Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Studio JG

Komentarze

Oczko

  • Avatar
    A
    Oczko 13.05.2011 21:46
    WOMEN’S WORLD
    Komentarz do recenzji "Oniisama E..."
    Opowiadanie o kobiecości (narracyjne konstruowanie kobiecości?) nie jest rzeczą łatwą, dlatego bardzo sobie cenię twórców, którym się ta karkołomna sztuka udaje. Ocena rzeczonej „udatności” pozostaje przy tym czysto subiektywna – mam po prostu słabość do historii, które afirmują i mitologizują damski świat, przedstawiając go jako zamkniętą, tajemniczą enklawę zaludnioną archetypicznymi figurami: Lalki, Róży, Harpii, Kostuchy, Diany, Meduzy, Księżniczki, Syreny, Królowej itd… Całe spektrum znaczeń – od uległej, biernej niewinności po zmysłową potęgę. Całe spektrum emocji i pragnień – migotliwych, splątanych, niejednoznacznych, nieokiełznanych, niedefiniowalnych. Każdy, kto czytał np. „Mgły Avalonu” M. Zimmer Bradley albo otarł się o pisarstwo Isabel Allende, powinien zrozumieć, co mam na myśli. „Oniisama e” moim zdaniem wpisuje się w ten sam artystyczny trend.
    POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI
    Kobiecość zwykle definiuje się poprzez emocjonalną intensywność. Nie czuję potrzeby polemizowania z tą praktyką. Dlatego uważam, że mówienie o kobiecości dojrzewającej stanowi wystarczające usprawiedliwienie dla rzeczywistości przedstawionej balansującej na granicy histerii. Często zarzuca się „Oniisama e” nadmierny dramatyzm i egzaltację. Fakt – seria jest do cna przesycona angstem, niemal schizofreniczna w obsesyjnym splataniu światła i mroku, euforii i tragedii. Czy jednak istnieje język bardziej stosowny dla opisu doświadczeniu adolescencji niż język uczuciowego ekscesu? Moim zdaniem nie. O dojrzewaniu, o utracie, o rozpadzie starego ładu i „końcu sezonu bajek” najlepiej opowiadać w opartym na ostrych kontrastach stylu chiaroscuro. Tylko tak – przez hiperbolę, oksymoron, antynomię – można oddać sprawiedliwość bezkompromisowości młodzieńczego bycia i postrzegania. A może po prostu młodzieńczej wrażliwości, kruchości. Bezbronności niedorosłych istot „bez skóry”, o ciągle jeszcze nieuformowanej mentalnej granicy, przez którą zarówno piękno świata, jak i jego brud wdzierają się gwałtownie, boleśnie, bezwzględnie. Bez znieczulenia. Myślę, że w tym też tkwi część atrakcyjności „Oniisama e” – seria kontaktuje widza ze światem „w zenicie” (zegar z openingu wskazuje południe), z rzeczywistością, która nie zdążyła jeszcze „zblaknąć”, lecz wciąż skrzy się szaleńczo zarówno rozkoszą i bólem, pełna najstraszniejszych gróźb i najcudowniejszych obietnic. Tak świeża, tak realna, że aż dziwna, niesamowita. „Oniisama e” potwierdza, iż czasem, paradoksalnie, najlepszą formą realizmu (rozumianego jako formuła oddelegowana do odzwierciedlania rzeczywistości) jest… oniryzm. Włosy Fukiko unoszące się pod wodą jak potworne wodorosty, Nanako wirująca przed lustrem jak figurka dopiero co zdjęta z misternej pozytywki, Mariko o twarzy porcelanowej lalki, rozdzierający, niemal zwierzęcy, wywołujący ciarki szloch Rei (doskonała gra Sumi Shimamoto – nie myślałam, że po „Evangelionie” coś mnie jeszcze może zaskoczyć w kwestii oddawania głosem rozpaczy)… Wszystkie te obrazy i dźwięki – dalekie od topornego mimesis a bliższe estetyce snu – zapadają głęboko w pamięć i doskonale służą odmalowaniu granicznych stanów świadomości.
    W CIENIU ZAKWITAJĄCYCH DZIEWCZĄT
    Cienia w „Oniisama e” jest więcej niż światła (choć proporcje nie są aż tak zaburzone, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje). Proces dojrzewania sam z siebie dość mroczny, w przypadku dojrzewania do kobiecości zyskuje dodatkowe ciemne tony uosobione w serii przez ambiwalentną figurę lalki – z jednej strony pozytywny, nostalgiczny symbol dzieciństwa i dziewczęcej niewinności, z drugiej wcielenie opresyjnego ideału oraz „kukłowatej” bierności podatnej na przemoc, manipulację (zabawka w rękach innych i losu) oraz porzucenie. Dorosły świat, do którego aspirują bohaterki, wydaje się niezbyt przyjazny kobietom, wręcz groźny (bardzo tu dużo kobiet nieszczęśliwych, samotnych, zdradzonych i porzuconych). To męski świat, z bardzo niewielką liczbą kobiecych ról życiowych do wyboru. Kim być? Ułożoną, opanowaną, idealnie piękną damą? Pełną życia, niezależną, samowystarczalną chłopczycą kpiącą sobie z konwenansów? Romantyczną, androgyniczną socjopatką manifestującą bunt poprzez męski strój i ostentacyjny ból istnienia? Dziewczęta z Liceum Seiran szukają swojego miejsca, swojej tożsamości pomiędzy sobą – poprzez naśladowanie, identyfikację, nawet quasi romantyczne zadurzenie. Przeglądają się w sobie wzajemnie. W sobie nawzajem odnajdują siłę, wzór, potwierdzenie, dopełnienie (Mariko i Kaoru, Rei i Fukiko) Dzięki wymianie spojrzeń (grze odbić) konfrontują się też z własną słabością i brzydotą (Mariko i Misaki Aya). Nie bez powodu drugim, po lalce, istotnym rekwizytem serii, jest lustro – niezbędne narzędzie zarówno samopoznania, jak i samokreacji (oba te symbole­‑klucze zawiera obrazek endingu). Dojrzewania. Jako ogromny plus serii, zdolny zrównoważyć cały ładunek nieszczęścia, patologii i cierpienia, jakim obciąża ona widza, zaliczam fakt, że nikomu nie odmówiono w niej przywileju mentalnego wzrostu. Czasem okrężnymi drogami, czasem o włos od totalnej porażki, nie bez strat i ran, każda z postaci kończy swoją podróż ku dojrzałości mniejszym czy większym sukcesem – nawet czołowa bitch całej historii wykorzystuje swoją szansę na zadośćuczynienie i na wyrwanie się z destruktywnych schematów. Proces ów nigdy nie dokonuje się jednak w samotności.
    O MIŁOŚCI I INNYCH DEMONACH
    „Oniisama e” definiowane jest jako shoujo­‑ai. Najpierw jednak jest to shoujo – najbardziej rasowe, skoncentrowane, esencjonalne shoujo, jakie tylko może być, czyli rzecz skupiona na dwóch podstawowych wymiarach bycia: interpersonalnym i intrapersonalnym. Na relacjach międzyludzkich i na meandrach życia wewnętrznego, które zresztą odsłania z wnikliwością godną traktatu z pogranicza psychologii klinicznej i filozofii egzystencjalnej. To jedna z najpiękniejszych i najmądrzejszych opowieści o miłości i intymności, z jaką się zetknęłam. Miłość ma tu wiele twarzy – od lojalnej, ofiarnej przyjaźni po chorobliwe, niszczące uzależnienie – i bynajmniej nie ogranicza się do relacji pomiędzy kobietami, choć te ostatnie ukazane są z wyjątkową subtelnością: z zachowaniem całej migotliwości różnych odcieni wzajemnej fascynacji i oddania. Nie ma nic erotycznego w przyjaźni Rei i Kaoru, a jednak do tych dwóch dziewcząt należą – według mnie – sceny najbardziej wzruszającej, najgłębszej intymności. Kaoru jest zresztą moją ukochaną postacią. To ona formułuje najważniejszą „tezę” całej historii: Nikt nie jest w stanie zrozumieć drugiego, ale wystarczy, jeśli się stara. W gruncie rzeczy te słodko­‑gorzkie słowa stanowią pozytywne przesłanie. Takie, jakiego należałoby oczekiwać od realistycznej serii. Co więcej  – autorzy się go trzymają, pokazując bliskość, zwyczajne „bycie przy” jako jedyne skuteczne lekarstwo na trud i absurd istnienia. Ponieważ dużo jest w „Oniisama e” międzyludzkiej patologii (200 procent normy wyrabiają same Rei i Fukiko), można stracić z oczu ilość pozytywnych, konstruktywnych relacji, zwłaszcza przyjaźni: wspomniane Rei i Kaoru, Nanako i Tomoko oraz panowie: Takashi i Takehiko. Ujął mnie sposób, w jaki buduje się w „Oniisama e” obraz kondycji ludzkiej. Całą serię przenika specyficzna czułość wobec człowieka i jego pogmatwania – bywa on małoduszny, bezmyślny, okrutny, podły, chciwy i zaślepiony, ale też mężny, mądry, wspaniałomyślny i ofiarny. Najczęściej jednak jest po prostu słaby, omylny, samotny i przerażony – rozpaczliwie spragniony miłości i aprobaty drugiego. Dotyczy to nawet  kliknij: ukryte  Jest coś głęboko niesamowitego, wręcz wstrząsającego, w rozwiązaniu wątku tej postaci – kiedy okazuje się, że  kliknij: ukryte 
    KTO SIĘ BOI SHOUJO­‑AI?
    Ano ja sama trochę się bałam. Wszak taka ze mnie fanka shoujo­‑ai jak z koziej rzyci trąba. Nie spodziewając się, bym kiedykolwiek mogła w obrębie tej konwencji znaleźć coś dla siebie, do „Oniisama e” podchodziłam jak przysłowiowy pies do jeża. Jedynie nimb klasyki absolutnej od samego początku wodził mnie mocno na pokuszenie. I słusznie, bo nieczęsto zdarzają się tytuły, dla których 10­‑stopniowa skala wydaje się za ciasna (i który tak bezbłędnie niszczy nawyk ciasnego etykietowania ludzkich relacji, skoro już o różnych „ciasnościach” mowa). „Oniisama e” to dzieło totalne, skończone. Może nie doskonałe, ale doskonałości bardzo, bardzo bliskie – przede wszystkim jako rzecz przemyślana, spójna, bezbłędnie i celowo wykorzystująca wszystkie środki wyrazu dostępne w obrębie animowanego medium: obraz, muzykę, aktorstwo głosowe, fabułę. „Oniisama e” zachwyca na wielu poziomach – od malarsko wysmakowanej kreski przez doskonałą oprawę muzyczną (nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła słuchać piosenki z openingu bez bolesnego ukłucia w sercu – na razie, podobnie jak początkowe akordy „Starless Night” z „NANY”, „Kin no Utsuwa, Gin no Utsuwa” wywołuje u mnie automatyczne świeczki w oczach) po skomplikowaną i wiarygodną historię skoncentrowaną wokół imponującej liczby wyrazistych i dynamicznych postaci. Historię, która opowiadana jest nie tylko poprzez wydarzenia, dialogi, ale też przez cały system wizualnych symboli, detali, obrazowych paralel (vide niepokojące i brzemienne w znaczenia motywy lalki i lustra). Przyznam, że owa subnarracja symboliczna stanowi artystyczny chwyt, który cenię niezwykle wysoko i który zawsze winduje moje osobiste oceny w górę („Kenshin – Tsuioku Hen”, „Koi Kaze”, „Utena”). Także „Oniisama e” nadaje on tę unikalną znaczeniową spójność i gęstość – sprawia, że człowiek kończy oglądanie z dojmującym poczuciem niewystarczalności pojedynczego seansu. Z ochotą na seans powtórny – żeby już tym razem niczego nie uronić z misternej gry sensów, żeby smakować, kontemplować, przeżywać… i długo, długo nie móc się otrząsnąć!

