x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
WOMEN’S WORLD
POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI
Kobiecość zwykle definiuje się poprzez emocjonalną intensywność. Nie czuję potrzeby polemizowania z tą praktyką. Dlatego uważam, że mówienie o kobiecości dojrzewającej stanowi wystarczające usprawiedliwienie dla rzeczywistości przedstawionej balansującej na granicy histerii. Często zarzuca się „Oniisama e” nadmierny dramatyzm i egzaltację. Fakt – seria jest do cna przesycona angstem, niemal schizofreniczna w obsesyjnym splataniu światła i mroku, euforii i tragedii. Czy jednak istnieje język bardziej stosowny dla opisu doświadczeniu adolescencji niż język uczuciowego ekscesu? Moim zdaniem nie. O dojrzewaniu, o utracie, o rozpadzie starego ładu i „końcu sezonu bajek” najlepiej opowiadać w opartym na ostrych kontrastach stylu chiaroscuro. Tylko tak – przez hiperbolę, oksymoron, antynomię – można oddać sprawiedliwość bezkompromisowości młodzieńczego bycia i postrzegania. A może po prostu młodzieńczej wrażliwości, kruchości. Bezbronności niedorosłych istot „bez skóry”, o ciągle jeszcze nieuformowanej mentalnej granicy, przez którą zarówno piękno świata, jak i jego brud wdzierają się gwałtownie, boleśnie, bezwzględnie. Bez znieczulenia. Myślę, że w tym też tkwi część atrakcyjności „Oniisama e” – seria kontaktuje widza ze światem „w zenicie” (zegar z openingu wskazuje południe), z rzeczywistością, która nie zdążyła jeszcze „zblaknąć”, lecz wciąż skrzy się szaleńczo zarówno rozkoszą i bólem, pełna najstraszniejszych gróźb i najcudowniejszych obietnic. Tak świeża, tak realna, że aż dziwna, niesamowita. „Oniisama e” potwierdza, iż czasem, paradoksalnie, najlepszą formą realizmu (rozumianego jako formuła oddelegowana do odzwierciedlania rzeczywistości) jest… oniryzm. Włosy Fukiko unoszące się pod wodą jak potworne wodorosty, Nanako wirująca przed lustrem jak figurka dopiero co zdjęta z misternej pozytywki, Mariko o twarzy porcelanowej lalki, rozdzierający, niemal zwierzęcy, wywołujący ciarki szloch Rei (doskonała gra Sumi Shimamoto – nie myślałam, że po „Evangelionie” coś mnie jeszcze może zaskoczyć w kwestii oddawania głosem rozpaczy)… Wszystkie te obrazy i dźwięki – dalekie od topornego mimesis a bliższe estetyce snu – zapadają głęboko w pamięć i doskonale służą odmalowaniu granicznych stanów świadomości.
W CIENIU ZAKWITAJĄCYCH DZIEWCZĄT
Cienia w „Oniisama e” jest więcej niż światła (choć proporcje nie są aż tak zaburzone, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje). Proces dojrzewania sam z siebie dość mroczny, w przypadku dojrzewania do kobiecości zyskuje dodatkowe ciemne tony uosobione w serii przez ambiwalentną figurę lalki – z jednej strony pozytywny, nostalgiczny symbol dzieciństwa i dziewczęcej niewinności, z drugiej wcielenie opresyjnego ideału oraz „kukłowatej” bierności podatnej na przemoc, manipulację (zabawka w rękach innych i losu) oraz porzucenie. Dorosły świat, do którego aspirują bohaterki, wydaje się niezbyt przyjazny kobietom, wręcz groźny (bardzo tu dużo kobiet nieszczęśliwych, samotnych, zdradzonych i porzuconych). To męski świat, z bardzo niewielką liczbą kobiecych ról życiowych do wyboru. Kim być? Ułożoną, opanowaną, idealnie piękną damą? Pełną życia, niezależną, samowystarczalną chłopczycą kpiącą sobie z konwenansów? Romantyczną, androgyniczną socjopatką manifestującą bunt poprzez męski strój i ostentacyjny ból istnienia? Dziewczęta z Liceum Seiran szukają swojego miejsca, swojej tożsamości pomiędzy sobą – poprzez naśladowanie, identyfikację, nawet quasi romantyczne zadurzenie. Przeglądają się w sobie wzajemnie. W sobie nawzajem odnajdują siłę, wzór, potwierdzenie, dopełnienie (Mariko i Kaoru, Rei i Fukiko) Dzięki wymianie spojrzeń (grze odbić) konfrontują się też z własną słabością i brzydotą (Mariko i Misaki Aya). Nie bez powodu drugim, po lalce, istotnym rekwizytem serii, jest lustro – niezbędne narzędzie zarówno samopoznania, jak i samokreacji (oba te symbole‑klucze zawiera obrazek endingu). Dojrzewania. Jako ogromny plus serii, zdolny zrównoważyć cały ładunek nieszczęścia, patologii i cierpienia, jakim obciąża ona widza, zaliczam fakt, że nikomu nie odmówiono w niej przywileju mentalnego wzrostu. Czasem okrężnymi drogami, czasem o włos od totalnej porażki, nie bez strat i ran, każda z postaci kończy swoją podróż ku dojrzałości mniejszym czy większym sukcesem – nawet czołowa bitch całej historii wykorzystuje swoją szansę na zadośćuczynienie i na wyrwanie się z destruktywnych schematów. Proces ów nigdy nie dokonuje się jednak w samotności.
