x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Re: Zaproszenie w smugę blasku
Chłopcy na skraju załamania nerwowego
H. Hesse, „Demian” , tł. M. Kurecka, Warszawa 2001, s. 54‑55.
Powyższy cytat stanowi fragment monologu wewnętrznego Emila Sinclaire’a, głównego bohatera i zarazem narratora powieści, która wywarła znaczący wpływ na artystyczny rozwój autorki „Natsu e no Tobira”. Nie mnie oceniać, jak wiele wizja „tajemnicy dojrzewania” wykreowana przez Keiko Takemiyę zawdzięcza Hessemu. To, co ocenić mogę, i robię to z dużą przyjemnością, to fakt, iż podążając tropem niemieckiego pisarza, oferuje ona w „Drzwiach do lata” zaskakująco wiarygodne studium nastoletniej alienacji i rozpadu. Bardzo udana ekranizacja dodatkowo pogłębia i intensyfikuje wymowę mangowego pierwowzoru.
Wbrew tytułowi wywołującemu raczej pozytywne skojarzenia z inicjacją, szczytem i pełnią, w filmie z obsesyjnym uporem powraca motyw wyobcowania, zniszczenia i straty. Rzeczywistość skorup – rzeczy nieodwracalnie strzaskanych, rozbitych, uszkodzonych – pojawia się już w prologu, a następnie jeszcze mocniej wybrzmiewa w należącej do zawiązania akcji scenie bójki w kawiarni. Rywalizujący o względy pięknej Ledanii starsi uczniowie miejscowej szkoły w porywie zazdrości ochoczo druzgoczą restauracyjne sprzęty i dopiero interwencja lidera młodych racjonalistów przywołuje ich do porządku. Postać Mariona sumującego wartość potłuczonego szkła, zepsutych krzeseł, poplamionych ubrań – w celu pociągnięcia chuliganów do odpowiedzialności – antycypuje nieuchronność znacznie groźniejszych rozliczeń i bilansów. Tych, którym dosłownie za chwilę zostanie poddany sam pewny siebie, arogancki rachmistrz. Za wszystkie ekscesy histerycznie rozpętanej, nieobytej młodości trzeba bowiem gorzko płacić. Co więcej, niektóre szkody sytuują się poza możliwością jakiejkolwiek rekompensaty.
„Natsu e no Tobira” bardzo mocno akcentuje tezę, iż proces indywiduacji nie może się obyć bez atakującego bezlitośnie i znienacka poczucia wykluczenia oraz nieadekwatności. Śledząc kolejne etapy dezintegracji grupy przyjaciół skupionych wokół Mariona, obserwujemy, jak każdy z nich przeistacza się w odrębną cyfrę w egzystencjalnym rachunku. Przejście od stanu lojalnego, ufnego współbycia do stanu dotkliwiej osobności zapowiada – znów już na początku filmu – fabularnie mało istotna, ale za to bogata w symboliczne sensy scena rozgrywająca się w opustoszałym internacie. Chodzi o niespodziewaną konfrontację Jacquesa z profesorem podczas „wietrzenia” uczniowskich kwater. Szukając swoich kolegów, piegowaty wyrostek dziarsko maszeruje wzdłuż korytarza i otwiera na oścież ciężkie podwoje prowadzące do małych, chłopięcych światów, tylko po to, by spotkać się z gwałtownym sprzeciwem nauczyciela, który dosłownie przed chwilą skrupulatnie je pozamykał. W ten sposób – w obrazie zatrzaśniętych na głucho drzwi, za którymi stopniowo gęstniej zaduch młodzieńczych niepokojów – zostaje wytyczona linia demarkacyjna pomiędzy dzieciństwem a „pączkującą” dorosłością. Ów konflikt otwartego/zamkniętego, przynależności/oddzielenia, jawności/tajemnicy będzie od tego momentu napędzał akcję nie mniej skutecznie niż gorąca para lokomotywę w jednym z bardziej ekscytujących zwrotów całej historii.
Charyzmatyczny Marion, prostoduszny Jacques, nieco snobistyczny Lind i neurotyczny Claude – choćby we wspomnianej scenie kawiarnianej – jeszcze tworzą zwarty krąg przyjaciół, jeszcze wspierają się nawzajem w swoich uczniowskich wybrykach, jeszcze łączą ich żarliwe dyskusje i odwieczne utyskiwania na nauczycieli, jeszcze zwierzają się sobie ze swoich uczuć i planów, ale już, gdzieś tam, wewnątrz, to, co „wspólne”, zaczyna się po cichutku, podstępnie pruć. W odurzanych hormonami ciałach rodzą się kłopotliwe tęsknoty i obrazoburcze pragnienia, wątpliwości i zamęty. Utajone pod powierzchnią chłopięcej beztroski i buty buzują „niewypowiadalne” porywy – straszne, dziwne, kompromitujące, nie do wyjawienia. Takie, których nie dzieli się z nikim. Takie, z którymi każdy musi (albo wydaje mu się, że musi) zmagać się za wspomnianymi zamkniętymi drzwiami. Młodzi entuzjaści racjonalizmu okazują się pełni nieracjonalnych sekretów, zaś sekrety te – wstydliwie hodowane w ciemności, ukrywane nawet przed samym sobą – z czasem nabierają trującej mocy.
Bohaterowie Keiko Takemiyi – zwłaszcza Marion i Claude – zdają się doświadczać tych samych katuszy, które były udziałem narratora „Demiana”. Z łatwością można by włożyć w ich usta jedną z jego skarg: „z zastygającym sercem patrzeć musiałem, jak ten mój świat, dobre, szczęśliwe moje życie stawały się przeszłością, odrywały się ode mnie, odczuwać musiałem, jak oto nowymi, chwytliwymi korzeniami zakotwiczony i zamocowany zostaję tam, na zewnątrz, w ciemnym, obcym świecie”. (s.23). Pozornie jeszcze w raju, jeszcze zanurzeni w błogiej wspólnocie, chłopcy w „Natsue e no Tobira” z trwogą odkrywają, że bezpieczne, uporządkowane uniwersum zostaje gdzieś za nimi. Że właśnie zostali skazani na wygnanie. Nie poznają siebie. Nienawidzą siebie. Gubią się wśród własnych uczuć i przekonań. Zaczynają kłamać. Knuć. Kryć się. Robić dobrą minę do złej gry. Podtrzymywać fałszywe fasady. Chować – jak u Hessego – „ataki rozżalenia i rozpaczy” za „na wskroś męską pogardą dla świata” (s. 77).
Tylko o tyle relacje pomiędzy chłopcami wydają mi się w dyskutowanym filmie równie ważne, jeśli nie ważniejsze, od relacji z kobietami, że one właśnie stanowią miernik mozolnego „wyodrębniania się”, usamodzielniania poszczególnych postaci. Na terenie związków męsko‑męskich (szeroko rozumianych) sprawy przybierają też najbardziej dramatyczny obrót, pokazując kruchość młodych dusz w starciu z ciśnieniem pierwszych dorosłych pasji. Tu najmocniej wybrzmiewa temat definitywności niektórych uszkodzeń – wszak błędów wynikających z niedoświadczenia nie obejmuje żadna taryfa ulgowa. Czy to roztrzaskane w drobny mak kieliszki, czy złamane serca, czy kliknij: ukryte pocięte brzytwą nadgarstki – wszystkie szkody podlegają temu samemu prawu nieodwracalności.
Zwróciło moją uwagę, jak trafnie „Drzwi do lata” portretują sam mechanizm powstawania adolescencyjnej „wsobności”. Została ona ukazana nie tylko jako skutek dochodzącej do głosu seksualności, ale – w co najmniej równym stopniu – jako konsekwencja świeżo rozbudzonej samoświadomości. Owa (przez większość czasu niewygodna, wręcz bolesna) nastoletnia świadomość siebie – z jednej strony nadmiernie wybujała, z drugiej wzruszająco wątła, chwiejna, nieustannie kwestionująca własne przejawianie się – jest wymownie sugerowana przez szereg typowo filmowych środków wyrazu. Sposób montażu, kadrowanie, operowanie zbliżeniami – wszystko ma podkreślać powolny, acz konsekwentny zwrot protagonistów ku wzburzonym przestworom młodzieńczego wnętrza. Niczym niepokojący leitmotiv funkcjonuje w „Natsu e no Tobira” widok samotnych postaci kryjących się w ciemnych kątach, za koronkowymi firankami, w cieniu starych drzew, bram i filarów. Tytuł obfituje w długie, statyczne ujęcia sylwetek niejako skazanych na próżnię wyludnionych pomieszczeń lub przestrzeni. Na równi z histerycznymi wybuchami namiętnie celebruje się tu momenty wymownego milczenia, zawisłe w powietrzu gesty, odwrócone spojrzenia. W ramach kreowania klimatu dusznego niedopowiedzenia widz raz po raz konfrontowany jest z przepastną, pełną napięcia ciszą wielkich, rozgwieżdżonych oczu.