  • Avatar
    A
    Oczko 2.05.2011 18:05
    Fenomenologia głodu
    Komentarz do recenzji "Versailles no Bara"
    Zacząć należałoby od tego, że nie posiadam sentymentalnych wspomnień związanych z VnB, nie oglądałam jej w latach młodzieńczych i tym samym żadne nostalgiczne doznania nie rzutowały na mój ostateczny odbiór. Sięgnęłam po tytuł głównie jako wielbicielka „Uteny”, ale też po prostu jako entuzjastka japońskiej sztuki rysunkowej, ciekawa historycznych początków konwencji shōjo. Moje wrażenia? Krytyczne i entuzjastyczne zarazem! VnB wielkim anime jest – bez wątpienia – co nie znaczy jednak, że jego oglądanie stanowi nieustające pasmo odbiorczej satysfakcji. Przede wszystkim nie sposób nie zauważyć wewnętrznego pęknięcia – nie! Otchłani raczej! – ziejącej mniej więcej pomiędzy 24 epizodem a resztą. I o ile o mojej ostatecznej pozytywnej ocenie decydują głównie niepodważalne walory rzeczonej „reszty”, o tyle oglądanie całości szacuję jako niezwykle cenne doświadczenie – swoisty powrót do źródeł poszerzający konkretyzacyjne horyzonty i pozwalający z większą świadomością patrzeć na produkcje współczesne.
    Ale po kolei.
    Oglądanie epizodów 1­‑24 przywiodło mi na myśl moje pierwsze zetknięcie z oryginalnymi obrazami Picassa, które widziałam kilka lat temu w wiedeńskiej „Albertinie”. Jego twórczość nigdy mnie specjalnie nie poruszała, jednakże nie sposób było nie poczuć pewnej dozy ekscytacji na widok prac bądź co bądź przełomowych dla sztuki nowoczesnej. Podobnie seans VnB., anime opartego na mandze Riyoko Ikedy, jednej z 24 nen gumi, spowodował u mnie ten sam dreszczyk podniecenia i głębokie poczucie obcowania z dziełem prawdziwie rewolucyjnym (gra słów niezamierzona ;). Fabuła wlokła się wprawdzie niemiłosiernie, drażniła mnie jednowymiarowość postaci – albo szlachetnych do szpiku kości, albo do cna zepsutych, i już naprawdę nie wiedziałam jak reagować na kolejne wybuchy demonicznego śmiechu demonicznych kobiecych bohaterek – uważam jednak, że WARTO BYŁO!
    Z trzech powodów:
    Po pierwsze, żeby wiedzieć, ze „Utena” zawdzięcza VnB coś więcej niż tylko główną bohaterkę ubraną w męski strój inspirowany żołnierskim uniformem. Róże, pojedynki, rewolucja, zabudowania szkolne z dziedzińcem przypominającym panoramę wersalską, nadmierna skłonność postaci do wymierzania sobie policzków….Tak, a do tego jeszcze mnóstwo nawiązań o charakterze ikonograficznym. Może to nadinterpretacja, ale niemal kwiknęłam z zachwytu, kiedy wypatrzyłam w 37 epizodzie VnB wiszący wieżyczką w dół zamek (no dobra, nie zamek, tylko rezydencję Oskar odbijającą się w wodzie i dlatego „do góry nogami”).
    Po drugie, żeby doświadczyć na własnej skórze niejako skoncentrowanej, pierwotnej shōjowatości – zwłaszcza w warstwie wizualnej. Niezliczone uczuciowe ekstazy i uniesienia wyrażane przez bezwstydnie kiczowate gwiazdki, bąbelki i migoczące tęczowe tła – wszystko użyte absolutnie „serio”, bez krzty ironii czy dystansu. Słodycz i melodramatyzm o niemal pastiszowej intensywności, kompletnie wyzbyte jednak pastiszowej intencji… to robi wrażenie! Tak rodziła się i krzepła formuła, którą teraz mogą sobie – tacy „Hości” na przykład – entuzjastycznie dekonstruować.
    No i po trzecie, najważniejsze, warto było się przemęczyć przez początek, żeby dotrzeć do epizodów 25­‑40 i zaznać całej masochistycznej przyjemności wynikającej z ich oglądania. Dlaczego masochistycznej? Bo to, co w nich najlepsze (w moim subiektywnym odczuciu), to mistrzowskie odmalowanie głodu, cierpienia, psychicznej dezintegracji i żałoby.
    Głód, łaknienie, frustracja zdają się stanowić emocjonalne i fabularne serce opowieści. Od głodu fizycznego, głodu chleba, który popycha paryskich mieszczan do desperackich czynów historycznych, po głód miłosny – rozpaczliwą tęsknotę do kochanej, acz z różnych względów niedostępnej, osoby – mogącą wyzwolić równie wielką gwałtowność. „Miłość to agonia” mówi Fersen a jego słowa służą za świetne podsumowanie większości znaczących relacji w VnB. Śmiertelne, dojmujące NIENASYCENIE dręczy wszak wszystkich głównych bohaterów: Antoninę, Fersena, Oskar, Andre, Rosalie, Girodella. Co więcej – wszyscy oni cierpią istne tantalowe męki, znajdując się niebezpiecznie blisko (a jednocześnie nieskończenie daleko) obiektów swojego uczucia (najczęściej jako element bolesnego emocjonalnego trójkąta: A kliknij: ukryte ). Gęsta siatka zakazanych, niezauważonych czy też po prostu nieodwzajemnionych afektów misternie ich oplata, łącząc się w prawdziwie gordyjski węzeł z różnymi rodzajami obowiązków i lojalności. Naprawdę zachwyca sprawność, z jaką w VnB stosuje się – że ją tak nazwę – „strategię przeciągania struny”. Autorzy (autorka) różnymi bolesnymi doświadczeniami doprowadzają poszczególne postaci na skraj emocjonalnego załamania, szaleństwa niemal (a wraz z nimi odbiorcę!), by przygotować grunt pod spektakularne wybuchy o bezbłędnej psychologicznej architektonice. Najpierw cierpienie w milczeniu, za maską opanowania i obojętności, wypieranie, tłumienie, odraczanie, wojna nerwów, kolejne ciosy, a na końcu BUM! – widowiskowa zapaść! Eksplozja! I to taka na miarę szturmu na Bastylię. Taka, która zostawia widza z uczuciem, jakby go ktoś kopnął w brzuch. Nie umiem znaleźć lepszego porównania dla stanu, w jaki wtrąciło mnie  kliknij: ukryte  Wrażenie było tym silniejsze, że cała scena fantastycznie gra z oczekiwaniami widza – z jego fabularną deprywacją, z jego głodem zdecydowanych rozstrzygnięć. Chcesz  kliknij: ukryte zdają się pytać twórcy. No to proszę bardzo. Tylko pamiętaj, że ostateczność to ostateczność, utrata kontroli to utrata kontroli, zaś namiętność i głód raz spuszczone ze smyczy to nieoswojone bestie (mające nota bene moc zmieniania biegu dziejów). Efekt? Porażający. Od razu widać, od kogo twórcy „Uteny” uczyli się techniki budowania napięcia, nagłych zmian nastroju oraz umiejętnego gmerania w ciemnych, pogranicznych stanach świadomości. Konstruowania postaci w trakcie tożsamościowej dezintegracji, „pękania”, wreszcie transformacji. No i jeszcze dyskursu na temat władzy, bo choć głównym tematem VnB pozostaje zmiana porządku władzy na poziomie polityczno­‑historycznym, prawdziwie intrygująca jest opowieść o dystrybucji władzy pomiędzy płciami – temat, który „Utena” wynosi do rangi naczelnego i eksploruje bezbłędnie, przegryzając się przez wszelkie odcienie zależności, bezbronności, dominacji i manipulacji emocjonalnej.
  • Avatar
    A
    Oczko 12.03.2011 11:06
    wersja zbrutalizowana, spłycona i miejscami (musiało paść na buźkę Allena?!) strasznie oszpecona
    Komentarz do recenzji "Vision of Escaflowne: A Girl in Gaea"
    Co dostajemy na wstępie: Hitomi w wersji emo, Vana – wprawdzie seksownie wytatuowanego, ale za to odpychająco krwiożerczego, i Millernę w stroju a’la Lara Croft… Niezbyt to, przyznam, obiecujący początek. Potem jest tyko gorzej: szczątkowa intryga (nie bardzo wiadomo kto, komu, dlaczego i po co?), za to mnóstwo atrakcji z gatunku „ręka, noga, mózg na ścianie”. Krew sika, kończyny odpadają, oczy wybałuszają się z bólu. Nie jestem jakaś szczególnie wrażliwa na obrazy przemocy, ale nie toleruję jatki dla samej jatki. Nie bawią mnie na przykład zwierzaki rozrywane na strzępy (patrz – albo lepiej nie patrz – wierzchowiec Dilandau), tylko po to, by publika miała uciechę. Z pomysłów filmowych podobał mi się jedynie koncept napędzania melefa krwią – też oczywiście dość makabryczny – oraz spożytkowanie fabularne (niemrawe, ale było) zaburzeń depresyjnych głównej bohaterki. Teoretycznie nie powinnam mieć zastrzeżeń pod adresem grafiki. I faktycznie: grafika, dopóki zostaje użyta do podrasowania wizji Gaei, wzbudza niemal entuzjazm. Pejzaże, budowle, urządzenia, żywe stworzenia – naprawdę robią wrażenie i fascynują swoją obcością, dokładnie tak, jak na alternatywny świat przystało. Niestety, czar pryska, kiedy na scenę wkraczają bohaterowie. Projekty postaci, a konkretnie twarze, są paskudne. W miarę normalnie wyglądają jedynie Van i Hitomi. Reszta jest fatalna. Zwłaszcza kobiety. Yukari i Milerna noszą makijaż przywodzący na myśl wykonawczynie najstarszego zawodu świata, a do tego, łącznie z Sorą, mają jakieś takie nieprzyjemnie rozmigotano­‑rozślimarczone oczy. Największą porażkę stanowi oczywiście Allen. Postać, która w serii TV jest cukierkiem dla oka, chodzącym na dwóch nogach bishowatym fanserwisem, w filmie zmienia się w jakiegoś koszmarnego maszkarona z topornym nochalem i żabiastymi ustami. Istne wizualne bluźnierstwo! Żal, bo poza wyglądem postacie niewiele mają do zaoferowania. Jak zresztą – w moim odczuciu – cały film.
    PS. Może ja cierpię na jakieś skojarzeniowe omamy, może to moja mecho­‑ignorancja (niewielkie mam w temacie obeznanie) owym skojarzeniom winna, ale czy twórcy „A Girl in Gaea” nie zapatrzyli się mocno na „Neon Genesis Evangelion”? Akurat jestem na świeżo i monolog emo­‑Hitomi na temat samotności i smutku istnienia naprawdę tak mi jakoś niebezpiecznie (tania podróbka!!!) Shinjim trącił. Wrażenie się wzmogło, kiedy Van w Smoku (i w amoku) rozprawiał się z Dilandau – jako żywo stanęła mi przed oczyma scena szlachtowania Evy z Tojim w środku… Przypadek to jeno?

