz wpada w pułapkę największej oczywistości – kliknij: ukryte czyli potencjalnego związku romantycznego między Yuri i Otonashim, dwójką głównych bohaterów. Często obserwujemy ich interakcje. Choć są od siebie różni, darzą się wzajemnym szacunkiem i ogromną sympatią. Co więcej, gdy wreszcie Yuzuru odkrywa, że jego śmierć nie była tak całkiem bezsensowna i że udało mu się spełnić swoje największe marzenie – jednym słowem, uratować komuś życie – nie znika z pośmiertnego świata, gdyż nadal ma do spełnienia jedną misję – pragnie uleczyć zranione serce Yuri. Czy w szkolnym anime z wątkami romantycznymi można domagać się większego dowodu uczucia? Z czasem okazuje się, że i tutaj narracja płata nam figla. Choć początkowo tak silnie akcentowana jest relacja Yuri‑Otonashi, z czasem, gdy chłopak zaczyna zbliżać się do Kanade, widz zostaje postawiony przed decyzją o wyborze bardziej atrakcyjnego fabularnie związku. Nie jest to, broń Boże, klasyczny trójkąt miłosny, nic z tych rzeczy. To dwie niezależne relacje, zupełnie różne w swoim wydźwięku. Co ciekawe, to jeden z naprawdę niewielu przypadków, gdy zasugerowany w pierwszych odcinkach związek, nie okazuje się być endgamem.
Oprawa audio‑wizualna prezentuje się rewelacyjnie. Grafika jest dopracowana, estetyczna, zaś wykorzystana muzyka to przede wszystkim utwory formacji Girls Dead Monster. Warto zwrócić uwagę, że o ile często, gdy w anime pojawia się jakiś zespół muzyczny, tak naprawdę mamy okazję usłyszeć jedną, góra dwie jego piosenki (podawane jako największe hity i katowane do obrzydzenia), tak tutaj jest ich naprawdę sporo. Nie są to może utwory wybitne, ale bardzo przyjemnie wpadają w ucho i prezentują ciekawy przekrój nastrojowy – od szybkich i dynamicznych kawałków po spokojne i poruszające ballady.
Bezsprzecznie warto obejrzeć :)
siedlisko przeciętności
Na plus trzeba policzyć to, że bohaterowie byli naprawdę dobrze zróżnicowani – każda z uczestniczek haremu Eity miała swój styl i swoją osobowość. Tylko ci główni bohaterowie średnio. Eita to kolejny samiec, wokół którego licznie gromadzą się fanki, chociaż tak naprawdę nie wiadomo, czemu to robią, bo chłopak jest nudny i trochę wyprany z charakteru. Masuzu z kolei – niby tajemnicza, niby na wpół‑tragiczna, w rzeczywistości strasznie wyrachowana, za grosz niewzbudzająca sympatii.
Grafika serii woła o pomstę do nieba. Już pomijam projekt postaci – osobiście nie jestem fanką takiego uproszczenia, ale to i tak nic w porównaniu z kolorystyką. Wyblakłe, jakby zabielone kolory, sprawiające, że wszystko zdawało się ze sobą zlewać. Potwornie męczące dla oczu. Cały czas miałam wrażenie, że coś mi się popsuło z kontrastem w monitorze. Pod tym względem koszmarek.
Muzyka też raczej drażniąca, aniżeli przyjemnie wpadająca w ucho – opening widziałam/słyszałam tylko raz i było to na tyle traumatyczne, że przy kolejnych odcinkach szybko go przewijałam. Ending może odrobinę lepszy, ale i tak słabiutki. Muzyka w samych odcinkach bardzo zgrabnie zlewała się z rozmytą kolorystyką.
Bardzo przeciętna seria – jako haremówka nie pokazuje nic nowego. A wykorzystanie motywu chuunibyou i sekretnego pamiętnika zdecydowanie lepiej wyszło w produkcji KyoAni z sezonu jesiennego. Może gdyby zaskoczyli na koniec, lepiej bym to oceniła, ale i tu polecieli schematem, także ogólnie wyszło słabo.
źle. gorzej. najgorzej. Amnesia.