Owa spójność znaczenia i obrazu stanowi niekwestionowaną zaletę „Natsu e no Tobira”: na każdym etapie fabuły „dosłowność” wydarzeń wspierana jest szeregiem wizualnych symboli. Odwołując się kilkakrotnie do bardziej istotnych elementów owej subnarracji symbolicznej, bynajmniej nie wyczerpałam tematu, ponieważ cała produkcja wręcz została przesycona tego typu zabiegami. Do bardziej efektownych scen emanujących ukrytym, alegorycznym sensem należy wybuch Claude’a zakończony zrzuceniem na podłogę szachownicy zapełnionej pionkami. Bezładna sterta czarnych i białych szachowych figur – pozostałość ulubionej rozrywki racjonalistycznego klubu Mariona – stanowi niezwykle wymowny obraz kompletnego pomieszania wartości, dotkliwego wewnętrznego chaosu doświadczanego przez dorastających bohaterów. Zastanawiam się też nad motywem nagości, tak mocno akcentowanej w przypadku Mariona, wręcz przeciwstawianej pełnemu kobiecemu „rynsztunkowi” Sary. Abstrahując od zdecydowanie perwersyjnego podkreślania dysproporcji pomiędzy wybujałą kobiecością kurtyzany a kruchością i bezbronnością jej nieletniego kochanka, nagość chłopca zdaje się korespondować z jego naiwnością. Zmartwienia i obawy nastolatka są dla Sary oczywiste, on sam jest „przezroczysty”, pozwala się czytać jak otwarta książka. Co więcej, zarówno on, jak i kliknij: ukryte Claude sami chcą być tak „czytani”. Tyleż wzruszająca, co beznadziejna tęsknota protagonistów za „otwartymi drzwiami”, za utraconą dziecięcą prostotą, uładzeniem, prostolinijnością manifestuje się w ich brawurowym dążeniu do odrzucenia skrytości, kłamstwa, obłudy. Marion otwarcie deklaruje miłość do Sary, paradując w negliżu po rezydencji swojej wybranki. kliknij: ukryte Claude nie może znieść tajonego uczucia, dlatego – kiedy jego wyznanie zostaje odrzucone, wzgardzone, stłumione – daje upust prawdzie inaczej: otwiera sobie żyły. Nawet pojedynek Linda i Jacquesa gdzieś tam pozwala się interpretować jako zachowanie dążące do pierwotnej, rajskiej „czarno‑białości”. Nacisk na młodzieńczą szczerość intencji wyjaśnia, dlaczego – skażone podejrzanymi kompromisami, wygodnickim konformizmem – postępowanie Sary i Hrabiego wydaje się chłopcom nie do pojęcia, nie do zaakceptowania.
Na koniec jeszcze słowo na temat wspomnianej w recenzji stylowości oprawy wizualno‑muzycznej. Uwielbiam ten rodzaj wytwornej, ostentacyjnej egzaltacji, jaki reprezentuje „Natsu e no Tobira”. Ową staroświecką manierę, która sprawia, iż młodociani bohaterowie – otoczeni nimbem wdzięku permanentnego – nawet powaleni brutalnym ciosem, upadają na rzeźbione krzesła w malowniczych pozach pełnych niewysłowionej, nonszalanckiej kokieterii. Dziś to jest już nie do podrobienia. Chyba że w wersji camp. O ile nie przepadam (jak na razie) za mangami Keiko Takemiyi, o tyle musze przyznać, że w rękach umiejętnych adaptatorów historie przez nią opowiedziane ujawniają naprawdę interesujący potencjał.
Cytaty z „Demiana” H. Hessego pochodzą z tł. M. Kureckiej, Warszawa 2001.
Re: Wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie ;D
Wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie ;D
Porównywanie natury komentarza i recenzji stanowi bardzo ciekawą kwestię. Recenzja jest formą zdecydowanie bardziej „szlachetną”, gotową i uznaną. Posiada większy prestiż (niekiedy przeradzający się – czego faktycznie nie sposób nie dostrzec – w traktowanie jej jak prawdy objawionej), za który jednak płaci koniecznością respektowania różnych ograniczeń. Przede wszystkim w zakresie treści. Będąc z definicji opinią mającą służyć potencjalnym widzom jako zachęta do pierwszego seansu (tudzież przestroga przed nim), nie może zdradzać zbyt wiele. Ma obowiązek być jak „Maja ubrana” Goi. Dopiero komentator – że tak to frywolnie ujmę – dysponuje prawem, by Maję rozbierać (i ukryć skutki swej perwersyjnej działalności za pomocą odpowiednich narzędzi edytora tekstu :P)
Przyznaję się bez bicia, że już kilkakrotnie obiecywałam sobie napisanie alternatywnej recenzji, ale podczas grzecznego „opiniowania” pokusa „interpretowania” (i dzielenia się owocami owych interpretacji) okazywała się zbyt silna. Ostatecznie powstawały teksty w sposób oczywisty przeznaczone do czytania nie tyle przed seansem, co po seansie (tudzież przed seansem ponownym). Nawet w tym momencie przymierzam się do analizy kilku tytułów i już się miotam, już się waham wewnętrznie rozdarta pomiędzy rzeczonymi teksto‑strategiami. Domyślam się, że w zdradliwym pociągu do rozważań z gatunku „co poeta miał na myśli” manifestuje się moje zboczenie zawodowe (strzeż się Aotoge, Siostro Polonistko ;P). Dopóki Redakcja TANUKI nie przewidzi na stronie tytułu (poza recenzjami główną i alternatywną) miejsca na esej krytyczno‑interpretacyjny, pewnie jeszcze nie raz wybiorę (albo tekst wybierze za mnie – bo chyba czuję to w ten właśnie sposób) – bardziej pojemną i mniej opresyjną – formę komentarza.
Zaproszenie w smugę blasku
HIEROFANIE BLISKOŚCI
HnM jawi mi się przede wszystkim jako przypowieść o fenomenie spotkania. Podejmując temat najbardziej podstawowego i niezbędnego z ludzkich doświadczeń, nie tylko realizuje go bez wtórności czy sentymentalizmu, ale potrafi prawdziwie zafascynować grą parabolicznych sensów. Najbardziej znamienny spośród nich zawiera się według mnie we wskazaniu na misteryjny wymiar dobrowolnego wkraczania w cudzą obecność.
Gdybym miała próbować wyjaśnić, skąd HnMe, pozornie tak nieskomplikowane, czerpie wiarygodność i siłę oddziaływania, postawiłabym na obrazowanie – gęste od uniwersalnych symboli oraz archetypicznych gestów. Ich obecność nobliwie prześwieca przez shoujo‑sztafaż, przydając tytułowi głębi, powagi i wieloznaczności, ale ani go nie przytłacza, ani nie czyni niezrozumiałym. Jak w przypadku baśni magicznej czy mitu, symbolizmu HnMe nie trzeba pracowicie „dekodować”, rozszyfrowywać. Historia ludzkiej dziewczyny i tajemniczego młodzieńca w masce należy do kategorii narracji, których – zamiast je „rozumieć”- po prostu się zaznaje.
MISTERIUM TREMENDUM ET FASCINOSUM
Już samo zawiązanie akcji, zbłądzenie Hotaru w las cudów i potworów (kto ma na tyle mądrości, by odróżnić jedne od drugich?), sygnalizuje folklorystyczne zakorzenienie tytułu i sytuuje go wewnątrz pewnego konkretnego obszaru mityczno‑baśniowej tradycji. Zagajnik na odludziu, przed którym przestrzegają legendy, brama torii opleciona szimenawą i wiodące w leśne ostępy, spękane od starości kamienne stopnie, nawet srebrnowłosy chłopiec, którego nie można dotknąć, gdyż bezpośredni kontakt z człowiekiem spowoduje jego unicestwienie – wszystko to razem wzięte reprezentuje przestrzeń wyraźnie wydzieloną z codzienności, świętą i zakazaną, obłożoną tabu. Bo tabu – rozumiane jako nieprzekraczalna granica, śmiertelny nakaz, fundamentalna cena porządku i bezpieczeństwa – stanowi jądro tej historii. HnMe jest według mnie przypowieścią o tabu bliskości. Jego naruszenie sprowadza zawsze rozkosz i chaos, olśnienie i utratę.
Osobiście widzę w HnMe tytuł z tej samej półki, co baśń o Pięknej i Bestii czy mit o Amorze i Psyche. Oczywiście nie w tym rzecz, aby scena z kliknij: ukryte Hotaru uchylającą lisią maskę Gina w poszukiwaniu jego prawdziwego oblicza wszystkim zaraz kojarzyła się z perypetiami greckiej księżniczki i feralną lampą oliwną. Chodzi mi o bardziej uniwersalne analogie. Ze swoim ambiwalentnym traktowaniem spotkania historia autorstwa Yuki Midorikawy idealnie wpisuje się w bogatą rodzinę fabuł, które w swej najgłębszej istocie opowiadają o trudnym, „potwornym” obliczu przywiązania. O lęku, który trzeba przełamać, zanim będzie można cieszyć się miłosną komunią, o realnej groźbie wynikającej ze zjednoczenia. Są to opowieści z jednej strony portretujące zachłanne pragnienie intymności, z drugiej zaś opisujące zagrożenia z nią związane. Ich fundament stanowi konflikt dążenia i unikania. Jest w nich zawsze jakaś bestia do pokochania, jakiś ropuch do pocałowania, jakiś książę ukrywający się pod osłoną ciemności, jakaś śmiertelniczka umierająca, bo chciała zobaczyć swego zaświatowego kochanka w całym jego boskim majestacie. Zawsze występuje w nich jakiś rezerwuar grozy, wskutek której miłosne przyciąganie miesza się ze strachem i śmiercią. Tego „drugiego”, do którego chcemy się zbliżyć, którego niespodziewanie zaczynamy kochać, definiują one jako misterium. Nie tylko misterium fascinosum, ale też misterium tremendum.