  • Avatar
    A
    Oczko 11.03.2011 09:14
    odrobina fangirlowania :)
    Komentarz do recenzji "Vision of Escaflowne"
    Ojojoj! Ależ ten Allen bishowaty. Jak słowo daję – 200% bizonowej normy. Nie dość, że blond­‑śliczny, że zadbany i stylowy, to jeszcze do tego honorowy jak 47 roninów razem wziętych i dworniejszy od Lancelota. Autorzy nie poskąpili mu nawet miłosnej zadry w sercu. Wiadomo, nic tak nie wabi płci przeciwnej, jak słodki smuteczek w błękitnych oczach. Van, teoretycznie główny bohater tej historii, musi się mocno nastarać, by nie wypaść na tle Allena blado, ale trzeba przyznać – radzi sobie całkiem przyzwoicie. Galerię męskich typów uzupełniają, dodani do kryształowego rycerza i porywczego urwisa: szlachetny łotr oraz cynik­‑uwodziciel o wrażliwym sercu. Drogie panie, jest w czym wybierać. Tyle w kwestii fangirlowania. Bizon jak to bizon – cieszy i już. Nigdy bym się jednak nie spodziewała (zważywszy na swój gust niewieści), że tak mnie zafascynują wszelkie maszyny latające i inne urządzenia bojowo­‑użytkowe, z Guymelfami na czele. Smoczo­‑pochodne zasilanie? Sterowce napędzane lewitującymi kamieniami? Doprawdy, rewelacyjnie to sobie wymyślili i jeszcze lepiej pokazali. Widok latających fortec nad Asturią był zaiste imponujący!
    Acha, jak dla mnie cały ten raban o nosy niepotrzebny – no są dość charakterystyczne, fakt, ale i urocze na swój sposób. I w żadnym wypadku nie szpecą postaci. Ot, takie sobie charakterne noski. Kreska jest zresztą prześliczna.
    Podsumowując: naprawdę bardzo uczciwe fantasy. Wiarygodnie wykreowany alternatywny świat, uroczy bohaterowie, subtelny romans, dynamiczna akcja maskująca pewne niedomagania fabularne, niezwykle przyjemna grafika. Tytuł godny polecenia (w moim przypadku świetnie się sprawdził jako „intelektualno­‑emocjonalne wczasy” po Neon Genesis Evangelion).

  • Avatar
    A
    Oczko 10.03.2011 19:11
    o potencjale komicznym foliowych woreczków
    Komentarz do recenzji "School Rumble Nigakki"
    Umorusana okruszkami Tenma nadmuchująca plastikowe woreczki (które, jak wiadomo, flaczeją i flaczeją…) – BEZCENNE! School Rumble Nigakki to kolejna porcja wydziwaczonej fabuły, pure­‑nonsensownego humoru i bohaterów, których nie sposób nie pokochać – na czele z najbardziej niebanalnym trójkątem romantycznym, jaki do tej pory widziałam. No i jeszcze Karasuma­‑kun jako bułeczka – ten obraz zostanie ze mną na wieki :)
  • Avatar
    A
    Oczko 26.02.2011 23:24
    Killing me softly…
    Komentarz do recenzji "Bokura ga Ita"
    Bokura Ga Ita jest dla mnie wyjątkowe. Jako urzekająca i realistyczna opowieść o miłości, to oczywiste, ale jeszcze bardziej – jako sugestywny traktat o efemerycznej naturze wszelkiego bycia, o czasie – jego upływaniu, hojności i okrucieństwie. Nie darmo tytuł akcentuje perspektywę powracania do tego, co minione, nie darmo w całej serii nieustannie przewija się temat wspomnień, żałoby, utraty, zmarnowanych okazji. Nie bez powodu cała historia o stosunkowo długim czasie fabularnym (3 lata) celowo rozbijana jest na szereg momentów, których niezrównany blask wynika z ich ulotności, nietrwałości. Momentów które – czy to niewykorzystane i zaprzepaszczone, czy też z czułością celebrowane, kontemplowane – bezpowrotnie uciekają, oddalają się… Kruchość chwil, ich skromne, zaklęte w zwyczajności piękno – wydaje się być najważniejszym tematem BgI. Twórcy serii zdołali je uchwycić w sposób absolutnie mistrzowski. Podobnie zresztą jak młodzieńcze emocje. Pastelowe barwy i puste tła połączone z naciskiem na bliskie plany genialnie posłużyły do budowania atmosfery intymności. Skupienie na geście, detalu zanurza widza w wewnętrzny świat pierwszych miłosnych iluminacji i oszołomień. Bezbłędnie kreuje mentalną przestrzeń, w której wszystkie doznania są jeszcze świeże, jasne, niezmącone. Kiedy przeżycie bliskości czy samotności potrafi skutecznie wyosobnić bohaterów z obszaru świata i uczynić jedynymi ludźmi na ziemi. Kiedy ból albo rozkosz zdolne są przeistoczyć okamgnienie w wieczność. Twierdzę, że BgI celuje w tworzeniu obrazowych ekwiwalentów właśnie owych paradoksalnych odcinków czasu, że w portretowaniu tych najważniejszych, najcenniejszych okruszków życia nie ma sobie równych.
    Swoisty wizualny leitmotiv tytułu stanowi efekt tęczowych kręgów rozszczepionego światła. Standardowe szojcowe bąbelki? Według mnie raczej czytelna sugestia delikatności i ulotności każdego, nawet najpiękniejszego, „teraz”… Jeszcze jedno narzędzie do budowania przenikającej całą serię niezmierzonej melancholii, nostalgiczności tak intensywnej, że aż wydzierającej serce z piersi… Ale czule, delikatnie, między wierszami… BgI zaszczepia w widzu świadomość mijania z niezrównaną łagodnością. Subtelnie acz stanowczo konfrontuje z nietrwałością wszystkich rzeczy, zwłaszcza miłości, młodości, chwil spotkania – takiego w sensie ontycznym, kiedy przedzieramy się przez cudzy mur i w błysku olśnienia, krótkim jak mgnienie oka, widzimy i czujemy cudze wnętrze, możemy włożyć w nie rękę… przełamać własną i czyjąś samotność, zrozumieć… Mówi: skazani jesteśmy na utratę…
    Bodaj najbardziej wyjątkowe jest to, że Bokura Ga Ita nie obnosi się ze swoją wyjątkowością. Wszystko w tej serii jest skromne, proste, powściągliwe. Począwszy od samej historii, która zaczyna się przecież jak tysiąc innych słodko­‑pastelowych szojców o szkolnej miłości, gdzie rozdzierani dylematami uczuciowymi bohaterowie brodzą wśród kwiatków i różowych banieczek… Człowiek siada przed ekranem, dostaje na przywitanie porcję tęczowych bąbelków, wskutek czego wydaje mu się, że doskonale wie, co będzie dalej, jaki rodzaj wzruszeń historia mu zaoferuje i… kończy emocjonalnie zdruzgotany. Dotknięty. Poruszony. Dotkliwie zachwycony. Oczarowany i obolały jednocześnie. Coś jest w tej serii, co dociera do samego jądra odczucia melancholii, co karmi smutkiem i słodyczą jednocześnie. Co pieszczotliwie zabija. Pokazaniem i bólu urody zwyczajnego życia – obu najsilniej zawartych w tegoż życia nieuchronnej zmianie, upływaniu, przemijaniu. Zastanawiam się, czy byłoby nadużyciem odnieść do BgI japońską kategorię estetyczną mono­‑no­‑aware… Nawet jeśli, to i tak rzeczona seria to perełka. Jej nadzwyczajność jest z jednej strony nieuchwytna, migotliwa, praktycznie niedefiniowalna, z drugiej jednak – rozbrajająco oczywista i bezdyskusyjna. Przynajmniej dla mnie.
  • Avatar
    A
    Oczko 3.01.2011 20:20
    Mimo oczywistych wad i uderzeniowej dawki absurdu - Tenma i spółka rządzi!
    Komentarz do recenzji "School Rumble"
    Czy to jest nierówna seria z kiepskim początkiem i rewelacyjnym finałem czy też może wyrafinowana produkcja edukacyjna obmyślona w celu wyrabiania w nieobytym widzu coraz większej tolerancji dla arcy­‑absurdalnego humoru? Unikając odpowiedzi na to pytanie, ograniczę się do przytoczenia faktów. Po kilku pierwszych epizodach byłam gotowa porzucić seans przy wtórze złorzeczeń pod adresem recenzenta. Wbrew jego zachwytom było nudno, dziwnie i mało zabawnie. Jedynie rozbrajające kucyki głównej bohaterki, jej niczym niezrażona miłosna determinacja oraz rozślimarczone „Tenma­‑chan” w wykonaniu strasznego Harimy regularnie wprawiały mnie w dobry nastrój (aha! i jeszcze słodziachny ending!). Postanowiłam jednak wytrwać. Opłaciło się. Z odcinka na odcinek było coraz lepiej. Coraz lepsza akcja (zaczęła się nareszcie objawiać jakaś linia fabularna), coraz bardziej przekonujący bohaterowie, coraz bardziej skomplikowane relacje pomiędzy nimi. Ani się obejrzałam, jak … zostałam wciągnięta, schwytana, usidlona przez Tenmę i spółkę! No i ten wystrzelony w kosmos humor! Przyznaję się bez bicia – mimo początkowych uprzedzeń, w końcu doceniłam jego obezwładniającą moc. Jednym z moich ulubionych momentów został fragment poświecony fryzurze Tenmy i czynnikom na nią wpływającym. Toż myślałam, że spadnę z krzesła! A finał? Bezkonkurencyjny! Karasuma­‑kun, jako wiecie kto, po prostu mnie zabił – zapowietrzyłam się ze śmiechu  kliknij: ukryte . Ocena ostateczna – 7 z plusem – to ocena uśredniona odbijająca początkowe trudności w oglądaniu. Mimo tychże – polecam! Świetne remedium na chandrę i rasowy demotywator!
  • Avatar
    A
    Oczko 3.01.2011 19:35
    A ja wolę akt drugi!
    Komentarz do recenzji "Eikoku Koi Monogatari Emma Daini Maku Second Act"
    W drugim akcie bohaterowie nabierają nieco więcej wyrazu, i choć akcja momentami faktycznie zbliża się do pensjonarskiej fantazji (zwłaszcza karkołomne zbiegi okoliczności i  kliknij: ukryte ), to zdaje się bardziej trzymać psychologicznego prawdopodobieństwa. Brak zakochań „z powietrza”, co mnie bardzo ucieszyło. Na przykład taki  kliknij: ukryte (swój entuzjastyczny stosunek do tej postaci ograniczę do krótkiego, acz wiele mówiącego: mrrrau!),  kliknij: ukryte  Second act jest też według mnie zdecydowanie bardziej nasycony emocjami. Skutecznie ewokowanymi, wiarygodnymi, angażującymi widza emocjami! Postacie w sposób wyraźny ewoluują, zmieniają się – przede wszystkim William i Eleonora – miło było obserwować ich dorastanie. Nawet Emma zyskuje na trójwymiarowości – tu zdecydowanie podpisuję się pod komentarzem Manni. Jednakże najbardziej interesujące w całym seansie wydało mi się to, jak przez europejską historię o mezaliansie prześwituje tradycja japońskich dramatów obyczajowych opartych na konflikcie pomiędzy giri a ninjō. Nie bez kozery dylematy i cierpienie Willa związane z niemożnością pogodzenia osobistych uczuć z powinnością wobec rodziny przedstawione są w tak żywy, przekonujący sposób i stanowią jeden z kluczowych tematów całej opowieści.