Na początku sądziłam, że serię ciągnąć będą bishe. Szybko jednak i te złudzenia straciłam, jako że okazali się oni kompletnie drewnianymi postaciami z absolutnie żenującymi dramatami życiowymi (tutaj zdecydowanie palma pierwszeństwa trafia w ręce kliknij: ukryte Ikkiego, biedaka obdarzonego spojrzeniem, któremu nie umie się oprzeć żadna kobieta, co doszczętnie wręcz rujnuje jego życie miłosne) lub po prostu z pierwszymi objawami solidnych schorzeń psychicznych (sama nie wiem, czy w tej kategorii zwycięstwo przyznałabym kliknij: ukryte schizofrenicznemu Ukyo czy Tomie, miłośnikowi proszków usypiających i klatek wypełnionych pluszowymi zwierzakami).
Grafika, jak dla mnie straszna – już mniejsza o oczy, mogą się podobać lub nie. Ale płynność ruchów postaci żadna, tła nudne i obrzydliwie wręcz statyczne, szkaradne kostiumy, których bohaterowie nie zdejmują z siebie niezależnie od tego, co robią (spokojnie przecież można się w czymś takim położyć spać, a następnie wstać rano i pójść w tym do pracy lub na uniwerek), czy od tego, jakie panują wokół warunki atmosferyczne (wycieczka w gorący letni dzień w ciężkim długim płaszczu, czy ewidentnie przyrośniętych do dłoni rękawiczkach to przecież czysta przyjemność). Można by tak jeszcze parę rzeczy wymienić.
Amnesię poleciłabym jedynie zdeklarowanym szydercom, którzy szukają czegoś, na czym mogliby ostrzyć sobie dowcip. Jeśli ktoś chciałby to obejrzeć na poważnie, absolutnie odradzam. Durna fabuła pełna nieprawdopodobnych nonsensów, jednowymiarowe postaci bez jakiejkolwiek głębi, główna bohaterka zdecydowanie wygrywająca konkurs na idiotkę roku, jeśli nie dziesięciolecia. Ta seria nie ma żadnych zalet, poza tą jedną, że można się przy niej serdecznie uśmiać.
707 - kto raz wejdzie, nie wróci już taki sam :)
Na poziom Nany składa się sporo czynników – już choćby od takich detali, jak muzyka. Prawdziwa moc drzemie jednak w bohaterach – tak niesamowicie realnych, ze wszystkimi swoimi słabościami i wadami. W gruncie rzeczy jestem zaskoczona tym, że aż tak porwał mnie czar tych postaci, z tego prostego względu, że tak naprawdę z żadną z nich nie umiałam się identyfikować. Więcej, główne bohaterki wielokrotnie postępowały w sposób, którego nie akceptowałam ( kliknij: ukryte chociażby cała postawa Hachiko w jej relacjach z Nobu i Takumim, zwieńczona wyborem tego drugiego), przez co traciły moją sympatię – ale nawet nie pochwalając ich decyzji, rozumiałam z czego one wynikają. A to dlatego, że charaktery obu postaci – kliknij: ukryte Hachiko bardziej, Nany niestety nieco mniej – zostały naprawdę rewelacyjnie sportretowane. Czy osobiście umiałabym się zaprzyjaźnić z powierzchowną i tak zmienną w uczuciach Hachi lub z zaborczą i dumną Naną? Raczej nie. Ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w poznawaniu ich losów i w zachwycaniu się nimi jako postaciami świata przedstawionego. Inna sprawa, że te ich trudne charaktery i decyzje, z którymi widz chyba z założenia miał się często nie zgadzać, były czymś, co napędzało zaangażowanie – z wypiekami na twarzy obserwowałam kolejne wybory bohaterek, najczęściej błagając o to, by postąpiły dokładnie odwrotnie do tego, na co ostatecznie się decydowały ;)
Doskonale nakreślone zostały też postaci drugoplanowe – Yasu, Nobu, Shin byli dla mnie kolejnymi perłami tej serii. Każdy złożony, w pewien sposób ułomny, ale w tej niedoskonałości również piękny. Wszyscy dojrzali ponad swój wiek.