W HnMe od pierwszych minut filmu obecność drugiej osoby prezentowana jest jako fenomen o niepokojąco dwuznacznym statusie: coś życiodajnego i zagrażającego jednocześnie. Dla zrozpaczonej, zagubionej w lesie Hotaru pojawienie się Gina stanowi oczywiste remedium na pobłądzenie, strach i samotność. Nieważne, że chłopiec ukrywa twarz za dziwną, lisią maską – sam jego głos, sama jego asysta wyrywają z ust zapłakanej bohaterki okrzyk radości i pewność ratunku. „Drugi” jest dla Hotaru schronieniem, uspokojeniem, azylem pośród obcości, dlatego powierza mu się ona z absolutną ufnością. Poprzez żywiołowy entuzjazm przylepnej dziewuszki zostaje jednak uwydatniona – na zasadzie kontrastu – powściągliwość tajemniczego rezydenta górskiej polany. Gin, który cały jest dystansem i ostrożnością, dziwi się otwartości Hotaru, zdumiewa go jej niefrasobliwość i brak lęku. Nie bez powodu. Kontakt rozumiany jako bezpośrednia, cielesna bliskość – oznacza dla jego delikatnego, eterycznego jestestwa zgubę. Boi się ich tak bardzo, że na początku –broniąc swojej osobności – nie waha się być brutalny. Jeszcze nie youkai, już nie człowiek.
PARANORMAL ROMANCE?
Właściwie, gdyby się uprzeć, można by z racji na „zaświatowy” status ontyczny Gina zaklasyfikować HnMe jako paranormal romance. Odkąd jednak formuła przeżyła swój spektakularny zmierzch, byłoby to równoznaczne z krzywdzącą, artystyczną degradacją tytułu. Zaświatowość Gina (może lepiej byłoby napisać „poza‑światowość”) nie jest wszak jedynie pustą, plastikową dekoracją. Symbolizuje – w węższym sensie -emocjonalną kruchość i wycofanie tych, kliknij: ukryte których kiedyś, w przeszłości skrzywdzono bez‑miłością. Zaklęcie nałożone przez boga lasu na porzucone przez rodziców dziecko i w ten sposób chroniące je od śmierci, lecz za cenę „niedotykalności” – zgodnie z eksternalizacyjną poetyką baśni – współtworzy obraz ludzkiej psyche, która z jakichś przyczyn „uwięzła” w postrzeganiu innych oraz zależności od nich jako źródła utajonej groźby (Gin nie tylko boi się Hotaru, ale też boi się „w jej imieniu” – nie może uwierzyć, że ona nie lęka się jego). W szerszym sensie nadnaturalna delikatność kliknij: ukryte wychowanka troskliwych youkai akcentuje bezbronność i podatność na cierpienie jako uniwersalny rys każdej osoby wchodzącej w głęboką relację zaufania, zawierzenia i miłości.
W głębi międzyosobowych zbliżeń zawsze czai się subtelna groźba. Żadne tandetnie „sparklające” wampiry czy inne metamorfujące wilkołaki nie skontaktowały mnie tak skutecznie z „gotycką” stroną budowania więzi, jak głęboko niesamowita scena, kliknij: ukryte w której Gin pośród ciemnego lasu zdejmuje swoją maskę i zakłada ją na twarz Hotaru. Nie trzeba mi więcej, zwłaszcza w połączeniu z kliknij: ukryte dramatyczną kulminacją, by uzmysłowić sobie, że wkroczyć w cudzą obecność (i otworzyć przed kimś własną) znaczy wydać się na pastwę. Czarów. Blasków. Więzów. Odmiany. Obcości. Grozy. Straty. Śmierci. Bliskość jest bowiem krainą paradoksu.
Sprawia, że znikamy. Przestajemy się rozpoznawać. Nie ma nas już takich, jakimi byliśmy wcześniej. Zyskujemy w niej zupełnie nowe, tajemnicze oblicze, jak Hotaru, lub po prostu odzyskujemy oblicze prawdziwe, sprzed masek, jak Gin. Jest to cud, który wyklucza małoduszną ostrożność. Nie dozna go nikt, kto skąpi siebie. Kto jest powściągliwy. W miłość, w dotyk trzeba wkroczyć z desperacką hojnością. Ufnie. Jak dziecko. Nie będąc pewnym niczego. Będąc gotowym na wszystko. Na rozkosz i rozpacz. Pełnię i pustkę. Apoteozę i anihilację. Tylko wtedy jesteśmy się w stanie wyzwolić od nużącego pół‑bycia. Przeżyć festiwal cudów. Zalśnić. Bo bliskość, jakkolwiek by nie była ryzykowna, konstytuuje nasze istnienie. Konstytuuje człowieczeństwo. Bez bliskości, bez dotyku – znikamy. kliknij: ukryte Raz odrzuceni, nasiąkamy lękiem. Zwątpieniem. Jak Gin. Srebrniejemy, milkniemy, wypełniamy się tęsknotą – cierpliwie znoszoną, choć nie do zniesienia. Zaczynamy się ukrywać – za maskami, w magicznych, oddalonych od świata twierdzach‑samotniach. Za zasłoną zaklęć, które chroniąc, jednocześnie pętają. Sprowadzają cierpienie będące ceną spokojnego, „kontrolowalnego” odizolowania. Owo niezwykle sugestywne przekazane cierpienie Gina dostarcza najmocniejszego argumentu, by – w sensie całościowym – odczytywać HnMe jako wzruszającą, lecz bynajmniej nie naiwną, afirmację bliskości.
BETWIXT AND BETWEEN
Napisałam na początku, że w baśniowym świecie HnMe niesłychanie trudno odróżnić cuda od potworów. Groźby od obietnic. Ścieżki prowadzące do domu od jałowych, bezpiecznych bezdroży. Pobłądzenie od odnalezienia. Że jest to świat rządzony paradoksem. Z jednej strony poznaczony granicami i zakazami, z drugiej strony niezmiennie (choć bez trwałego skutku) dążący do „zmieszania” odrębnych rzeczywistości, do połączenia tego, co rozpaczliwie samotne, „różne”, osobne. Fabuła i obrazowanie użyte w HnMe zdradza wyraźną fascynację Yuki Midorikawy kategorią liminalności, czy raczej procesualności, wiecznej niekompletności. Migotliwe betwixt and between w rękach mangaczki i jej adaptatorów staje się naprawdę sugestywnym narzędziem definiowania bliskości. Jej fenomen zdaje się zawierać właśnie w ulotnym, dręczącym „pomiędzy”. „Pomiędzy” ma potencjał być zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem.
Klimat hipnotycznego, ambiwalentnego zawieszenie genialnie ewokuje scena z Hotaru myślącą o Ginie podczas jednego z gorących, letnich popołudni. Dziewczyna leży wówczas na drewnianej podłodze domu wujka, na wprost wyjścia do ogrodu. Przez środek jej sylwetki przebiega wstęga światła sączącego się z niedosuniętych drzwi. Pozostającą w cieniu twarz przykrywa ona trzymanym w dłoni wachlarzem. Relacja twarzy i maski, relacja zasłaniania i odsłaniania, wydaje mi się kluczowa dla wymowy HnMe. Wymyka się ona przy tym (jak zresztą cała reszta) prostym, oczywistym interpretacjom. Najłatwiej byłoby stwierdzić, że historia Gina i Hotaru opowiada wyłącznie o odrzucaniu masek, o wysupływaniu spod zasłon i okryć bezbronnych, ale nareszcie gotowych do intymności jestestw. Kodowaniu maski tylko i wyłącznie jako symbolu negatywnego zamknięcia i odseparowania przeczy jednak wspomniana już tajemnicza scena, w której kliknij: ukryte Gin ukrywa pod chłodną, nieruchomą podobizną lisa oblicze Hotaru, by móc ją pocałować. Jest to bez wątpienia gest miłości, powtarzający zresztą pełen troski akt boga lasu nakładającego – wraz z ochronnym zaklęciem – lisią larvę na buzię opuszczonego chłopca. Wraz z wszystkimi innymi symbolami kliknij: ukryte połączenia‑oddzielenia (zwłaszcza z pasem tkaniny łączącym nadgarstki dwojga protagonistów oraz z rozpaczliwym tuleniem się Hotaru do zapadającego w niebyt kimona) może sugerować jednoczesną nieodzowność i niekompletność jakiejkolwiek ludzkiej intymności. Konieczność i niemożność całkowitego międzyosobowego poznania. Niezbywalność „obcego” w bliskim. Z kolei w obrębie wątku pokazującego, jak Hotaru uczy się respektować delikatność granic Gina, jak stopniowo dostraja się do jego ontologicznej kruchości, scena z kliknij: ukryte „zamaskowanym” pocałunkiem funkcjonuje jako znak czułej zgody na ową nieoswajalną obcość. Więcej nawet: ukazuje celebrowanie przynależnej drugiemu tajemnicy jako postawę, w której dojrzała miłość najpełniej się wyraża.
MASKA ZDEMASKOWANA?