  • Avatar
    A
    Oczko 3.01.2011 19:31
    „Trędowata” po japońsku w wiktoriańskich dekoracjach - czegoś mi tu jednak zabrakło
    Komentarz do recenzji "Eikoku Koi Monogatari Emma"
    Pierwsza odsłona nieco mnie zmęczyła. I nie powolna akcja stanowiła tu problem, raczej hermetyczne – w moim odczuciu – postacie (podobny problem jak z „Shingetsutan Tsukihime”). O ile niektóre pozycje oparte na niedomówieniu i niewyrażonych emocjach wibrujących w powietrzu potrafią mnie przekonać i skutecznie pobudzić moją wyobraźnię, o tyle twórcom pierwszej części wiktoriańskiego romansu średnio się to udało. Czegoś mi tu zabrakło. Niespecjalnie chciało mi się wierzyć już w samą nagłość miłości Willa do krańcowo skrytej bohaterki (skutek „drzwiowego” urazu?). Cóż, koncept „od pierwszego wejrzenia” nigdy do mnie nie przemawiał. Ich późniejsze spacery i monosylabiczne dialogi także nie uwiarygodniły w moich oczach afektu panicza. Oczywiście rezerwa Emmy, jej nieufność i nieśmiałość są zrozumiałe w kontekście jej doświadczeń z dzieciństwa, pozycji społecznej oraz wychowania. Jednak ja, jako widz, naprawdę mam prawo zachodzić w głowę, jakie zalety – poza tymi zewnętrznymi – była ona w stanie objawić w tak krótkim czasie i przy tak powściągliwym sposobie bycia, że do głębi wstrząsnęły sercem dziedzica imperium Jonesów. Czy wszystko to można wytłumaczyć specyfiką epoki mającej taką a nie inną normę intymności? Uczucie  kliknij: ukryte pozostawiam bez komentarza. Jeśli ktoś mi powie skąd się wzięło, to go po prostu ozłocę!
  • Avatar
    A
    Oczko 10.12.2010 22:11
    Podaruj sobie odrobinę luksusu
    Komentarz do recenzji "Seirei no Moribito"
    Zanurzanie się w świat SnM to jak wizyta w pięciogwiazdkowej restauracji. Na wejście gość dostaje wystrój wnętrza czarujący spokojnym wykwintem. Później zaś, cokolwiek by nie pojawiło się na stole, wiadomo, że będzie więcej niż smaczne, przyrządzone z najwyższej jakości produktów i podane w oprawie luksusowej, gustownej zastawy. Żadnych szaleństw. Po prostu klasa. Tym właśnie urzeka SnM. Nie fabularnymi fajerwerkami czy emocjonalną taniochą, ale mistrzowskim zestrojem wysokogatunkowych składowych: cudownej grafiki, zmiennego rytmu opowieści, bezbłędnie poprowadzonych bohaterów – aż po postaci trzeciego planu, subtelnym acz doniosłym przesłaniem.
    Po pierwsze: grafika. Zwyczajnie nie sposób traktować jej jedynie w kategoriach wehikułu opowiadanej historii, zwykłego przezroczystego medium. Nie jestem znawcą, ale na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć tytuły, które dostarczyły mi porównywalną ilość wizualnej satysfakcji. Warstwa graficzna nieustannie ściąga na siebie uwagę, odcinki mijają, a ona nie powszednieje: ujmujące projekty postaci, obłędne pejzaże, mimika bohaterów, szczegółowość wnętrz… Ciągle mam przed oczami kotlinę z wodospadem i statuami jak z „Władcy Pierścieni” Jacksona, pokoik małej Balsy, wycieńczoną twarz księcia Saguma…
    Generalnie zgadzam się, że postacie SnM prezentują rzadko spotykany w anime poziom realizmu. Wydaje mi się jednak, że trzeba tu poczynić pewne uściślenie – jest to realizm specyficzny. Ja bym go nazwała realizmem heroicznym. Właściwie wszystkich istotnych bohaterów SnM cechuje wewnętrzna prawość. Czasem porywczy, czasem lekkomyślni, czasem zbyt posłuszni rozkazom, czasem szorstcy czy wręcz brutalni – większość nosi znamię szlachetnej wielkości. Książęta nie są o siebie zazdrośni, tylko darzą się szczerym braterskim uczuciem, dworscy dostojnicy gotowi są ryzykować urząd, a nawet życie dla dobra Cesarstwa i rodziny panującej, zwykłych kowali obchodzi, kto i dla jakiego celu będzie dobywał wykutych przez nich ostrzy, twardzi wojownicy nie wahają się przygarniać cudze dzieci, nie mówiąc o ich postawie w walce – zawsze pełni szacunku i uznania dla godnego przeciwnika, nawet jeśli jest on kobietą. Na najwyższe poświęcenie stać zarówno zwykłe pałacowe sługi, jak i młodych miejskich chuliganów. To oczywiście bardzo idealistyczna wizja świata, nawet świata fantasy. Ale jakże piękna i krzepiąca. I przy całym idealizmie – niezwykle wiarygodnie podana. Zresztą jak cała główna intryga.
    SnM, wykorzystując prastarą formułę opowieści o wybrańcu, o świecie zagrożonym zagładą i o grupie śmiałków próbujących zapobiec klęsce, formułuje szereg żywych przesłań: o wartości życia, o priorytetowym znaczeniu więzi międzyludzkich, o przyjmowaniu nieszczęść i kryzysów jako okazji do rozwoju, o dojrzewaniu do postawy akceptacji swego losu, o wewnętrznej wolności możliwej nawet w najbardziej zdeterminowanych zewnętrznie okolicznościach, o nieuchronności i głębokim sensie straty. Historia jest tak bogata, że zapewne każdy znajdzie w niej mądrość na własną miarę. Mnie osobiście najbardziej poruszył jasno sformułowany przekaz o tym, że nawet jeśli dostaniemy od losu karty najbardziej parszywe z możliwych, to ostatecznie i tak od nas zależy, jak je rozegramy.
  • Avatar
    A
    Oczko 22.06.2010 17:38
    mięta przez rumianek ;)
    Komentarz do recenzji "Toshokan Sensou"
    Już Sapkowski w Pani Jeziora udowodnił, że biblioteka jest nader stosowną scenerią dla miłosnych uniesień ;) TS – niekoniecznie w konwencjonalny sposób – idzie tym samym, jakże lubym, tropem. I choć za dużo tu strzelania, a za mało czułości wśród regałów z książkami, i tak romans ma się świetnie. To on zresztą stanowi rację bytu całej produkcji, gdyż intryga polityczno­‑militarna, na której anime bazuje, i nad którą pastwili się już entuzjastycznie tak recenzentka, jak i moi przedmówcy, faktycznie poraża durnotą. Owa niemożebna, wybujała durnota jest jednak o tyle retorycznie pożyteczna, że można uczynić ją np. … punktem odniesienia dla oceny atrakcyjności głównego bohatera – wystarczy napisać, że urok osobisty inspektora Doujou jest do niej odwrotnie proporcjonalny. A zaprawdę powiadam – jest! Dlatego jako zdeklarowana książkoholiczka, wielbicielka sensownych, dobrze poprowadzonych romansów oraz amatorka czupryniastych, charakternych brunetów – polecam.
    Żałuję jedynie, że niektóre postacie i wątki ucierpiały nieco na krótkości serii. Szkicowość – oto, co mogłabym zarzucić zarówno wątkowi powiązań rodzinnych Tezuki, jak i charakterowi Komakiego. Żal mi zwłaszcza tego ostatniego, gdyż zapałałam do poczciwiny instynktowną sympatią (swoją drogą para Doujou/ Komaki jako żywo przywodziła mi momentami na myśl duo Mr Darcy/ Mr Bingley). Fajnie, gdyby jego obecność na ekranie nie ograniczała się li tylko do dobrodusznego śmiechu.
  • Avatar
    A
    Oczko 6.06.2010 17:24
    Klasyk! Tak powinno wyglądać shojo!
    Komentarz do recenzji "Kareshi Kanojo no Jijou"
    Ponieważ świat generalnie jest mało sympatycznym miejscem, nie uznaję sympatyczności (w ogóle i w szczególe) komentowanego tytułu za wadę. Wręcz przeciwnie. Chłonęłam zachłannie jej kojącą, dobroczynną moc. Karekano to (przez większość czasu) anime świetnie służące odpoczynkowi, relaksowi, wytchnieniu. Rodzaj serwowanego w nim humoru idealnie trafił w mój gust. Zwłaszcza delektowałam się obecnością subtelnej autoironii, którą bardzo sobie w shojo cenię. Bez niej różowość, kwiatczaność i blask, charakterystyczne dla konwencji, mogłyby skończyć się erupcją nieuleczalnego, ciężkostrawnego kiczu. W Karekano zapobiega mu tyleż delikatna autoparodia szojcowych motywów, co wiarygodny, momentami wręcz przenikliwy, sposób ukazania tego, co dla shojo najważniejsze – emocji! Fascynacja, miłość, tęsknota, strach, zazdrość, pożądanie – wszystkie odcienie bliskości potraktowano tu z należytą uwagą, pozwolono im stosownie wybrzmieć. Najpiękniej, najgłębiej rozwinięto jednak temat… czułości. Przede wszystkim Yukino i Arima okazują ją sobie w sensownych ilościach – np. na pierwszy pocałunek nie trzeba czekać, gryząc palce z frustracji, do finałowego odcinka! Sceny bliskości tych dwojga – ich emocjonalna aura, subtelny a zarazem intensywny sensualny klimat – po prostu mnie urzekły. Nie przypominam sobie, by jeszcze jakiś szojec osiągnął w tej materii podobny stopień doskonałości (a tym samym, ja, widz – podobny stopień satysfakcji ;). Nie mówiąc o tym, jak genialnie twórcy oddali nieśmiałość i zakłopotanie związane z pierwszymi próbami okazywania sobie uczucia oraz jak mistrzowsko wykorzystali ich komiczny potencjał – samo wspomnienie sceny z piorunem przyprawia mnie o dziki chichot. I słusznie, gdyż Karekano przede wszystkim jest komedią.
    Jednakowoż! Gdy pojawia się dramat, to moim zdaniem stoi on na równie dobrym poziomie, jak cała reszta – bynajmniej nie doczepiony na siłę, nie przesadzony, nie wydumany.  kliknij: ukryte zostały ukazane niezwykle przekonująco – zwłaszcza w przypadku Arimy. Polemizowałabym z opiniami jakoby na pewnym etapie chłopak sztucznie wymyślał sobie problemy. Miałam wątpliwą przyjemność obserwowania podobnych emocjonalnych reakcji w swoim otoczeniu – może dlatego odczułam postać Souichiroo jako przerażająco realną. W tym miejscu trzeba oddać Karekano sprawiedliwość – podejmując temat „ekonomii miłości” (która działa – z okrutną precyzją – wedle ewangelicznej zasady: kto ma, temu będzie dodane; temu, który nie ma, zabiorą i to, co ma), twórcy uczciwie prezentują obie strony medalu. Portretują nie tylko tych, którzy miłości pozbawieni u zarania, potem szukają jej rozpaczliwie, łakną jej, pragną, a nawet gdy ją ostatecznie znajdą, pozostają zachłanni, niepewni, nienasyceni. Pokazują także tych, którzy miłości doświadczywszy, są w stanie się nią cieszyć i hojnie przekazywać dalej. Tu mam na myśli wyjątkowo wzruszający odcinek o rodzicach Yukino i o jej pradziadku ze strony ojca, tłumaczący w zgrabny sposób „idealność” rodziny Miyazawów.
    Podsumowując: Karekano posiada oczywiste usterki: za dużo „eksperymentalnej” grafiki, uciążliwe retrospekcje, jeden zupełnie niepotrzebny epizod – ten poświęcony Kano (ale tylko jeden! uważam, że ocena za fabułę jest stanowczo zaniżona!) oraz skandaliczny brak zakończenia. Mimo tego i tak podtrzymuję twierdzenie, że reprezentuje ono dokładnie to, czego ja szukam w shojo! Aha! Jeszcze jedno! Rozkoszny psiuń Miyazawów objął zdecydowane prowadzenie w moim osobistym rankingu animcowych kawaii stworków. Peropero rządzi!
  • Avatar
    A
    Oczko 20.05.2010 23:55
    Bzdurki dla córki
    Komentarz do recenzji "Hakushaku to Yousei"
    No cóż. Zainspirowana seansem proponuję ustanowić Nagrodę im. Niebieskiego Rycerza dla najbardziej bzdurnej, dziurawej, absurdalnej fabuły w przemyśle animcowym. Toż historia naszego blond lorda i karmelowej Lidii za grosz się kupy nie trzyma. Dodać do tego więcej niż swobodne podejście do folkloru północnoeuropejskiego (na litość boską: wróżkowy doktor ?!) i wychodzi nam takie dziwadełko jak HtY. Już po pierwszym odcinku spisałam rzecz na straty, ale nie doceniłam twórców. Zostałam zabita (podbita?) endingiem, którego fanserwisność po prostu rozłożyła mnie na łopatki. To był moment przełomowy w całym odbiorze. Najpierw zareagowałam wytrzeszczem, potem popadłam w nieopanowaną wesołość, na końcu zaś doznałam oświecenia. Uderzeniowa dawka męskich torsów ułożonych w malowniczych pozach wśród strategicznie udrapowanych prześcieradeł w skuteczny sposób uświadomiła mi cele i zadania komentowanego tytułu. Co tam absurdy treści, co tam głęboko skrzywdzona mitologia celtycka, co tam kaleczone japońską wymową wyspiarskie nazwy własne – naprawdę liczą się przecież tylko meandry uczucia (czyt. miłosne podchody w wykonaniu bandy urodziwych panów w strojach z epoki), wszak… Harlequin to ogrody miłości! Że deklaracje w stylu „umrę, jeśli mnie opuścisz” nie są specjalnie oryginalne? No to co! Egzaltowany fiołkowooki blondyn z traumatyczną przeszłością też nie jest, a jednak cieszy (zwłaszcza raduje jego zgubna tendencja do napojów wyskokowych, he he). Kiedy człowiek pozbędzie się jakichkolwiek pretensji do logiki czy oryginalności, kiedy przyjmie harlequinowski szablon za dobrą monetę albo po prostu za okazję do pośmiania się z romantycznych cliche, seria ogląda się wcale przyjemnie. Uzbrojona w pobłażliwy dystans odpuściłam całą historię uzurpacji, przepowiedni i mętnych tajemnic przeszłości, a skupiłam się na bohaterach, ostatecznie bowiem mają oni sporo uroku. Stoicki spokój Ravena, narcyzm Edgara czy zabójcza bezpośredniość Kelpiego potrafiły mnie momentami autentycznie rozbroić. Za kurczaczka i końskie zaloty w wykonaniu tego ostatniego podnoszę ocenę o jeden! Osobny punkt był za głosy – Takehito Koyasu i Hikaru Midorikawy mogę słuchać w najbardziej kalekich fabularno­‑treściowych okolicznościach.
    I jeszcze dwa dopiski na marginesie. Po pierwsze: wziąwszy pod uwagę dość przyjemne projekty postaci, w osłupienie wprawiły mnie…uszy! Czy ktoś jeszcze poza mną zauważył, że są jakoś takie duże i dziwacznie nieforemne? Po drugie: Edgar rzeczywiście wygląda jak Tamaki, ale czyż można się dziwić, że Tama­‑chan wyznacza standardy dla rozroamntycznionej arystokracji ?
  • Avatar
    A
    Oczko 16.05.2010 22:22
    Nienawidzę marnotrawstwa!
    Komentarz do recenzji "Bakumatsu Kikansetsu Irohanihoheto"
    Czuję się głęboko sfrustrowana. Gorzej, na końcówce niemal popłakałam się ze złości. Wolałabym chyba, żeby już wszystko było do niczego, wtedy bez żalu spisałabym serię na straty i zwyczajnie o niej zapomniała. A tak? Za bardzo zirytował mnie fakt zmarnowania pięknej ścieżki dźwiękowej, naprawdę przyjemnej grafiki i oczywiście bohaterów, którzy choć (jak na urągowisko!) niezwykle urodziwi, pod względem osobowościowym stanowią kompletne wydmuszki! Ja rozumiem wizualną atrakcyjność motywu pt. „młody gniewny samuraj składa się z gracją do ciosu mieczem”. Co więcej, ja ją z całego serca doceniam i kontempluję z rozkoszą, ale jeśli jest to jedyna atrakcja 26­‑odcinkowej serii (no bo przecież nie stanowi jej zakręcona jak świński ogon intryga polityczno­‑magiczna), nawet ja w końcu mam dość. I nic tu nie pomoże rozgolaszczona klata. Muszę się zgodzić z recenzją, że Yojiro to charakterologiczna porażka. No bo co o nim wiemy: że zdolny, że dzielny, że ma misję, i …że gbur jakich mało (zaiste wścieklizna mnie brała na to, jak on tę Kakunojo traktował). Tym bardziej żal, że twórcy mieli przebłyski. Jest kilka scen, w których rzeczony ronin bez skazy i zmazy zyskuje człowiecze rysy – w scenie z wygłodzonymi dzieciakami czy kiedy zamyślony nuci przy oknie. W tym ostatnim wypadku widzimy nawet coś w rodzaju uśmiechu na jego gładkim liczku. Olaboga! Znaczy się, że nasz sokół chmurnooki nie cierpi na paraliż mięśni twarzy! Oczom własnym nie mogłam uwierzyć! Już wolałam Kannę – urodą nie ustępuje głównemu bohaterowi, a ma znacznie więcej (co nie znaczy, niestety, że wiele) do zaoferowania jako postać. Obdarzono go jakimiś tam wspomnieniami, nawiedza go traumatyczna przeszłość (o której ostatecznie dowiadujemy się tyle co kot napłakał), posiada charakter, którym można manipulować, no i nawet czuje pociąg do płci przeciwnej (w przeciwieństwie do Youjiro, którego jedyną namiętnością jest powinność, powinność i jeszcze raz powinność. Grrr!!!). Do tego z wyjątkowym wdziękiem posługuje się bronią palną (przyznam, nie podejrzewałam, że rewolwer może być tak malowniczym narzędziem walki) i ma ewidentne ciągoty w stronę głównej heroiny. Niestety! Kiedy już serio miałam nadzieję na trójkąt romantyczny… twórcy bez pardonu (i bez sensu)  kliknij: ukryte  Gratulacje! Niby na osłodę pozostaje Ibaragi, reprezentujący mój ulubiony typ (tj. chłodny, wyrafinowany ;), ale i on tak się jakoś rozmywa pod koniec, blednie, banalnieje. Poza tym w jego przypadku żadne powiązania romansowe nie wchodzą w grę.
    No właśnie. Romans. Na samo wspomnienie tego słowa w sąsiedztwie komentowanego tutaj tytułu mam ochotę ciskać wiadomym ptactwem. Albowiem JAKI MY TU MAMY ROMANS?! Jak dla mnie ŻADEN! (no chyba że weźmiemy pod uwagę młodocianego Tetsunosuke czy parę Tayu/Kozou). Dawno nie widziałam tak sknoconego wątku miłosnego. Po prostu płacz i zgrzytanie zębów. Ja wiem, że to anime przygodowo­‑historyczne jest, a nie jakiś szojec, ale w takim razie po co mnie twórcy nabijają w butelkę za pomocą zwolnionych ujęć, melancholijnej muzyczki i innych czytelnych sygnałów, hę? Sugerując się rzeczonymi środkami wyrazu, pozwoliłam sobie na pewne złudzenia. Kiedy już wiedziałam, że fabuła jest nieuleczalnie mętna, że postacie żałośliwie płaskie, liczyłam na to, że może chociaż odrobiną czułości twórcy nadrobią stracone punkty. Czekałam dosłownie do ostatniej chwili. A jak się doczekałam – znaczy się dobrnęłam do finałowej sceny między Yojiro i Kakunojo – ręce i nogi mi opadły. Doprawdy, coś takiego powinno być karalne!