Jak większość chyba, tak i mnie rozczarowało nieco zakończenie – rozumiem, że stanowi ono zaproszenie do mangi, z której można się dowiedzieć o dalszych losach bohaterów, kliknij: ukryte przede wszystkim o tym, dlaczego wśród osób zgromadzonych po latach w mieszkaniu 707, zabrakło Nany, ale to jest jednak trochę nie fair w stosunku do widza produkcji telewizyjnej. Mimo, że anime jest adaptacją mangi, to stanowi też byt niezależny, a jako takiemu należy mu się zakończenie. Rozumiem ideę zakończenia otwartego, pozwalającego na kontynuację, ale tutaj kliknij: ukryte tak naprawdę dostajemy na koniec jeden wielki znak zapytania w związku z kompletnie nieznanym losem jednej z głównych bohaterek. Otwartość tego zakończenia poszła zdecydowanie za daleko…
Mimo tego mankamentu, nie umiem odjąć choćby pół gwiazdki z pełnej puli oceny. Ta seria to arcydzieło w swoim gatunku. Realne problemy ( kliknij: ukryte no może zaczęło to lekko telenowelą trącić w związku z wątkiem ciąży Hachiko, ale poza tym do niczego się nie mogę przyczepić), realne decyzje – nawet te, a może zwłaszcza te, z którymi widz się nie zgadza – doskonale wyważona mieszanka komedii i dramatu, fascynujące relacje między bohaterami. I pomyśleć, że tak długo zwlekałam z seansem ;) Na pierwszy ogień poszło u mnie Paradise Kiss i chociaż było niezłe, to jakoś nie podbiło mojego serca – obawiałam się, że z Naną będzie podobnie. Nic bardziej mylnego.
Niesamowita seria – zachwyca, daje do myślenia, miejscami też wywołuje mnóstwo smutku. Słowem, uderza w najróżniejsze struny i wywołuje masę, czasem skrajnych emocji. Do wielokrotnych seansów.
Re: cukier, lukier i ciasteczka
patrzymy na to samo, widzimy co innego ;)
A sama recenzja – poza tym, że z lwią częścią jej postulatów kompletnie się nie zgadzam – ciekawa, niesamowicie szczegółowa i analityczna, bardzo dobrze przemyślana. Cieszę się jednak, że trafiłam na nią dopiero po obejrzeniu serii – jest na tyle przekonująca, że gdybym wcześniej Tonari no Kaibutsu‑kun nie znała, skutecznie by mnie pewnie zniechęciła do seansu ;)
przerost formy nad treścią
Lubię produkcje KyoAni, a ich grafikę wręcz ubóstwiam – wypuszczają najładniejsze shoujo na rynku, to bez wątpienia. Ale Hyouka, jak dla mnie, poza grafiką, jakkolwiek olśniewającą, nie oferuje wiele więcej. Cześć „zagadek” była dla mnie mocno wydumana – nie tyle zastanawiało mnie ich rozwiązanie, ile tok myślowy, który nakłonił bohaterów, by daną sprawę uznać za wartą jakiegokolwiek dochodzenia. Nie jestem znawcą kryminałów, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że te podawane nam w Hyouce są jakoś bardzo uproszczone pod względem możliwych rozwiązań – niejako odgórnie przyjętym założeniem, na którym bazowała seria, było to, że nieważne, którą ścieżką interpretacji pójdzie Oreki, zawsze będzie miał rację. Trochę naiwne podejście.
Bohaterowie to jeszcze inna sprawa, w moim odczuciu, jeszcze bardziej niż fabuła obnażająca słabość serii. Zgadzam się właściwie z każdym zarzutem recenzenta – nawet kilka własnych bym do tego dołożyła. Bohaterowie byli mało interesujący, czy może raczej wszelki ich potencjał został zmarnowany przez fatalną kreację świata przedstawionego i ich w nim roli – co gorsza w toku fabuły nie przeszli praktycznie żadnych przemian. Oreki może na koniec zaczął wykazywać trochę motywacji, ale wciąż szczątkowej i raczej okazjonalnej. Reszta jednak w żaden sposób się nie rozwijała. Wszystkie te dochodzenia wyszły na pierwszy plan i dla jakiegokolwiek character development zabrakło tu już jakby miejsca. Podobnie, jak nie poświęcono prawie żadnej uwagi relacjom między poszczególnymi postaciami – ich znajomość przez całą serię przedstawiała się tak samo, od pierwszego do niemal ostatniego (no, może przedostatniego) odcinka poziom ich zażyłości był niezmienny. Odnosiłam wręcz wrażenie, że poza zagadkami nic ich ze sobą nie łączyło. Rzadko zdarza mi się aż tak bardzo nie zaangażować w losy bohaterów.