Oglądana z tej perspektywy (jak widać, można rzeczone perspektywy mnożyć niemal w nieskończoność) maska, a co za tym idzie tajemnica, z ochronnego przymusu i metafizycznej konieczności nieoczekiwanie przekształca się w wartość. Oznacza już nie tremendum, ale fascinosum – coś co zdumiewa, przyciąga, intryguje. Aż po oczarowanie. kliknij: ukryte To właśnie maska czyni z Gina youkai – srebrnowłosego, wiecznie młodego, leśnego księcia. Czy pozbywanie się jej jest w takim razie bezwzględnie dobrym pomysłem? Warto tu jeszcze raz powrócić do sceny z małą Hotaru, która kliknij: ukryte podczas snu Gina ośmiela się zajrzeć pod lisią zasłonę. Na tym przecież całe wydarzenie się nie kończy. Spotkawszy (!) spojrzenie chłopca, ciekawska pannica w komicznej panice usiłuje wcisnąć maskę z powrotem. A jeśli ów instynktowny gest posiada równie archetypiczny charakter, co wcześniejsze de‑maskowanie? Może w miłości zasłanianie jest równie ważne jak odsłanianie? Dotykaniu i „obieraniu” (rozbieraniu?) z tajemnicy towarzyszy wprawdzie upajająca ekscytacja i rozkoszne drżenie (nie bez powodu Psyche rozlała gorącą oliwę), jednakże ostatecznie – podobnie jak nocny festiwal nadprzyrodzonych istot – musi się ono kiedyś skończyć. Końcowi upojeń towarzyszy zaś żal. Ci, których spotykamy jako bóstwa, pozbawieni masek nader często zmieniają się z zaczarowanych książąt w prozaicznych śmiertelników (samo HnMe wygrywa dość mocno motyw karnawalicznej złudy, ontycznej niepewności – kto jest człowiekiem, a kto youkai?). W zbliżaniu się do drugiej osoby od początku kiełkuje ziarno oddalenia. „Jeśli zbyt natrętnie będziesz mnie szukać, utracisz mnie” – mówił Amor do Psyche, uczciwie informując księżniczkę o ryzyku związanym z przekroczeniem tabu bliskości.
Tak dochodzimy do jeszcze jednego ze sposobów odczytania olśniewającego, migotliwego i słodko‑gorzkiego finału HnMe. kliknij: ukryte Chwila na okazanie miłości, na bycie w niej, na zanurzenie się w drugim – ta okazja, kiedy wąska brama blasku ciągle jest uchylona, kiedy możemy się rozpoznać i dotknąć, przede wszystkim w sensie ontycznym – warta jest wszelkiego ryzyka, lecz wywołane nią miłosne oniemienie nigdy nie trwa wiecznie. W momentalności zamyka się cud doskonałej, zapierającej dech w piersiach równowagi pomiędzy zafascynowaniem a oswojeniem. Od częstego obejmowania cuda bledną, wycierają się, powszednieją. Znikają, ponieważ – jak to pisał Flaubert – dotykając bóstwa, przyczynimy się do jego unicestwienia. Pozłota zostaje na rękach, pogrążając nas w rozdzierającej nostalgii.
O rudym rozpasaniu,"Terra e" i nowym wrażliwym łotrze do kolekcji
W tym miejscu wypada mi podziękować za zachętę do obejrzenia „Terra e”. Rzecz od dawna czekała na swoją kolejkę, ale jakoś zawsze trafiał się jakiś inny, pilniejszy tytuł. Twój „Saku‑seiyu‑argument” przeważył szalę wcześniejszych wahań. Choć seria jako całość zostawiła mnie z dość mieszanymi uczuciami (aktualnie czytam mangę, żeby uporządkować wrażenia i zweryfikować wstępne osądy), to zdecydowanie nie żałuję seansu. Właśnie z racji na wątek Keitha Anyana. Tak jak przewidziałaś, jego postać z miejsca mnie zaintrygowała, potem wręcz usidliła osobowością naznaczoną nieustannym wewnętrznym konfliktem, a na końcu – tradycyjnie kliknij: ukryte (i dość nieoczekiwanie – do społu z Matsuką, którego wkładu nie można tu pominąć) wycisnęła ze mnie kałużę łez. Z radością zaliczę chmurnookiego dowódcę do mojej lubej kolekcji wrażliwych łotrów, tak charakterystycznych dla emploi Takehito Koyasu ;)
Co do porównania Keitha i Sakujuna. Znakomity temat dla dociekań! Anyan pod wieloma względami faktycznie przypomina Saku – i to nie tylko swoją fabularną pozycją wyalienowanego antagonisty. Najważniejszy wydaje się fakt, że jako fundament ich charakterów wybrano tę samą jakość – fascynującą grę sprzeczności. Dochodzą do tego bardziej szczegółowe paralele: obaj panowie są naznaczeni tragiczną interpersonalną nieporadnością, obaj też przechodzą w tym obszarze wewnętrzną transformację, przy czym stopniowe pękanie fasady ich emocjonalnej samowystarczalności, pozornie nienaruszalnej, stanowi każdorazowo jeden z centralnych wątków opowieści. Wymienione analogie stają się jeszcze bardziej interesujące na tle różnic. Keith całe życie jedzie na „hamulcu”, podczas gdy dla Saku takie pojęcie w ogóle nie istnieje. Podobnie jak cecha, którą trzeba by chyba nazwać moralnym wglądem. Sakujunowi do samego końca obce pozostają wyrzuty sumienia. Zdaje się on zresztą naturalnie pozbawiony tego kłopotliwego organu. Z kolei Anyana przeczucie etycznej nieadekwatności nie opuszcza nigdy. kliknij: ukryte Boleśnie pożera go ono od środka, zatruwa, oszpeca, niemal uśmierca. W tym sensie Keith jest zdecydowanie mniej niegodziwy, bardziej ludzki od beztrosko amoralnego rudzielca. Ale też bardziej winny. I właśnie owo nieznośne poczucie winy przeradza się w nim w instynkt autoagresji, w dążenie do samoukarania. Stąd zasadnicza różnica w sposobie, w jaki obaj romansują ze śmiercią. Ognistowłosy Saku flirtuje z nią z dwornym wdziękiem, Keith zaś rzuca się jej w objęcia z wściekłą desperacją.
Ale dość już tego bezwstydnego romantyzowania wizerunku obu drani ;P
Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do kwestii koloru włosów Sakujuna. Będę się upierać, że nasz socjopatyczny rudzielec jest rudzielcem, zaś kaskada czerwonych loków stanowi ważny element jego wizerunku zepsutego hedonisty i uwodziciela. Włosy wszak stanowią dość uniwersalny kulturowo symbol seksualności. Krótko ścięte, gładko uczesane, w przypadku kobiet ukryte pod żoninym czepkiem lub mniszym welonem, sygnalizują poskromienie cielesności. Długie i bujne oznaczają sensualność rozbudzoną. Zwłaszcza rude bywają znakiem groźnego rozpasania. Utraty kontroli. Poddania się namiętności. Brzmi znajomo? Nie bez kozery Sakujun, sam niespecjalnie kłopoczący się kontrolowaniem osobistych żądz, niezliczoną ilość razy kliknij: ukryte dobiera się do wstążek Shuurei i rozpuszcza jej włosy. Ma to ewidentnie erotyczny podtekst, przy czym byłabym skłonna czytać ów gest nie tyle jako przejaw molestowania niewinnej dziewuszki, co wizualny ekwiwalent jej stopniowego zmysłowego rozbudzania. Obierania jej ze zgubnej, bo kompulsywnej, samokontroli. Czyż można się dziwić, że po „Saiunkoku” i „Utenie” pozostał mi trwały sentyment do rudych męskich pukli? Pewnie dlatego obok Keitha Anyana na wielki plus „Terra e” zaliczam genialną muzykę oraz – bonusowo – obłędną, ognistą grzywę Tony’ego ;3
Na koniec jeszcze kilka słów w kwestii „Saiunkoku” i otaczających Shuurei bizonów. Seiran w roli chłopaka zdecydowanie byłby DO rzeczy! Zauważmy, że – wyjąwszy Sakujuna – to on posiada najwięcej smakowitej wewnętrznej ambiwalencji. Jest rycerzem, a i owszem, ale nie „bez skazy”. Potrafi być… hmm.. obiecująco niebezpieczny :3 Niestety, ów intrygujący „grożny” składnik jego osobowości jest w serii regularnie bilansowany cechą lojalności doskonałej – zwłaszcza wobec Shuurei i wobec cesarza. O ile niezmiennie rozczulało mnie przywiązanie Seirana do brata, i oczywiście rozumiałam, że odkąd kliknij: ukryte Ryuuki zakochał się w naszej oziębłej hime, starszy książę miał w kwestii zalotów związane ręce, to jednak ciągle czekałam na moment, w którym wyczerpią się imponujące zasoby jego altruizmu i zapragnie on wreszcie czegoś dla siebie. Pewną pociechę przyniosła mi seria druga. Seiran nadal – jako przerażający sługa z demonicznym błyskiem w oku – strzeże tam swojej księżniczki, dodatkowo jednak… kliknij: ukryte objawia się jako istota seksualna. W absolutnie przekomicznych okolicznościach. Już sam jeden jedyny motyw „bibliofilski” oraz scena grożenia Tan‑Tanowi piekłem w razie niezachowania dyskrecji warte były sięgnięcia po kontynuację serii. Ale to trzeba zobaczyć na własne oczy, więc już milczę jak grób….