  • Avatar
    A
    Oczko 18.04.2010 13:24
    I'm speechless!
    Komentarz do recenzji "Shoujo Kakumei Utena"
    Po pierwsze pokorne ukłony i wdzięczne podziękowania dla recenzentki za doskonały tekst – precyzja wysłowienia, wnikliwość analizy oraz perswazyjność – 10/10. W dużej części jego to zasługa, że ostatecznie sięgnęłam po „Utenę”, która na początku zraziła mnie grafiką i projektami postaci. Ech, człowiek młody jest (stażem ;) i głupi. Jednakowoż, gdy pośród intelektualnych poszukiwań dotyczących japońskiej animacji jako takiej co raz to natykałam się na pełne rewerencji wzmianki o „Rewolucjonistce”, wróciłam na TANUKI, pochłonęłam recenzję jednym tchem, poczułam się do głębi zaintrygowana, obejrzałam i… zachłysnęłam się zachwytem! Dzięki Avellana!
    „Utena” w pełni zasługuje na swą sławę. Kompletnie mnie oszołomiła swoim szalonym, surrealistycznym, mrocznym imaginarium. Oglądanie serii było jak jazda windą Mikage – coraz głębiej, coraz duszniej, coraz ciemniej. Ujął mnie mistrzowsko poprowadzony zabieg stopniowego zgęszczania atmosfery – tak subtelnie, tak płynnie, że człowiek sam nie wiedział kiedy spod niewinnej słodyczy różowo­‑różanego sztafażu zaczęła wyłaniać się treść zupełnie już nie niewinna i nie słodka. Migotliwość – znaczeniowa, nastrojowa, wizualna – to chyba jedna z istotniejszych cech „Uteny” i bez wątpienia jedna z największych jej zalet.
    Dawno już nie oglądałam niczego tak … fizycznie! „Utena” wchodzi nie tylko w umysł (na wszystkich jej smaczkach, zapętleniach sensu, intertekstualno­‑postmodernistycznych smakowitościach można mózg zwichnąć), ale i w ciało. Łzy, ściskanie w dołku, motyle w brzuchu, gęsia skórka, ciarki przerażenia i wstrętu, dreszcze i wypieki na przemian – oto niepełna lista cielesnych sensacji, jakich doświadczyłam podczas seansu. Za wypieki odpowiadały tyleż zwroty akcji, co niesłychanie sensualna atmosfera (swoją drogą to nie wiem, czy gdzieś jeszcze widziałam tyle symboli fallicznych naraz! Był moment, że wszystko zaczęło mi się od tego symbolizmu kojarzyć… ;). Zwłaszcza Akio’s car arc poziomem erotycznego napięcia wgniatał niekiedy w fotel, nie popadając przy tym nigdy w wulgarność, co generalnie jest sztuką. Duszny klimat skutecznie wzmacniała oprawa muzyczna – tej części „Uteny” towarzyszą jedne z najbardziej ciemnych, zmysłowych motywów instrumentalnych, jakie dane mi było słyszeć. Owa „ilustracyjna”, nieprzeciętnie sugestywna muzyka nawet bardziej przypadła mi do gustu niż efektowne chóralne „kawałki” stanowiące tło transformacji i pojedynków.
    Czy ja mówiłam, ze grafika na pierwszy rzut oka wydała mi się brzydka? Zaiste, chyba mnie Bóg opuścił! W tym momencie uznaję Utenę za niesłychanie atrakcyjną wizualnie serię. Nawet abstrahując od niepokojących surrealistycznych dekoracji, w jakich rozgrywają się jej wydarzenia. Po raz pierwszy chyba zwróciłam w anime uwagę na kompozycję kadrów na logikę ujęć, na montaż – efekt świadomego posługiwania się wszystkimi tymi środkami ekspresji (by wzmocnić napięcie emocjonalne, by dopełnić charakterystyki bohaterów, by spotęgować ciężar i wagę ujawnianych tajemnic) momentami zapierał dech w piersiach. Dodać do tego „efekty specjalne” w postaci obrazów w sepii czy tych stylizowanych na teatr cieni – i … po prostu brak mi słów!
    Na koniec zostawiłam ochy i achy pod adresem postaci. Jak cała reszta elementów strukturalnych „Uteny” – są znakomite! Nawet te z drugiego planu. Nawet te, które pojawiają się i znikają po dwóch odcinkach  kliknij: ukryte . Większość z nich cechuje smakowita, niepokojąca ambiwalencja, która jest cechą tyleż pożądaną, co rzadką w świecie artystycznej fikcji. Brawo! A już największe wyrazy uznania pod adresem … czołowego czarnego charakteru, którego diaboliczna natura została odmalowana tyleż przekonująco, co konsekwentnie.  kliknij: ukryte przeraża, budzi wstręt i fascynuje jednocześnie. Wzmianka o Lucyferze w odniesieniu do jego osoby nie stanowi jedynie ozdobnika, ale raczej istotny trop. Bo  kliknij: ukryte  to zaiste upadły anioł, uosobienie żywiołu zepsucia i genialny kłamca. Uwodziciel (we wszystkich tego słowa znaczeniach), szafarz obietnic bez pokrycia,  kliknij: ukryte  po prostu roztrzaskały mnie wewnętrznie. Nienawidzę drania, ale jako postaci nie mogę mu odmówić charyzmy (jedyna rzecz, za jaką go lubię, to fakt, że przy nim Touga wydaje się naiwny i niewinny jak baranek ;).
    Na koniec, przy okazji bohaterów „Uteny”, refleksja (jeszcze bardziej) osobista. Po „Saiunkoku Monogatari” myślałam, że arogancki, podły, zdradziecki płomiennowłosy piękniś manipulator mówiący kosmatym głosem Takehito Koyasu może być tylko jeden. Ha! W jakimże głębokim byłam błędzie!