Określenie „animowana wydmuszka” wydaje się pasować do tej serii idealnie – na poziomie płaszczyzny wizualnej, dawno nie wiedziałam czegoś tak pięknego i dopracowanego. W środku jednak pustka – postaci, o których przez ponad 20 odcinków nie dowiadujemy się praktycznie niczego, ich wzajemne relacje, które kompletnie nie przekonują o wartości tych szkolnych przyjaźni, a wszystko to w sosie z na siłę udziwnianych i przekombinowanych pseudo‑zagadek. Nieczęsto zdarza mi się na jakimś tytule aż tak mocno przejechać – w tym przypadku jest to o tyle boleśniejsze, że początkowo miałam masę optymizmu odnośnie tej serii i byłam wręcz na 100% pewna, że bardzo mocno przypadnie mi do gustu. Gdyby nie cudowna grafika i naiwna nadzieja na to, że a może akurat w kolejnym odcinku będzie jakiś przełom – porzuciłabym to pewnie jeszcze przed połową serii. Finalnie wytrwałam do końca – niestety do ostatniej minuty z poczuciem sporego zawodu.
realizm niemagiczny, a jednak czarujący
To „okruchy życia” w znaczeniu praktycznie dosłownym. Wspomnienia bohaterki, to właśnie takie okruchy, niewielkie, z pozoru nieistotne, na co dzień plątające się po niezmierzonych otchłaniach pamięci. Taeko nie jest obarczona żadnego rodzaju traumą, wydaje się wręcz osobą bardzo pogodną i beztroską – kliknij: ukryte nie robi wielkiego problemu ze swojej obecnej samotności, tak jak dorastając nie wykreowała sobie tragicznej traumy kładącej się cieniem na całym życiorysie z tego, że ojciec nie pozwolił jej „zostać aktorką”, czy że niewiele wyszło z pierwszej, szkolnej miłości. Wszystkie jej wspomnienia, czy te wesołe, czy te smutne, są kolekcją drobiazgów, co świetnie pokazuje, że to nie tylko te przełomowe, wstrząsające całym światem wydarzenia kształtują człowieka – na sumę jego charakteru równie często składają się wszystkie zwyczajne dni, które przeżywa.
Grafika jest przyjemna dla oka, choć osobiście nie lubię takiego projektu postaci. Ta „realistyczna” kreska sprawia, że wszyscy bohaterowie Studia Ghibli wyglądają dla mnie niemal identycznie. Ale to też nie powód do zaniżania oceny – taka to stylistyka i już. Za to nadrabia się tutaj muzyką – choć tak różnorodną kulturowo, to jednak każdorazowo świetnie podkreślającą klimat całej historii.
To naprawdę ładny film – może nie arcydzieło. Ale coś bliskiego i prawdziwego. Chyba faktycznie najlepiej ma szansę trafić do osób w wieku zbliżonym do głównej bohaterki – kryzys ćwierćwiecza, realne zamknięcie okresu dzieciństwa, nieodwracalne wejście w dorosłość. Jest tutaj po trochu wszystkiego, ale nie w ujęciu tragedii, a właśnie spokojnej nostalgii.
cukier, lukier i ciasteczka
Obawiam się tylko, że KyoAni swoim zwyczajem, w którymś momencie wyciągnie z przeszłości tego czy innego bohatera jakiś gigantyczny dramat, który zrobi z tej historii następny przesadzony wyciskacz łez. Wolałabym, żeby zostało to w takim kształcie, jak obecnie – trochę postrzelonej i kompletnie niezobowiązującej komedyjki owiniętej szczelnie w watę cukrową.