Contentedly corrupted…
Na marginesie: By oddać KwMs sprawiedliwość, należy podkreślić, że seria ani przez chwilę nie udaje tego, czym nie jest, zaś z tego, co obiecuje – czyli dostarczenie niezobowiązującej rozrywki w klimacie kompensacyjno‑romantyczno‑humorystycznym – wywiązuje się moim zdaniem w miarę skrupulatnie. Nie jest odkrywcza i ambitna, ale nie jest też prostacka czy nudna. Nie prowadzi gier z konwencją gatunkową, nie poraża trafnością obserwacji o charakterze obyczajowym, nie rzuca na kolana grafiką, za to przez większą część czasu antenowego skutecznie wprowadza w świetny nastrój. Główni bohaterowie dają się lubić (zblazowany, obdarzony darem ciętej riposty Usui nawet bardzo – kfik!), zaś humor przez większość czasu śmieszy tam, gdzie ma śmieszyć, a nie tam, gdzie śmiechu warta okazuje się nieudolność scenarzystów (dla porównania: tony komizmu nieintencjonalnego występują w „Hanasakeru Seishounen”, gdzie regularnie chichotałam na momentach będących w zamierzeniu twórców szczytem „dramatu”). Oczywiście trzeba pamiętać, że żywiołem całego tytułu jest daleko idąca (jeszcze dalej niż zwykle) umowność. Jeśli nie mamy zamiaru dokonywać tzw. „zawieszenia niewiary”, obserwując niezliczone talenty oraz kolejne perfekcyjne akcje ratunkowe Usuia, który jest wcieleniem męskich cnót… oraz strategicznie dobranych wad (poddanych zatrważającej dozie hiperbolizacji), lepiej omijamy KwMs szerokim łukiem. Zgoda na antyrealistyczną konwencję jest warunkiem absolutnie koniecznym do tego, by cieszyć się seansem. Każdy, kto domagałby się od KwMs choćby okruszka prawdopodobieństwa (np. psychologicznego) odejdzie od tej krynicy shoujo‑fanserwisu mocno rozczarowany. Należy to koniecznie wziąć pod rozwagę, zasiadając przed ekranem. Co do zarzutu „sztampowości” zaś…, hmm…, dopóki jest to sztampowość trzymająca pewien poziom – nazwijmy go poziomem „zerowym” lub też poziomem (realistycznych) „oczekiwań odbiorcy” – ja tam nie mam nic przeciwko. Jeśli najdzie mnie ochota na komediowe shoujo z „poziomu iluminacji”, zafunduję sobie po prostu powtórkę z „Hostów”.
sprawa dywagacji o adaptacji
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przynajmniej częściowo podpadam pod kategorię widza „nieskażonego” lekturą mangi, ponieważ przeczytałam ją dopiero po zakończeniu seansu. I naprawdę niepotrzebna mi była znajomość oryginału, by dostrzec, że – mimo całego tego jazzu ;) – coś tu nie gra. Fabuła albo ziała irytującymi dziurami, albo kłuła w oczy rozwiązaniami pt. „jak Filip z konopi”, co w sposób oczywisty zaburzało przyjemność odbioru.
Zgadzam się, że po części chodzi nie tyle o „wierność” przekładu, co o „styl”. Poniekąd SnA jest „wierną” ekranizacją mangi. Za wyjątkiem epizodu 12., który – jak słusznie zaznaczono w recenzji – pełen jest drastycznych skrótów fabularnych oraz przeinaczeń mających te odstępstwa maskować, reszta dość ściśle trzyma się oryginalnego układu wydarzeń. Esencja historii – na nieszczęście adaptatorów – lokuje się jednak zupełnie gdzie indziej. Będę się upierać, że urok opowieści o dzieciakach z Kiusiu leży w jej specyficznie „introwertycznym”, kontemplacyjnym charakterze. Cała przyczynowo‑skutkowa, czysto faktograficzna maszyneria fabularna – przynajmniej w mandze – zostaje z założenia podporządkowana wiwisekcji emocjonalnej oraz nienatarczywej egzystencjalnej zadumie. Sukcesywne opuszczanie w wersji animowanej pozornie (!!!) nieznaczących gestów, słów, spojrzeń, skrawków wewnętrznego monologu przy zachowaniu „głównej” linii narracyjnej ma fatalne skutki, bo pozbawia całość psychologicznej i dramaturgicznej płynności. Czyni ją chropowatą, nazbyt histeryczną (co widać zwłaszcza w zachowaniach postaci). Co więcej, mocno tłumi nostalgiczno‑kontemplacyjny czar oryginału. Większość elementów teoretycznie w anime jest, gdzie być powinna, ale momentami obijają się one o siebie nieprzyjemnie i fałszywie przy tym grzechoczą – jak porcelanowe filiżanki włożone do pudła bez żadnego mięciutkiego „fillera”.
Oczywiście krzywdzące byłoby opatrzenie animowanej wersji SnA mianem „katastrofy” (co najwyżej „pięknej katastrofy”), ale już „urocze niepowodzenie” dobrze określa efekt pracy adaptatorów. Ostatecznie, mimo licznych defektów, rzeczona produkcja ciągle jest w stanie zaangażować, rozczulić, rozśmieszyć. Uskrzydlić. Chwycić widza za serce na tyle, by – tak było ze mną – zadał sobie trud sięgnięcia po materiał bazowy. Lub na tyle, by podjął polemikę z zaniżonymi lub nieadekwatnymi – w jego odczuciu – ocenami innych ^^
Między Brazylią a Indiami, czyli shoujo-bąbelki w stylu internacjonalnym ;P
Wracając zaś do bohaterów HS. Dobrze chociaż, że towarzystwo nie tańczy i nie śpiewa, bo trzeba by jeszcze poszukiwać duchowego pokrewieństwa z produkcjami spod znaku Bollywood. Ilość przedramatyzowanych, teatralnych gestów, natężenie rodzinnych tragedii oraz momentami boleśnie jaskrawa kolorystyka całkiem by do indyjskich standardów pasowały. Ne? :P
Z archiwum Shibuya Psychic Research
Wiedział o tym mistrz Szekspir, wiedział wieszcz narodowy ceniący wiarę i czucie ponad szkiełko i oko, wiedział Fox Mulder niezmordowanie uganiający się za zielonymi ludzikami. Bez wątpienia wie to również Kazuya Shibuya, w kręgach bardziej wtajemniczonych znany jako Naru. Jakżeby mogło być inaczej, skoro samym swoim wyrafinowanym chłodem, skrytością oraz opanowaniem w obliczu nadnaturalnych zagrożeń Naru może iść w zawody z paranormalnymi zjawiskami, które tropi? Nie wspominając o jego mrocznej urodzie (i kto teraz wyegzorcyzmuje z mojej głowy to jego ponure liczko łagodniejące kliknij: ukryte pod koniec epizodu 17 w nieoczekiwanym uśmiechu, hę?) oraz dziwnej tendencji do wypełniania snów zadziornych licealistek. Dzięki Naru i jego brygadzie ryzykownego spirytualistycznego ratunku wgląd w mroczne i niezbadane aspekty rzeczywistości zyskuje także oglądający. Co więcej, o ich istnieniu przekonuje się na własnej – pokrytej potężną gęsią skórką i wstrząsanej lubymi dreszczami grozy – skórze.
Są na tym świecie rzeczy, którym nie sposób się oprzeć.
Z pewnością należą do nich produkcje takie jak GH, czyli animowane ghost stories o smakowicie egzotycznym, wschodnim klimacie, potrafiące z wdziękiem przeplatać grozę elementami dramatu, romansu i komedii. Owa wyważona gatunkowa różnorodność nie wyczerpuje przy tym zalet „GH”. Równie istotni są pierwszoplanowi bohaterowie (myślący, czujący, obdarzeni poczuciem humoru – Yasuhara to mój faworyt – i dobrze narysowani) oraz bohaterki (dysponujące nie tylko czułym serduszkiem i wielkimi, wiecznie wilgotnymi oczętami, ale także własną wolą i mózgiem skłonnym do niezależnego osądu). Chociaż ani oni sami, ani ich wzajemne relacje nie porażają głębią psychologiczną, nie sposób się do uroczej (i w męskiej części – bardzo urodziwej) bandy nie przywiązać.
Podsumowując: Człowiek (rodzaju żeńskiego, wzorowo reprezentujący target – mocno wrażliwy zarówno na horrorowe strachy, jak i bizonowe uroki) natrafia na takie GH i… ogląda jak opętany! :P W środku poszczególnych historii wataha wściekłych yurei nie odciągnęłaby mnie od ekranu.
STRASZNIE PRZYJEMNA seria!!! Aż żal było kończyć.
Cud, miód i herbatka
PS. Polecam Ci czytanie przy dźwiękach soundtracku – cudownie tworzy nastrój! Jedyną wadą mangi pozostaje brak zakończenia – tytuł ciągle uzupełniany jest o nowe rozdziały, a co najmniej miesięczne przerwy pomiędzy nimi psują trochę przyjemność odbioru. Być może jednak jest to tylko moje, subiektywne odczucie – może ktoś z lepszą pamięcią nie będzie miał trudności z nadążaniem za super zawikłaną intrygą pomimo przerw w obcowaniu z tekstem. Aha, jeszcze jedno. Naprawdę warto przypomnieć sobie przed lekturą „Alicję w Krainie Czarów”. Najlepiej w oryginale i z grafikami Johna Tenniela. Po takim przygotowaniu przyjemność z czytania (i odnajdywania odwołań, aluzji, cytatów) wzrasta przynajmniej dwukrotnie. Po prostu cud, miód i … herbatka. Szalona herbatka, rzecz jasna ;P
uwaga! wywód aksjologicznie niezborny ;)
Gadam, gadam i czuję, że niewiele z tego wynika – to znaczy w kwestii Twojego pytania, co się tam w środku YK ostatecznie „wykraja” :) I czy jest to warte wysiłku przedzierania się przez nudnawe intro? Hmm… Ja nakładów czasu i skupienia nie żałowałam. Nawet zerkam łakomie w stronę powieści (zwłaszcza że brak w niej postaci Sugimoto i Asano, które przez większość seansu działały mi na nerwy i moim zdaniem mocno obniżyły wartość początku). Ale jeśli dotrzesz do wątku kirina z Tai i Ci się nie spodoba, to chyba możesz odpuścić resztę.
Fantazaja, fantazja, bo fantazja jest od tego….