  • Avatar
    A
    Oczko 6.04.2010 19:26
    Bombonierka z bishami! Wszyscy niebywale smaczni, a najbardziej …Sa Sakujun!
    Komentarz do recenzji "Saiunkoku Monogatari"
    Mając do dyspozycji skalę ocen od 1 do 10, za postacie daję SM … 11!!! W nich tkwi siła i genialność tytułu. Toż to wprost nieprzyzwoite, jak bardzo można je polubić. Ilość pozytywnej energii, która od nich emanuje, starczyłaby do zasilenia średnich rozmiarów elektrociepłowni. Dawno już w trakcie oglądania nie doświadczyłam takich napadów sympatii czy wręcz czułości wobec bohaterów – zwłaszcza Ryuuki sprawiał, ze miałam ochotę przytulać ekran. Wystarczyło, że się pojawił, zrobił którąś z tych swoich zakłopotanych minek i od razu człowiek chciał takiego adoptować!
    Tak, panowie w SM zasługują na najwyższe uznanie. Nie tylko mogą spokojnie służyć jako obiekt estetycznej kontemplacji, ale posiadają interesujące, unikalne CHARAKTERY. Co więcej, relacje pomiędzy nimi są na tyle angażujące, że stanowią solidną przeciwwagę i uzupełnienie fabularnych zawirowań romantycznych. Połowa mego uwielbienia dla tytułu wynika z faktu, ze SM to prawdziwy pean na cześć męskiej przyjaźni! Żadnych dwuznacznych aluzyjek, żadnych erotycznych podtekstów. Za to mnóstwo iście rozczulającej braterskiej troski, życzliwości, lojalności, autentycznego oddania. I świetnie, bo gdyby jedynym emocjonalnym wypełniaczem serii były interakcje na linii Shuurei – jej harem, widz niechybnie zginąłby z nudów (zwłaszcza, że zanim główna heroina poczuje wolę Bożą, upływa trochę czasu).
    Skoro chwalę postacie męskie, nie mogę nie wypowiedzieć się na temat Sakujuna. Generalnie bez trudu wysmarowałabym hymn pochwalny na cześć każdego z panów, zwłaszcza Seirana, który jest moim faworytem, jednakże nie ma takiej potrzeby, bo ju zostali docenieni przez innych komentatorów. Natomiast Sa Sakujun… no cóż… Komentarze nie pozostawiają wątpliwości: nie cieszy się on wśród entuzjastów SM zbyt pochlebną opinią. Moim zdaniem niesłusznie. Dlatego postanowiłam przyjąć na siebie niewdzięczną rolę adwokata diabła i spróbować go trochę wybronić. A przynajmniej wskazać na jego nietuzinkowość jako bohatera.
    Uważam, że to nieprzeciętnie udana postać. Historia potrzebowała jakiegoś czarnego charakteru z klasą – wyrafinowany, zepsuty do szpiku kości, cyniczny dekadent meloman spełnił swe zadanie znakomicie! Taki z niego trochę Saiunkokowy Petroniusz. Ponadto, bądźmy szczerzy, bez niego galeria wymarzonych męskich typów byłaby nieco niepełna. Ryuuki, Shuuei, Kouyuu, Serain, Ryuuren – wszyscy oni owszem cudni, kochani, ale tacy jacyś oswojeni, poczciwi, dworni (nawet pozornie nieokrzesany Ensei), wpatrzeni w Shuurei niczym w święty obrazek. Dlatego, kiedy ni stąd ni zowąd pojawia się na horyzoncie mroczny typ, który nie tylko nie wielbi nabożnie naszej księżniczki, ale wręcz bez pytania sięga po to, czego pragnie – i robi to na tyle umiejętnie, że nie dostaje potem po twarzy (no, przynajmniej do czasu) – ja umoszczam się wygodniej w fotelu i rozpływam nad miłą odmianą. Nie żebym pochwalała ten typ zalotów. W realu to absolutnie niedopuszczalne, ale w fantazji… cóż…fantazja rządzi się przecież swoimi prawami.
    Uwielbiam postać Sakujuna za to, że…

    Uwaga! Tu następuje mój skandalicznie długi wywód będący w zasadzie jednym wielkim SPOJLEREM!

    jest tak wyrazista, a jednocześnie wyjątkowo spójna i przekonująca. Uwielbiam go za to, że jest łotrem doskonałym. Zło, które niewątpliwie reprezentuje sobą socjopatyczny rudzielec, jest jednocześnie niezaprzeczalne i nieoczywiste. Sakujunem nie powoduje gniew, ambicja, zazdrość, żądza zemsty czy bogactw. Gardzi on tym, co napędza pospolitych złoczyńców. Nie ma w nim żadnych ludzkich przywiązań i marzeń. Żadnej ludzkiej słabości Żadnego lęku. Nawet przed  kliknij: ukryte (przyznam, że dla mnie to jedna z najbardziej fascynujących jego cech). Sam Sakujun wielokrotnie przyznaje, ze świat człowieczych emocji jest dla niego kompletnie niezrozumiały. Owa „nieludzkość” wydaje mi się kluczem do zrozumienia całej postaci. W Sakujunie mieszka obcość, której nie da się oswoić. To dzięki niej jest on w tym samym czasie i niegodziwy, i niewinny. Tak jak niewinne są drapieżniki. One po prostu ze swej natury żywią się innymi stworzeniami. W tym kontekście cudnie wykoncypowano wątek pozornej zniewieściałości. To maska, która w równym stopniu ukrywa prawdziwą naturę Sakujuna, co ją odsłania. Lenistwo Sakujuna jest bowiem lenistwem dzikiego, potężnego zwierzęcia, które wygrzewa się w słońcu, doskonale świadome swego piękna i siły. Tę ostatnią ujawnia z rzadka, kiedy przyjdzie mu na to ochota, wtedy jednak wszyscy drżą ze strachu. Najbardziej przypominał mi Sakujun wielkiego, dzikiego, płowego kota. Wszystko przez ów specyficzny, zdradliwy wdzięk – spowolnione, przyczajone ruchy, zmrużone oczy, łaszące się spojrzenia, aksamitny głos. Dlatego takie fascynujące są sceny, kiedy tygrys udaje rozkosznego kociaka, pozwala się Shuurei głaskać i czesać – na zasadzie „zobacz, mimo mojej potęgi przy tobie jestem słaby”. Rany! która by się na coś takiego nie złapała! Trochę wyrozumiałości dla naszej protagonistki! (kocia metafora genialnie sprawdza się także we wszystkich tych momentach, kiedy przymilny rudzielec – w jednym zgrabnym susie – na powrót staje się drapieżnikiem, a biedna myszka – myszką).
    Jeśli chodzi o wątek  kliknij: ukryte Otóż Sakujun jest absolutnym panem samego siebie – wynika to oczywiście z faktu, że jest też egoistą doskonałym, że nie kocha nikogo i niczego, że nie czuje się związany przez żadne prawa ani zasady moralne. Jeśli czegoś pragnie, po prostu po to sięga. Nie prosi, nie przeprasza. Z żelazną konsekwencją i pełną bezkompromisowością zaspokaja swoje pragnienia (o ile akurat chce mu się pragnąć). Do nikogo nie należy. O nikogo się nie martwi. Jest permanentnie wolny. Na Shuurei – wszak ona jest maniaczką niezależności i skuteczności – musiało to zrobić wrażenie! Cała sprawa ma zresztą drugie dno. Śmiem twierdzić, że  kliknij: ukryte Sakujun nie kocha, bo nie potrafi (choć na końcu to by nawet chciał). Shuurei nie kocha, bo się boi – zamknięcia, utraty wolności i mocy, odcięcia od marzeń. Oddanie się mężczyźnie najwyraźniej tak jej się właśnie kojarzy. Nawet Sakujun pojmuje szybciej niż ona tę prawdę, że miłość, nawet jeśli oznacza powierzenie komuś swojej wolności, uczynienie siebie zależnym i bezbronnym, stanowi największe szczęście, czyni życie godnym przeżycia i nadaje sens śmierci.
    No właśnie.  kliknij: ukryte  Mistrzostwo świata. Łatwo tu było popaść w tani sentymentalizm.  kliknij: ukryte rozbroić cały, z takim mozołem i wyczuciem budowany, wizerunek postaci. Myślę, że twórcy wyszli z tej próby obronną ręką. Sakujun nie przeżywa cudownej metamorfozy. Nie zostaje cudownie nawrócony. Nie porzuca swojej tygrysiej natury.  kliknij: ukryte  Biedny piękny potwór! Nie żałowałam łez.
    Jest jeszcze jedna intrygująca rzecz w leśnej scenie. Mimo że – tak jak przed chwilą napisałam – Sakujun generalnie pozostaje Sakujunem, coś się w nim jednak zmienia.  kliknij: ukryte  to dla mnie jeden z najbardziej przejmujących momentów całej serii. I przykład na to, jak subtelnie można rozegrać wątek wewnętrznej ewolucji postaci (mam poważne podejrzenie, ze pąki kwiatów, które za sprawą spinki do włosów stanowią swoisty leitmotiv relacji Shuurei i Sakujuna, stanowią symboliczny komentarz do zmian, jakie zachodzą w nich obojgu).
    I ostatnia rzecz – Sakujun w dużej części jest głosem. Głosem Takehito Koyasu. Zakochałam się w nim z miejsca. Teraz potrafię rozpoznać ten głos wszędzie i nie muszę dodawać, że już zawsze będzie on dla mnie … rudy ;) Poza rozkoszną „kosmatą” barwą mamy tu jednak do czynienia ze wspaniałym i celowym jej wykorzystaniem. Głos Sakujuna przez większość czasu wibruje pogardą i drwiną. Jego lekceważące gardłowe śmiechy to mistrzostwo świata. A kiedy chce być uwodzicielski – no cóż – niech się wszyscy schowają. Scena, w której szepcze Shuurei do ucha  kliknij: ukryte  to kompletny nokaut. Przez dobre pół godziny zbierałam z podłogi swoją zaślinioną szczękę.
    Podsumowując: Nie sądzę, żeby relacja z Sakujunem w jakiś sposób naruszała wizerunek Shuurei. Ja osobiście byłam zachwycona faktem, że  kliknij: ukryte  Kolejna bezdyskusyjna zasługa na koncie drugiego syna klanu Sa!
  • Avatar
    A
    Oczko 6.04.2010 16:04
    Uroczne!
    Komentarz do recenzji "Clannad"
    Niepozbawione wad, słodziuchne, egzaltowane, trącące naiwnością, momentami przedramatyzowane, ale ciągle uroczne! Jakby światło sycące clannadowe scenerie niesamowitą urodą wlewało Ci się niepostrzeżenie w samo serce. Wieczory skąpane w złoto­‑pomarańczowej poświacie, wiosenne popołudnia usiane słonecznymi cętkami … Odchodzisz od ekranu sam wypełniony światłem i ciepłem.
    (Upss! Chyba trochę odpłynęłam. Prawie jak Fuko, hi, hi).
    Bohaterowie urzekają. Tomoya z miejsca zaskarbił sobie moją sympatię zdrowym rozsądkiem, dystansem do otoczenia oraz naturalną serdecznością. Nie mówiąc o jego poczuciu humoru i zdolnościach konfabulacyjnych. Złośliwiec z niego nieprzeciętny, ale jednak dusza­‑człowiek. A z jakim rycerskim wdziękiem radził sobie z afektem wszystkich zainteresowanych pań. Byłam pod wrażeniem. Za bardzo udaną uważam tez postać Nagisy. Choć stanowi kwintesencję słodkości i bezradności, o dziwo! nie powoduje hiperglikemii, nie irytuje, tylko wzbudza autentyczną czułość. Przyzwyczaiłam się nawet do tych jej niedorzecznych „czułków”. Klasę samą w sobie stanowiła dla mnie wśród postaci żeńskich Fuko. Rozkoszne to stworzenie uznaję za komediową wisienkę na clannadowym torcie. Zwłaszcza rozbrajał mnie jej zdeterminowany głosik. Brawo dla Nonaka Ai! Niestety, po genialnej Fuko fatalnie wypadła Kotomi. Właściwie cały wątek tej bohaterki uważam za porażkę. Jej apatia była zabawna przez jeden odcinek, potem stała się męcząca. A zakończenie Kotomi­‑story? No cóż. Oczom własnym i uszom nie wierzyłam. Twórcy posunęli się o jeden miś za daleko. Nie wiedziałam, czy mam szlochać ze śmiechu czy z żalu, że oto bardzo dobre anime nagle kompletnie mi się artystycznie stoczyło. Na szczęście była to tylko chwilowa zapaść. No i nawet tych kilka kiepskich odcinków miało najcudniejszy ending na świecie – cieplutki, pozytywny, a jednocześnie subtelnie nostalgiczny. Rodzina Dango permanentnie mnie rozczuliła. Zarówno animacja, jak i piosenka. Właściwie to się popłakałam przy pierwszym podejściu. Jakby ktoś wyciągnął rękę i pogłaskał mnie wprost po głupim, sentymentalnym serduchu.
  • Avatar
    A
    Oczko 19.03.2010 09:41
    Rozdzierajaco piękne...
    Komentarz do recenzji "Rurouni Kenshin: Tsuioku Hen"
    Emocjonalna siła rażenia tego anime jest nie do opisania. Myślałam, że od płaczu wywlecze się ze mnie dusza. Zwykle nie ufam podobnym emocjom, często nic się za nimi nie kryje. Łzy – wbrew pozorom – nie jest tak trudno wywołać. Szybko obsychają, a ja zapominam o filmie. Nie w tym przypadku. „Kenshin OAV” zostawia nie tylko z zapuchniętymi oczami, ale z wielką boląca dziurą w klatce piersiowej.

    Raniący do głębi urok tytułu rodzi się moim zdaniem z mistrzowskiego wykorzystania przeciwstawnych jakości, z precyzyjnego operowania kontrastem, paradoksem, antynomią. Dotyczy to nie tylko budowania klimatu mini­‑serii, ale stanowi również zasadę konstrukcyjną postaci. Zaduma splata się tu z barbarzyństwem, nostalgia z brutalnością, krwiożerczość nie wyklucza bezbronności, wzniosłe ideały okrucieństwa, zaś granica pomiędzy nienawiścią i miłością jest ulotna jak wieczorna mgła. Rozpasaną krwawość obrazów walki równoważy kontemplacyjny nastrój scen we wnętrzach, drapieżności towarzyszy poezja. Kwiaty rozkwitają wśród rozrąbanych ciał i kałuż posoki.

    Uwaga! Dalej możliwe spojlery!

    Niekwestionowaną zaletą mini­‑serii jest fabularna prostota i narracyjne wyważenie. Mimo pozornie małej ilości czasu nic nie dzieje się zbyt szybko – pierwsza połowa przygotowuje grunt pod wbijający w fotel finał. Przeszłość, wina, powinność, zemsta, zdrada, miłość – gęsta sieć przeznaczenia, tkana na kanwie działań i wyborów poszczególnych postaci, zaciska się wokół nich powoli i stopniowo, coraz silniej chwytając za gardło również widza.
    Dwa ostatnie odcinki doprowadzają ową zasadę niespieszności do maksimum. Tak samo długo jak miłość, odwlekana jest śmierć – w obu przypadkach oczekiwanie na rozwój wydarzeń staje się dla widza wyrafinowaną torturą. Jednakowo celebrowane są gesty czułości i krwawe ciosy, z równym pietyzmem ukazano narodziny uczucia, jak i rzeczywistość umierania Zresztą fizyczny ból w niektórych scenach jest niczym wobec agonii psychicznej … Wobec cierpienia nie do ogarnięcia …

    Wątek miłosny zarysowano z niespotykaną oszczędnością oraz elegancją. Powściągliwość gestów i dialogów potęguje tylko emocjonalną gęstość ukazanej relacji. Od początku wiadomo, co się wydarzy. Kenshin i Tomoe jak dwie ciche wyspy, każde pogrążone we własnych myślach i bolesnych wspomnieniach, dryfują ku sobie wolno, acz nieubłaganie. Wobec miłości bohaterowie są równie bezbronni jak miękkie ciało człowieka wobec błyszczącego ostrza katany. I jak stal umiejętnie szarpie żyły i kruszy kości (co jest akurat w „Kenshinie” dosłownie zaprezentowane), tak uczucie brutalnie miażdży opór dwójki protagonistów, tnie do kości, bezlitośnie uśmierca dawne „ja” wraz z jego powinnościami, przywiązaniami, ideałami. Prowokuje przemianę. Staje się katalizatorem odkupienia.

    Szczególnie wstrząsnął mną jeden motyw - kliknij: ukryte  stanowi według mnie proste, acz genialne posunięcie narracyjne. Jest niczym nagły snop światła rzucony na poplątaną sieć uczuć i lojalności wiążących głównych bohaterów. Teoretycznie widz zdaje sobie sprawę z tych wszystkich uwikłań, ale dopiero  kliknij: ukryte  czyni je namacalnymi, nieignorowalnymi. Przypominając o kwestii winy i jej konsekwencjach, odwraca perspektywę, wyrywa oglądającego z raz przyjętego punktu widzenia.  kliknij: ukryte  Bez niej łatwo byłoby też zapomnieć, kim naprawdę jest Kenshin. Ja zapomniałam. Zwłaszcza patrząc na śpiącego, wzbudzającego czułość chłopca, któremu chciałoby się wyjąć z rąk miecz, a konieczność nieustannej czujności zamienić w spokój i poczucie bezpieczeństwa.

    Ostatnia rzecz, o której chciałabym wspomnieć, to genialne użycie rekwizytu, szczegółu – krwawiąca blizna, sztylet Tomoe, irysy, błękitna chusta, dziecinny bączek­‑zabawka. Przedmioty o symbolicznym potencjale nadają opowieści spójność i głębię. Wprowadzają alternatywny, niezwykle istotny poziom narracji. Kiedy Tomoe płacze wśród deszczu nad tym, co wspólnie z Kenshinem zasadzili, kiedy ujmuje w palce zgniłe od wilgoci listki – nie sposób nie odczytać tego jako antycypacji nadchodzącej klęski. Nader czytelna jest tu metafora skażenia, winy, śmierci która zaraża wszystko, udaremnia dobre wysiłki. Która niczym powracająca fala skazuje winowajców na konfrontację ze skutkami ich czynów. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę…