Mangę Ai Yazawy kocham miłością niezmienną i namiętną – bardziej niż tatę, bardziej niż mamę, bardziej niż NANĘ ;) Dlatego wieść o aktorskiej wersji przyjęłam z wielkim podekscytowaniem. Czekałam też z niecierpliwością na efekt końcowy adaptatorskich poczynań, zwłaszcza że zwiastuny wyglądały bardzo obiecująco. Ekranizację, którą mi zaserwowano, oceniam jako… przyzwoitą. Z pewnością nie wybitną, ale też niepozbawioną uroku i lekkości – jak na „motyli” motyw przystało. Z jednej strony mnóstwo tu usterek, karkołomnych przekłamań, niedoskonałości, z drugiej całkiem sporo rzeczy do pochwalenia. Dałam się uwieść zwłaszcza pieczołowitości, z jaką odtworzono realia wnętrz i kostiumów. Efekt glamour gwarantowany! Stopień wizualnej satysfakcji w trakcie seansu filmowego był w moim odczuciu proporcjonalny do tego uzyskiwanego z obcowania z przepięknie narysowaną mangą. A to już coś! Szkoda, że z równym szacunkiem nie potraktowano fabuły. To, co dostajemy, to zaledwie wycinek parakissowych perypetii – poszatkowany, zmiksowany na nowo i mocno polukrowany. Na szczęście istnieją historie o takim wewnętrznym bogactwie, że nawet ich lichutki kawałeczek jest w stanie sprawić widzowi przyjemność. „Oryginalny” PK z pewnością do nich należy, a zatem i film, choć ułomny (taki kadłubek ;), nie jest całkowicie stracony. W wersji aktorskiej zabrakło mnóstwa rzeczy: przede wszystkim kliknij: ukryte słodko‑gorzkiego zakończenia, wyeksponowania symboliki błękitnych róż, należytego rozwinięcia wątku Yukari‑Galatei, ale, o dziwo!, nie wyłam z frustracji przed ekranem. Kilkakrotnie nawet autentycznie się wzruszyłam, co oznacza, ze nie pogrzebano z kretesem przesłania pierwowzoru. Na przykład twórcy wyraźnie postarali się, żeby mocno i dobitnie wybrzmiał tak ważny dla PKu temat bezkompromisowego poszukiwania i realizacji siebie. Najbardziej zadziwił (i ucieszył) mnie jednak George. Myślałam, że co jak co, ale tej postaci nie da się przenieść na duży ekran. Że jakiekolwiek próby „udosłownienia” szarowłosego i szarookiego geniusza muszą zakończyć się spektakularną katastrofą (zwłaszcza biorąc pod uwagę „japońską” manierę aktorską). Myliłam się!!! Jak dla mnie Mukai Osamu może sobie nie mieć czupryny w gołębich barwach, bo i bez tego udaje mu się – na tyle, na ile pozwala mu scenariusz – oddać całą paradoksalność charakteru parakisowego protagonisty. Jego George jest taki jaki powinien być, czyli jednocześnie chłodny i czuły, delikatny i arogancki, rozmarzony i praktyczny. Acha, byłabym zapomniała – jest też oczywiście nieprzeciętnie urodziwy. Jednym słowem: Omedeto!
Komu polecić? Przede wszystkim tym, którzy nie mogli przeboleć kliknij: ukryte „nieszczęśliwego” zakończenia pierwowzoru. Ja osobiście uważam je za jedyne sensowne, ale ostatecznie nie mam nic naprzeciwko kliknij: ukryte romantycznym fantazjom – kliknij: ukryte o Kopciuszku zamieniającym się w… Cesarzową Modelingu, o przypadkowym spotkaniu na drugim końcu świata i oczywiście o wiernej miłości przezwyciężającej wszelkie życiowe przeszkody.
Tylko Hiro, tylko Hiro, tylko Hiro żal … ;)
Atrakcje subkreacji
Myślę, że wszyscy ci, którzy chętnie odpowiedzieliby na apel dziadka współczesnej fantastyki spod znaku magii i miecza, powinni wciągnąć „YK” na listę swoich must‑see‑series. To właśnie niepowszednie bogactwo świata przedstawionego jest bowiem znakiem rozpoznawczym historii Dwunastu Królestw. Amatorzy wtórnie stworzonych, egzotycznych uniwersów będą na bank ukontentowani. Ja w każdym razie byłam. Na tyle, by z łatwością wybaczyć potok trudnych nazw, zamotaną intrygę polityczną, całkowity brak romansu (toż to wprost niegodziwe machać człowiekowi przed nosem takim Shoryu i nie zrobić z niego właściwego, tj. matrymonialnego ;P, użytku) oraz nieobecność „wysokiego współczynnika przygodowości” (element podobno charakterystyczny dla fantasy i często – jako schlebiający „plebejskim” gustom – traktowany przez krytyków jak kamień obrazy). Paradoksalnie, nie uważam za wadę „niedokończonej” fabuły serii. W moim odczuciu owo otwarcie idealnie zgrywa się z jej charakterem, potęgując jeszcze odczucie kreacyjnego rozmachu. YK przypomina misterny narracyjny gobelin – śledzenie wielobarwnego, wyrafinowanego splotu zastępuje satysfakcję z ogarnięcia całego wzoru. To tak trochę (z naciskiem na trochę ;) jak u mistrza Tolkiena – czytając „Władcę Pierścieni”, natykając się na różne imiona, historie z przeszłości, wzmianki o osobach i miejscach, zyskujemy przeświadczenie, ze ogarniamy jedynie skraweczek wielkiego, obcego, fascynującego kosmosu (Nawet mój ukochany „Silmarillion” nie domyka jeszcze wszystkich wątków). Skutkuje to efektem specyficznej „głębi”, trójwymiarowości. Miłym poczuciem, że tam, gdzieś w dali ciągle i niezmiennie pozostaje coś jeszcze. Inną cechą, która zbliża YK do fantasy tolkienowskiej jest osadzenie w micie (chińskim dla odmiany) rozumianym jako historia naznaczona sacrum. Brak tu może wysokoheroicznych motywów z rodzaju ratowania świata przed upadkiem (i dobrze, bo koncept od czasów Profesora trochę się „wytarł”), ale pojawia się od czasu do czasu to samo odczucie nieuchwytnej powagi, przejmującego majestatu pokazanych stworzeń i wydarzeń. Dla mnie taką właśnie sakralną aurę mają miłosierne kiriny, które uznaję za niezwykle ważny składnik atrakcyjności serii. Zwłaszcza urzekł mnie Taiki. Jego historia, była jedną z dwóch, które mnie naprawdę poruszyły (a wzruszeniu w czasie oglądania YK nie ulegałam często – może właśnie dlatego, że wiele tu postaci, które irytują, wiele takich, które imponują, a niewiele tych, które z miejsca budzą żywą sympatię). Scenę kliknij: ukryte zmagania malca z Toutetsu uznaję za jeden z bardziej efektownych momentów całej serii – wbiła mnie po prostu w fotel.
Podsumowując: za imponującą epicką rozlewność, za powiew egzotyki w najlepszym guście, za czarnego kirina (i za białego też, zwłaszcza za jego rozbrajające wzdychanie w wykonaniu jak zawsze niezawodnego Takehito Koyasu :), za przesłanie afirmujące aktywne i odpowiedzialne kształtowanie swojego losu zamiast narzekania, użalania się nad sobą i obwiniania innych, oraz za podobieństwo starochińskiego sztafażu do „Saiunkoku Monogatari”, czyli tytułu, od którego wszystko się dla mnie zaczęło – naprawdę mocne 8.
Re: Narzekacze są wszędzie...
8‑esmkę ma też u mnie „Hoshi no Koe” Makoto Shinkaia, ale to kolejny (po NGE) przykład produkcji rozmyślnie przekraczającej granice zakreślone konwencją, traktującej narrację o wielkich robotach bardziej jako pretekst niż jako cel sam w sobie. Rzecz wyłamująca się z obszaru kina gatunków w stronę kina autorskiego.
Innych „czystych” mecha‑story ocenionych wyżej niż RX na mojej liście nie stwierdzam („Vision of Escaflowne”, które – mimo licznych niedociągnięć zrobiło na mnie sympatyczne wrażenie – to bardziej fantasy niż mecha, więc chyba nie podpada pod Twoje pytanie) :)
Re: Narzekacze są wszędzie...
Ponieważ dyskutowanie o konkretnych gustach to nadzwyczaj śliska sprawa, podyskutujmy o warunkach „opiniowania”. Po pierwsze, nie uważam, żeby stawianie oglądanym tytułom wysokich wymagań było rzeczą godną nagany, Możesz to nazywać odbiorczym idealizmem, donkiszoterią lub określić innym graalopodobnym porównaniem, ja jednak stoję na stanowisku, że oczekiwanie produktu najwyższej jakości stanowi z jednej strony mój konsumencki przywilej, z drugiej zaś wyraz swoistego szacunku wobec twórców – po prostu zakładam, że jak się za coś biorą, to potrafią to zrobić względnie dobrze. Zdaję sobie sprawę, że w dobie szalejącej komercji i wyrobnictwa jest to podejście nieco staroświeckie, żeby nie powiedzieć naiwne, ale póki kompletnie nie zgorzknieję przytłoczona kolejnymi rozczarowaniami, zamierzam je utrzymać.
Oczywiście nawet idealizm musi mieć w sobie szczyptę racjonalizmu, dlatego zawsze staram się oceniać serię zgodnie z jej usytuowaniem gatunkowym i założeniami, czyli: od komedii wymagam by była śmieszna, od horroru żeby był straszny, a od dramatu, żeby mnie poruszył. To chyba rozsądna strategia, nie uważasz? Nie jestem masochistką i nie będę doszukiwać się głębi egzystencjalnej w zwykłej haremówce, jeśli jednak widzę, że sami twórcy wyraźnie aspirują do, jak to ująłeś, „wiekopomności” i „wysublimowania” (w przypadku RX ilość przywołanych kulturowych kontekstów dowodzi, że poprzeczkę ustawiono wysoko i widz ma prawo oczekiwać czegoś więcej niż przeciętnej mecho‑nawalanki), to moim świętym prawem jest rozliczyć ich z wykonania zadania. Zwykle staram się to robić rzeczowo i sprawiedliwie, nie tylko wymieniając wady, ale też punktując zalety (ciągle stoję na stanowisku, że RX to przykład swoistej poezji obrazu).