    Dużo padło słów o brutalności tego tytułu. Fakt. Krew sika na prawo i lewo. Największa jednak brutalność, moim zdaniem, przejawia się w tym, co ta mini­‑seria robi z widzem, w jaką emocjonalną rozsypkę go wtrąca. Jeśli nie straszny wam szloch przed ekranem – oglądajcie. Bo „Kenshin OAV” to tytuł godny absolutnego polecenia: narracyjne cacko o posępnym, przejmującym do głębi pięknie.
  • Avatar
    A
    Oczko 10.03.2010 22:57
    Żałośliwie marnieńkie...
    Komentarz do recenzji "Gravitation"
    W moim przypadku grawitacja także zadziałała. Pełna optymistycznych nastawień spadłam i dotkliwie się potłukłam.
    Zdaję sobie sprawę, że mocno zaszkodziło temu tytułowi sąsiedztwo, w jakim go oglądałam – po Honou no Mirage wątek miłosny wydał mi się płytki i tandetny, zaś po Hostach humor odebrałam jako wybitnie prymitywny (pomysł przebieranek Shuichiego był doprawdy żenujący). Na wątku „kariery” nudziłam się jak mops (trochę lepiej było od połowy). Nadekspresja emocjonalna głównego bohatera straszliwie działała mi na metabolizm. Rozumiem koncepcję zestawienia dwóch przeciwstawnych osobowości, ale co za dużo, to niezdrowo. Zachowania Shuichiego były najzwyczajniej w świecie głupawe. Wiem, że anime to nie film dokumentalny, ale jakaś szczypta realizmu emocjonalnego by się przydała. Kto przy zdrowych zmysłach uwierzy, że wyrafinowany intelektualista zakochał się w kolesiu o mentalności gimnazjalisty? Zabiła mnie zwłaszcza scena na statku, a mianowicie reakcja Shuichiego na przeszłość Yukiego. Litości!  kliknij: ukryte  Bohaterowie drugiego planu tak papierowi, jakich mało – jedyny Hiro odrobinę wyróżniał się z tła. Projekty postaci – straaaaszne. I nie mam tu na myśli wyłącznie mojego ulubionego protagonisty (choć różowe włosy w zestawieniu z pomarańczową bluzą dawały zaiste upiorny efekt).
    Jedyne, co mi się w „Gravitation” podobało, to muzyka – bardzo pozytywny, wpadający w ucho opening oraz nastrojowy, subtelny motyw instrumentalny towarzyszący scenom „romantycznym”. To za muzyczkę podniosłam ocenę – 2 a nie 1/10.
    Podsumowując:
    Przebrnęłam dla kilku poważniejszych momentów emocjonalnych, ale nie było ich na tyle dużo, żebym mogła ten tytuł komukolwiek polecić. To się nawet na tzw. odmóżdżacz nie nadaje – albo zbyt nudne, albo irytujące, albo wręcz niesmaczne (Shuichi w damskich ciuchach i makijażu – brrrr). W zasadzie oglądałam „Grawitację” dla Yukiego (zgubne upodobanie do ponurych, niedostępnych emocjonalnie facetów po przejściach), ale Shuichi regularnie i niezawodnie psuł nastrój. Jeśli już się uśmiechałam, bo to podobno komedia, to najczęściej był to uśmiech zażenowania. Szczerze odradzam.
  • Avatar
    A
    Oczko 10.03.2010 22:20
    Ouran High School Host Club – antydepresant w 26 odsłonach
    Komentarz do recenzji "Ouran High School Host Club"
    Ha! Niech zabrzmi i mój głos w pochwalnej symfonii na cześć tego anime. Bo „Hości” to cudny i łatwy sposób na natychmiastowe osiągniecie dobrostanu psychicznego. Humor jest cieplutki i mięciutki jak króliczek Honeya, ale bynajmniej nie różowy. Za to wyjątkowo inteligentny. Zgadzam się, że ostatnie odcinki trochę przyciężkie – lepiej by było, gdyby rewelacje tam zaserwowane dawkowano stopniowo – ale trzeba twórcom oddać sprawiedliwość, że ładnie pokazali dynamikę relacji pomiędzy postaciami (zwłaszcza pomiędzy Kyouyą a Tamakim). Nie dopatrzyłam się też żadnych niekonsekwencji czy naruszenia ich integralności psychologicznej.
    Bohaterowie są bezbłędni. Trzeba wiele wyczucia, żeby zrobić z Tamakiego największego idiotę pod słońcem i jednocześnie obdarzyć go nieodpartym urokiem. Tama­‑chan jest piękny, szlachetny do szpiku kości i durny bardziej niż ustawa przewiduje. Ale czyż można nie pokochać tego głupka o najbardziej wrażliwym, szczodrym sercu na świecie? (jestem zachwycona koncepcją postaci, która przy całym swoim głodzie emocjonalnym nie staje się jakimś uczuciowym popaprańcem, ale jeszcze ratuje innych z ich popaprania). A już jego fantazje… Mistrzostwo świata! Najbardziej rozwaliła mnie ta pensjonatowa z prześcieradełkiem. Gryzłam łóżko ze śmiechu. Na początku myślałam, że nie przywiążę się do Moriego – ale gdzie tam! Oto cudny przykład, jak można wykreować postać (i to najbardziej orzeźwiającą!!!) z niewielkiej liczby elementów – niczym dobry rysownik stwarzający portret za pomocą kilku precyzyjnych kresek. Monosylaby i nonszalancja w sposobie ubierania się po prostu mnie ujęły. Tym zaś, co ostatecznie przypieczętowało moją miłość do mrukliwego przystojniaka, był jego wkład w aferę z króliczkiem Honeya. Tak mnie cała akcja orzeźwiła, że aż zachwiała na chwilę moim osobistym rankingiem hostów. Honey? Absolutna słodzizna! Jego mina nad ciasteczkiem z pierwszego odcinka zabiła mnie i już do końca nie otrząsnęłam się z wrażenia. Wyłanianie się wrażliwej natury spod diabelskiej aparycji bliźniaków rozgrzewało regularnie moje serce na równi z pokazami ich perfidnej złośliwości (zwłaszcza wobec Tamakiego). No i wreszcie mój absolutny ulubieniec – Mroczny Lord, typ chłodny i wyrafinowany – Kyouya ! Przyznaję, mam dziką słabość do takich ponurych, nieprzeniknionych typków z miętkością w środku. Jego przywiązanie do Tamakiego, wszystkie momenty, kiedy pokazywał swoja opiekuńczą naturę (w końcu był mamą!), jego dojrzałość i opanowanie, wreszcie sposób w jaki mówił o Tamakim „idiota” – zaskarbiły mu moje serce na wieki.
    A zatem: oglądać Hostów koniecznie! Śmiać się do rozpuku, wzruszać do łez, w momentach życiowego chłodu ogrzewać swoje serducho tym genialnym anime- kaloryferkiem!
  • Avatar
    A
    Oczko 10.03.2010 20:41
    Nie samym klimatem żyje człowiek…
    Komentarz do recenzji "Shingetsutan Tsukihime"
    Zawiodłam się. Po recenzji spodziewałam się czegoś o wiele lepszego. Akcja toczy się zdecydowanie zbyt wolno. Nie jestem zwolenniczką dzikich zakosów fabularnych – w anime raczej stawiam na postacie. Potrzeba jednak trochę „dziania się”, aby móc postacie stworzyć. Jeśli bohaterowie niewiele robią i co gorsza niewiele mówią – to nie wiem, w jaki sposób widz ma dojść do poznania ich charakterów. Protagonista ST – skądinąd bardzo sympatyczny wrażliwiec okularnik – przez pierwszą połowę serii przechadza się z zadumaną miną to tu, to tam, co oczywiście niewiele wnosi do kreacji postaci. Interakcje pomiędzy bohaterami są skonstruowane na zasadzie konsekwentnego „mijania się” – prawdziwe rozmowy, prawdziwe „spotkania w sensie ontycznym” można by na palcach policzyć. Dialogi odebrałam w większości jako wyjątkowo puste. Owszem, pozwala to osiągnąć sugestywny klimat egzystencjalnej samotności, ale ma poważne skutki uboczne – bohaterowie stają się nie tylko wyalienowani, ale wręcz hermetyczni – nie tylko dla siebie nawzajem. Także dla widza, co jest już raczej potknięciem. Postacie wydały mi się płytkie, obce – żałuję, bo większość z nich naprawdę miała potencjał.
    Co do wątku romansowego – rozumiem ideę powolnego, spokojnego budowania relacji – szlachetne podejście, do którego odnoszę się absolutnie entuzjastycznie – ale na litość boską – wszystko z umiarem! W ST z powodu tej powolności cały romans … znikł! Znikł też moim zdaniem efekt płynności, naturalności – dla mnie był to związek o modelu: nic, nic, nic… bum! Moim zdaniem zmarnowano też wątek emocjonalnej więzi pomiędzy rodzeństwem, a miałam co do niego duże nadzieje.
    Szkoda, bo można było ten czas antenowy wykorzystać o wiele lepiej. Wolałabym, żeby seria była krótsza o połowę, ale bardziej treściwa. Mniej zachodów słońca i kołyszących się melancholijnie huśtawek, więcej wglądu w osobowość bohaterów (np. do końca nie wiedziałam, co sprawia, że Shiki jest tak lubiany – poza jego przyjemną fizjonomią oraz epizodem z koleżanką nie ma w tej kwestii żadnych wyjaśnień; jego raczej mało towarzyski sposób bycia nie stanowi wartościowej wskazówki – nie lubię takich rzeczy przyjmować na wiarę, a w ST mnóstwo podobnych dziur). Nie obraziłabym się też, gdyby księżycowa księżniczka zmieniła od czasu do czasu kreację – pod koniec nie mogłam już patrzeć na ten biały golfik. Równie satysfakcjonująco, jak jej szafa, prezentowała się jej osobista historia – wątek ten wyjątkowo skrzywdzono. Jako widz poczułam się oszukana – kiedy mam do czynienia z tajemnicami przeszłości, liczę na to, ze zostaną one w sposób satysfakcjonujący wyjaśnione. W ST zrobiono to wyjątkowo na „odczep się”. I to nie tylko w przypadku Arcueid. Podobne fabularne ochłapy mnie nie interesują. Podsumowując:
    W mojej osobistej skali – za jedenasty odcinek oraz jego dłuuuugo i boleśnie oczekiwany finał – daję naciągane 6/10.

  • Avatar
    R
    Oczko 7.02.2010 18:48
    HnM – gorzka historia miłosna z rycersko-feudalnym etosem w tle - klasa sama w sobie!
    Komentarz do recenzji "Honoo no Mirage"
    Z pewną nieśmiałością zabieram głos, ponieważ w świecie anime jestem kompletną nowicjuszką. Nie mogłam się jednak powstrzymać, gdy zobaczyłam, ze HnM został skomentowany tylko raz, i to niepochlebnie.
    Absolutnie zgadzam się z recenzją: HnM posiada cechy złamanego geniuszu. Według mnie ciągle jednak sytuuje się bliżej „geniuszu” niż „złamanego”. Dawno już żadna historia nie weszła mi tak głęboko w umysł i w serce.
    Stopień skomplikowania relacji pomiędzy głównymi bohaterami – mieszanka przywiązania, powinności, feudalnej wierności, przyjaźni, troski, posłuszeństwa, żądzy odwetu, zazdrości, ambicji, poczucia winy, tęsknoty, wrogości, nienawiści, miłości, pożądania (mogłabym tak jeszcze długo) – autentycznie przyprawia o zawrót głowy. Jest to koktajl o uzależniającej sile. Po prostu nie sposób się emocjonalnie nie zaangażować. W postaciach zakochałam się z miejsca. Irytująco arogancki, impulsywny, wiecznie kipiący złością Takaya, który z czasem ujawnia wzruszającą emocjonalną kruchość oraz zawsze elegancki, chłodny, opanowany Naoe, za maską lodowatego profesjonalizmu skrywający ocean iście ognistych pragnień – całkowicie zawładnęli moją wyobraźnią.
    Klasyfikowanie HnM jako shounen­‑ai? O.K., ale tylko wtedy, jeśli już koniecznie chcemy przypiąć serii jakąś etykietkę (aha! opening serwuje widzowi niezłą zmyłkę w tym względzie). Literalnie niby pasuje, w rzeczywistości jednak… to jak próba oprawienia Moneta w antyramę. Historia miłosna (o ile można ją tak nazwać), którą nam się tu pokazuje (choć raczej powinnam napisać: sugeruje) ma w sobie jakąś groźną, pierwotną szlachetność. Sądzę, że w dużym stopniu wiąże się to z historyczno­‑feudalnym zapleczem opowieści. Zawsze odczuwałam, przyznaję, beznadziejną słabość do etosu rycerskiego, obojętnie w jakim wydaniu – europejskim czy wschodnim – jego silna obecność w HnM stanowi dodatkowy powód mojego kompletnego zauroczenia tytułem.
    No właśnie – historia… Jeśli dowiadujemy się, że serwowana nam opowieść w momencie startu ma ok. 400 lat tzw. przedakcji, to normalnym odruchem jest oczekiwanie, ze coś niecoś z tejże przedakcji zostanie nam ujawnione – w rozmowach bohaterów, tudzież w retrospekcjach. Zwłaszcza, jeśli możemy słusznie przypuszczać, iż przeszłość jest kluczem do zrozumienia teraźniejszych zachowań postaci, ich psychologicznych sylwetek, ich motywacji… I to jest właśnie to miejsce, gdzie faktycznie potencjał HnM został haniebnie zaprzepaszczony. Akcja pędzi do przodu, egzorcyzmy rozświetlają ekran feerią blasków, warlordowie z minionych wieków knują intrygi (ilość historycznych nazw własnych potrafi, niestety, kompletnie przytłoczyć) – a my ciągle wiemy o relacji Naoe i Kagetory tyle, co kot napłakał. Zamiast skupiać się na rozbudowywaniu scen mistycznych pojedynków, scenarzyści mogli postarać się o dopracowanie tej kwestii. Dać widzowi trochę konkretów, zamiast tworzyć pole do niekończących się domysłów i spekulacji. Choć może właśnie w tym tkwi siła HnM? W niedopowiedzeniu? W rozległości pola znaczeń, które rozciąga się pomiędzy tym, co powiedziane wprost, a tym, co jedynie zasugerowane? W poczuciu głębokiej frustracji, wręcz głodu fabularnego, z którym ostatnia scena zostawia Cię, osłupiałego, przed ekranem? Zabrzmiało to nieco masochistycznie, od zawsze jednak wiadomo, że lepszy niedosyt niż przesyt.