Tu dochodzimy do niezmiennie drażliwej kwestii, co kto uznaje za wadę. Temat rzeka, więc nie będę się zagłębiać, pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z Twoją argumentacją dotyczącą oceny wiarygodności postaci. Nie uważam, żeby do zrozumienia uczucia alienacji i zdrady konieczne było kliknij: ukryte wywodzenie się od zakamuflowanej mamy‑kosmitki lub kliknij: ukryte posiadanie niebieskiej krwi do zrozumienia, jak bolesnym procesem jest definiowanie własnej tożsamości. Na szczęście istoty ludzkie – czy to osadzone w narracjach o charakterze realistycznym czy w najbardziej odjechanych fikcjach fantastycznych – na pewnym bardzo podstawowym poziomie przejawiają mniej więcej ten sam moduł odczuwania i postępowania, co pozwala na weryfikację ich charakterologicznej spójności. Oczywiście matryca, którą się do tej weryfikacji posłużymy jest narzędziem bardzo indywidualnym, stąd rozbieżności w efektach. Coś, co jednego znudzi lub pobudzi do krytyki, u innego poruszy tę konkretną, ważną strunę w duszy, po czym będzie rezonować długo i dźwięcznie. Jeśli tak było z Tobą i RX, mogę tylko pozazdrościć.
Podsumowując: Bardzo doceniam Twoją iście rycerską pasję oraz gotowość obrony cenionej serii. Masz do takiej postawy pełne prawo, ja natomiast mam prawo do krytyki bez narażania się na oskarżenia o malkontenctwo.
PS. Również uważam ending (zresztą opening też) za zachwycający :) Pozdrawiam
Kakofonia zamiast symfonii
Jeśli miałabym dopasować do (raczej mniej niż bardziej) twórczych poczynań autorów serii jakiś termin teoretyczny, to byłoby to coś pomiędzy pastiszem a parafrazą. Parafraza, bo RX jest po prostu przeróbką historii opowiedzianej w NGE, swoistym retellingiem, zachowującym wszystkie najważniejsze punkty oryginalnej narracji: od kliknij: ukryte spotkania protagonisty z atrakcyjną panią kapitan i powierzenia mu funkcji pilotowania wielkiego bojowego robota po globalną demolkę z podtekstami erotycznymi (z zaliczeniem po drodze takich punktów programu jak: kliknij: ukryte toksyczny rodzic, tajemnicza rada starszych, wyparte pragnienia seksualne, psychodeliczne wizje, szlachtowanie kolegów ze szkolnej ławy, tragicznie pokrzyżowane i źle ulokowane uczucia wszystkich uczestników dramatu itd. itd.). Pastisz, bo RX nie tylko eksploatuje szkielet fabularny NGE, ale też konsekwentnie naśladuje manierę stylistyczną gainaxowej serii. I tu, i tu mamy: oparcie intrygi na mitologicznych odwołaniach, nasycenie intensywnymi emocjami, sugerowanie psychologiczno‑filozoficznego „drugiego dna”, przedkładanie mówienia „nie wprost” nad jasne komunikowanie dające w efekcie duży współczynnik „bełkotliwości”, kreowanie atmosfery metafizycznej niesamowitości, zwłaszcza przez operowanie obrazem symbolicznym, w tym poetyką sennych wizji.
Zarówno parafraza/retelling, jak i pastisz, choć wykluczające oryginalność, same w sobie nie przesądzają o niskiej wartości serii. Choć wszyscy doskonale znają „materię wyjściową”, jej ponowne opowiedzenie wciąż mogłoby być ekscytujące. W przypadku RX niestety nie jest. Jako fabuła RX okazuje się – przynajmniej dla mnie – niemożebnie rozwleczony, nudny i skandalicznie przekombinowany. Właśnie owo monstrualne rozmnożenie wątków, postaci, tajemnic i kulturowych odniesień (mitologicznych, malarskich) najbardziej zaszkodziło serii. Tak jakby twórcy (stosownie do tematu) chcieli zagrać symfonię, ale kompletnie nie panowali nad orkiestrą. Zamiast majestatycznej polifonii wyszła im męcząca kakofonia. Jest w tym swego rodzaju ironia – naśladując NGE, skopiowano też to, co jest w tej serii najsłabsze – czyli właśnie zakręconą jak świński ogon główną Wielce Tajemniczą Intrygę. Mam wrażenie, ze wręcz chciano przegonić Hideakiego Anno i jego szalone pomysły. Raxhephonowe hocki klocki z kliknij: ukryte czasoprzestrzenią, obcymi i klonowaniem śpiących dziewoi spokojnie dorównują projektowi dopełnienia człowieka pod względem mętności. Bardziej zamknięte niż w NGE zakończenie niewiele tu zmienia, bo… ledwie do niego dotrwałam. Dlaczego? Podejrzewam, że z powodu – w moim odczuciu – bardzo nieudanych postaci. Gdyby seria przekonała mnie jako dramat charakterów, może bardziej chciałoby mi się śledzić jej zapętlenia fabularne i może dostrzegłabym w niej więcej sensu. Ale nie przekonała.
Choć NGE zawodzi jako dopracowana fabuła, to nadrabia ten brak w wielkim stylu wiarygodnymi (choć, nie przeczę, czasami przerysowanymi) bohaterami i bardzo sugestywnym przekazem emocjonalnym. W tej sferze RX nie dorasta mu do pięt. Postaci komentowanej serii pozostawiły mnie kompletnie obojętną. Poza Quon (i może jeszcze doktorem Kisaragi, ale tylko dlatego że chłodny, wyrafinowany i okularnik ;P), reszta po prostu mnie nie obchodziła. Jest to wszystko dość dziwne, bo twórcy teoretycznie zadbali, żeby każda z nich miała określoną przeszłość, by były one ze sobą powiązane skomplikowanymi relacjami uczuciowymi, by reprezentowały ważkie problemy etyczne i przeżywały ciężkie dylematy. Niestety. Dylematy są drewniane, przeszłości fragmentaryczne, relacje wydumane, postaci jest za dużo, a wszystko razem wzięte sprawia wrażenie sklejonego na siłę. Rozłazi się w szwach. Po prostu NIE GRA.
Za co więc ta ocena powyżej połowy skali (6/10)? Za nieprzeciętną warstwę wizualną. Jeden obraz podobno wart jest więcej niż tysiąc słów i tak też jest z obrazami w RX, one po prostu opowiadają swoją własną, odrębną, fascynującą historię. Szkoda, że twórcy nie umieli spożytkować ich mocy. Efektowne, niepokojące projekty dolemów, oniryczne przestrzenie mentalne (podczas gdy NGE w obrazowaniu był bardziej „frenetyczny”, RX jest bardziej stonowany, łagodny, senny) nawiązania do konkretnych dzieł malarstwa surrealistycznego stanowią jakość samą w sobie. Aż żal, że nic nie „spina” ich w sensowną, satysfakcjonującą całość.
POCHWAŁA TWORZENIA
Pasję tworzenie ukazano w PK jako wartość – jak przystało na serię o młodych artystach. Z kolei główna wartość samego PK jako opowieści zamyka się według mnie w tym, że jako najszlachetniejszy i najbardziej wymagający rodzaj sztuki z mocą proklamuje tworzenie samego siebie: swojego „kształtu”, swojej przyszłości, swojego życia.
Dobór stroju to coś, od czego można zacząć. Najlepszym przykładem, że szata nie tylko zdobi, ale wręcz tworzy człowieka, jest Isabella. Jej obecność w fabule to w moim odczucie nie tyle ekscentryczny dodatek, co ważna wskazówka: ciuchy – wokół których obraca się cała historia – pełnią u Ai Yazawy funkcję subtelnej metafory. Ubrania są jak tożsamości (w przypadku Isabelli one SĄ tożsamością). Można nosić gotowe, seryjne uniformy; można wbić się w to, co uszyją nam inni i udawać, dla ich satysfakcji, że sugerowane wdzianko wcale nas tu i ówdzie nie uwiera, można pokusić się o szukanie bajkowej kreacji, która, choć niepraktyczna, pozwoli nam przez chwilę poczuć się mieszkańcami bajkowego świata. Można wreszcie – i to chyba najrozsądniejsze, najrealniejsze rozwiązanie – pójść na kompromis, czyli zgodzić się na wypadkową powyższych trzech opcji. Za to chyba najbardziej cenię PK, że namawiając do bycia kowalem (krawcem? ;) swego losu, uczciwie pokazuje, iż w procesie „produkcji” siebie i przykrawania życia na miarę nie sposób uniknąć ciśnienia rzeczywistości. Że obok własnych – mniej lub bardziej sprecyzowanych pragnień – zawsze będziemy musieli uwzględnić pragnienia cudze, cudze oczekiwania i potrzeby, zwykłe wymagania szarej codzienności…
RAJ UTRACONY
Bolesne zderzenie młodzieńczych marzeń i realności to temat nierozerwalnie związany z wątkiem mozolnego wchodzenia w dorosłość. Wszak dojrzałość wymaga zaakceptowania faktu, że rajskie tęsknoty to jedno, a prawdziwe życie to zupełnie coś innego. Upojny bal Kopciuszka nie może trwać wiecznie. Akcja PK przypada na moment, kiedy jeszcze wszystko lśni blaskiem czarownej nocy, ale właściwie już słychać, jak zegar wybija północ…. Z drugiej strony ten, kto nie ośmiela się marzyć, kto nie sięga po niemożliwe, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa za małoduszność zapłaci nudną, jałową egzystencją. Jak znaleźć legendarny złoty środek? PK nie formułuje jednoznacznych odpowiedzi. W ogóle unika odpowiedzi, zadając za to mnóstwo pytań. Co jest ważniejsze: bezkompromisowe dążenie do ideału oraz samorealizacja czy efektywność i sukces komercyjny? Kiedy mądrością jest gonić za marzeniem, a kiedy się poddać? Także w życiu osobistym. W którym momencie stanowczość i niezależność zamieniają się w ograniczenie i ślepy upór? Jak odróżnić konformizm od cennej umiejętność pójścia z życiem na kompromis? Co oznacza być sobą? Kiedy trzeba o siebie walczyć, a kiedy cnotą jest z siebie zrezygnować na rzecz drugiej osoby? Urzekło mnie, jak trafnie Ai Yazawa wydobywa na światło dzienne wewnętrzne zmaganie, trud, ból, porażki i dramaty stojące za każdym z tych dylematów. Jak przejmująco mówi o nieuchronności straty związanej z każdym poważnym wyborem (rewersem wyboru jest rezygnacja z niewybranej opcji). Jak plastycznie odmalowuje gorycz konfrontacji z prawdą, iż życie drwi sobie bezwstydnie z ludzkich planów, spodziewań i ideałów. Wszyscy niby wiemy, że nie ma na tym świecie ani błękitnych róż, ani książąt z bajki, a jednak ciągle, jak to pisał Bursa, ich „nieistnienie zabija jak topór”.
MADAME /MONSIEUR BUTTERFLY
Każdy trudny wybór przydaje bohaterom PK mądrości. Zmienia ich! Przybliża do dojrzałości. Oczywiście dotyczy to zwłaszcza Yukari, która ze sfrustrowanej dziewczyny bez właściwości stopniowo przeobraża się w świadomą siebie i niezależną kobietę o konkretnych życiowych celach. To głównie do niej odnosi się szereg przewijających się przez serię symboli metamorfozy. Yukari to Kopciuszek tej historii, to poczwarka przemieniająca się w motyla, to rozkwitająca i nabierająca koloru róża. Przede wszystkim jednak Yukari to Galatea – pieczołowicie tworzona przez okrutnego szarowłosego Pigmaliona, amatora kwiatów niemożliwych, według jego szalonej, idealistycznej wizji. Ociosywanie i przykrawanie bloku marmuru to jednak nie to samo, co ociosywanie i przykrawania według własnego widzi mi się żywego człowieka. Barbarzyństwo całego procesu, jego okrucieństwo momentami ściska za gardło.
Każda opowieść o miłości jest tak naprawdę opowieścią o samotności – o desperackim dążeniu do przełamania osobności, o tęsknocie, o pragnieniu oswojenia drugiego człowieka. Tej tajemniczej istoty, która – z mikrokosmosem swoich osobistych niewypowiadalnych doświadczeń, emocji, ran – i tak na zawsze pozostanie tym Obcym. PK niezwykle wiarygodnie wygrywa ten motyw. Tyleż rozpaczliwe, co daremne próby Yukari, by dotrzeć do George’a, by rozszyfrować jego ambiwalentne zachowania, by odkryć, która z jego rozlicznych twarzy jest prawdziwa, głęboko poruszają. Jest coś niesłychanie smutnego w krążeniu dookoła siebie tych dwojga, w amplitudzie krótkich złudnych zbliżeń i bardzo prawdziwych, raniących oddaleń. Yukari szybko musi się nauczyć, że bliskość fizyczna niekoniecznie przekłada się na bliskość emocjonalną.
George w dużym stopniu pozostaje dla dziewczyny (i dla widza) zagadką. Z jednej strony pewny siebie, arogancki, cyniczny, wraz z rozwojem akcji ujawnia rysy delikatności i emocjonalnej bezbronności. Okrucieństwo i psychomanipulacja zdają się przychodzić mu równie łatwo jak troska i czułość. Delikatna strona jego natury najczytelniej manifestuje się poprzez artystyczny idealizm i bezkompromisowość – wrażliwy chłopiec, który w tym, co tworzy musi być szczery, jakby na przekór wszystkim maskom, które nosi na co dzień. Strasznie mnie to wzruszyło. Jak i jego chorobliwe zanurzenie w iluzji. Ludzie z otoczenia chłopaka szybko zauważają, że mają do czynienia z nieuleczalnym marzycielem, wycofanym i uwięzionym w świecie swoich nieżyciowych projektów oraz przeświadczeń – choćby na temat miłości. Jasne jak słońce, że wszystko to, co czyni z George’a charyzmatycznego geniusza designu: jego niezgoda na wszelkie odstępstwa od ideału, jego maniakalne przywiązanie do własnej wizji i zachłanne pragnienie nieskazitelnego piękna, przeniesione na grunt relacji męsko‑damskich stanowi o jego emocjonalnym kalectwie. Oznacza niezdolność do akceptacji prawdziwego (nie zaś życzeniowego, wydumanego) obrazu wybranki. Warto przypomnieć sobie, jak w pewnym momencie kliknij: ukryte George zabrania Yukari sprowadzić się do atelier, bo nie życzy sobie żadnych śladów życia w przestrzeni poświęconej sztuce. Wydaje się, że podobnie traktuje miłość. Ponieważ jednak kliknij: ukryte ani Yukari – idealnie piękna i posłuszna Błękitna Róża, ani dzielna, niezdobyta Kaori tak naprawdę nie istnieją, są tylko wytworami jego perfekcjonistycznej wyobraźni, nasz szarooki wyznawca sterylnego piękna pozostaje na końcu sam. Kruchy, olśniewająco urodziwy motyl – egzotyczny gość z obcego, kolorowego świata – zbyt delikatny by przetrwać czyjkolwiek dotyk.
NIM OCEAN NASZYCH SNÓW ŁYŻECZKĄ SIĘ ODMIERZYĆ DA
Chodź wielu sarka na zakończenie, mnie wydaje się ono perfekcyjne. Idealna, słodko‑gorzka puenta dla słodko‑gorzkiej opowieści o flircie z niemożliwym, o zachłannościach i odwadze młodości, o pragnieniu uczynienia z życia „czegoś więcej”, nadania mu niespotykanej barwy, o tęsknocie za szczęściem i miłością – trzepotliwymi, delikatnymi, efemerycznymi jak motyle.
Epilog nie tylko jest realistyczny ( kliknij: ukryte głównie w aspekcie romantyczno‑matrymonialnym), ale też nie brak w nim pewnej dozy przewrotności – mam tu na myśli kliknij: ukryte karierę Georga jako projektanta kostiumów na Broadwayu. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, wbrew zdrowemu rozsądkowi marzyciel znalazł swój świat, w którym godzina błękitnej róży – dla wszystkich innych postaci rozpaczliwie ulotna – trwa i trwa… Czy nie zmusza to odbiorcy do ponownego zastanowienia się nad kwestią konieczności tzw. realistycznego podejścia do życia? Do przeformułowania wniosków na temat zwodniczości marzeń oraz bezwzględnej przydatności kompromisów? Te ostatnie osadzają w rzeczywistości, dają szansę na konkret, na przysłowiowego „wróbla w garści”, pozostawiają jednak z lekkim posmakiem goryczy. Ja osobiście właśnie ową goryczą tłumaczę sobie kliknij: ukryte łzy Yukari z zakończenia. Jestem też dziwnie przekonana, że gdyby zapytać autorkę mangi, z którą z postaci (a zatem z którą z postaw wobec rzeczywistości) skłonna byłaby się utożsamić, odpowiedziałaby – opowiadając się po stronie baśni, motyli, błękitnych róż i bezkresnych sennych oceanów – „Pan Koizumi to ja”.
Re: Galatea wiecznie żywa?
W każdym razie dziękuję za miłą okazję do sentymentalnego powrotu w świat moich ulubionych młodzieńczych lektur :)
kontrowersje wokół kontrowersji? ;)
shoujo zwyczajnie niezwyczajne ;)
Re: Fenomenologia głodu
Przyznaję się bez bicia, że jeśli chodzi o detale uwiezienia i egzekucji Antoniny, przed przeczytaniem biografii Fraser miałam nader marne wyobrażenie na ten temat. Książka mnie autentycznie zszokowała. Pobyt w Wieży, potem w Conciergerie, choroba, haniebny proces i rola, jaką kazano w nim odegrać małemu Ludwikowi Karolowi… Słów brak na tak koszmarne bestialstwo. Czy ostatni tom mangi odnosi się do tych wydarzeń? Po niemiecku niestety nie czytam, a już zdążyłam boleśnie się przekonać, że angielskie skanlacje najwyraźniej obejmują tylko początek historii (trzy tomy i koniec – co za frustracja!). Zastanawiam się zwłaszcza, czy mangowa Rosalie Lamorliere ma okazję odegrać taką rolę w życiu monarchini, jak opisana przez Fraser historyczna pokojówka o czułym sercu opiekująca się królową w więzieniu Conciergerie…
Re: Fenomenologia głodu
Re: Fenomenologia głodu
Jeśli to za bardzo wydumana interpretacja (ewentualnie za moje uporczywe malkontenctwo w odniesieniu do początkowych odcinków), proszę mnie zgilotynować ;)
Re: WOMEN’S WORLD