O MIŁOŚCI I INNYCH DEMONACH
„Oniisama e” definiowane jest jako shoujo‑ai. Najpierw jednak jest to shoujo – najbardziej rasowe, skoncentrowane, esencjonalne shoujo, jakie tylko może być, czyli rzecz skupiona na dwóch podstawowych wymiarach bycia: interpersonalnym i intrapersonalnym. Na relacjach międzyludzkich i na meandrach życia wewnętrznego, które zresztą odsłania z wnikliwością godną traktatu z pogranicza psychologii klinicznej i filozofii egzystencjalnej. To jedna z najpiękniejszych i najmądrzejszych opowieści o miłości i intymności, z jaką się zetknęłam. Miłość ma tu wiele twarzy – od lojalnej, ofiarnej przyjaźni po chorobliwe, niszczące uzależnienie – i bynajmniej nie ogranicza się do relacji pomiędzy kobietami, choć te ostatnie ukazane są z wyjątkową subtelnością: z zachowaniem całej migotliwości różnych odcieni wzajemnej fascynacji i oddania. Nie ma nic erotycznego w przyjaźni Rei i Kaoru, a jednak do tych dwóch dziewcząt należą – według mnie – sceny najbardziej wzruszającej, najgłębszej intymności. Kaoru jest zresztą moją ukochaną postacią. To ona formułuje najważniejszą „tezę” całej historii: Nikt nie jest w stanie zrozumieć drugiego, ale wystarczy, jeśli się stara. W gruncie rzeczy te słodko‑gorzkie słowa stanowią pozytywne przesłanie. Takie, jakiego należałoby oczekiwać od realistycznej serii. Co więcej – autorzy się go trzymają, pokazując bliskość, zwyczajne „bycie przy” jako jedyne skuteczne lekarstwo na trud i absurd istnienia. Ponieważ dużo jest w „Oniisama e” międzyludzkiej patologii (200 procent normy wyrabiają same Rei i Fukiko), można stracić z oczu ilość pozytywnych, konstruktywnych relacji, zwłaszcza przyjaźni: wspomniane Rei i Kaoru, Nanako i Tomoko oraz panowie: Takashi i Takehiko. Ujął mnie sposób, w jaki buduje się w „Oniisama e” obraz kondycji ludzkiej. Całą serię przenika specyficzna czułość wobec człowieka i jego pogmatwania – bywa on małoduszny, bezmyślny, okrutny, podły, chciwy i zaślepiony, ale też mężny, mądry, wspaniałomyślny i ofiarny. Najczęściej jednak jest po prostu słaby, omylny, samotny i przerażony – rozpaczliwie spragniony miłości i aprobaty drugiego. Dotyczy to nawet kliknij: ukryte psychopatycznej, bezlitosnej Fukiko, która ostatecznie okazuje się pożałowania godnym stworzeniem spętanym przez stare rany i iluzje. Jest coś głęboko niesamowitego, wręcz wstrząsającego, w rozwiązaniu wątku tej postaci – kiedy okazuje się, że kliknij: ukryte potężna, bezwzględna intrygantka pociągająca za sznurki licznych marionetek, z perwersyjnie uległą Rei na czele, sama jest niczym więcej niż tylko piękną, bezbronną lalką (Fukiko własnoręcznie daje Rei lalkę jako substytut własnej osoby) usiłującą kompensować niepewność kompulsywną kontrolą, sadomasochistycznym dążeniem do doskonałości, okrucieństwem i uzurpacją.
KTO SIĘ BOI SHOUJO‑AI?
Ano ja sama trochę się bałam. Wszak taka ze mnie fanka shoujo‑ai jak z koziej rzyci trąba. Nie spodziewając się, bym kiedykolwiek mogła w obrębie tej konwencji znaleźć coś dla siebie, do „Oniisama e” podchodziłam jak przysłowiowy pies do jeża. Jedynie nimb klasyki absolutnej od samego początku wodził mnie mocno na pokuszenie. I słusznie, bo nieczęsto zdarzają się tytuły, dla których 10‑stopniowa skala wydaje się za ciasna (i który tak bezbłędnie niszczy nawyk ciasnego etykietowania ludzkich relacji, skoro już o różnych „ciasnościach” mowa). „Oniisama e” to dzieło totalne, skończone. Może nie doskonałe, ale doskonałości bardzo, bardzo bliskie – przede wszystkim jako rzecz przemyślana, spójna, bezbłędnie i celowo wykorzystująca wszystkie środki wyrazu dostępne w obrębie animowanego medium: obraz, muzykę, aktorstwo głosowe, fabułę. „Oniisama e” zachwyca na wielu poziomach – od malarsko wysmakowanej kreski przez doskonałą oprawę muzyczną (nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła słuchać piosenki z openingu bez bolesnego ukłucia w sercu – na razie, podobnie jak początkowe akordy „Starless Night” z „NANY”, „Kin no Utsuwa, Gin no Utsuwa” wywołuje u mnie automatyczne świeczki w oczach) po skomplikowaną i wiarygodną historię skoncentrowaną wokół imponującej liczby wyrazistych i dynamicznych postaci. Historię, która opowiadana jest nie tylko poprzez wydarzenia, dialogi, ale też przez cały system wizualnych symboli, detali, obrazowych paralel (vide niepokojące i brzemienne w znaczenia motywy lalki i lustra). Przyznam, że owa subnarracja symboliczna stanowi artystyczny chwyt, który cenię niezwykle wysoko i który zawsze winduje moje osobiste oceny w górę („Kenshin – Tsuioku Hen”, „Koi Kaze”, „Utena”). Także „Oniisama e” nadaje on tę unikalną znaczeniową spójność i gęstość – sprawia, że człowiek kończy oglądanie z dojmującym poczuciem niewystarczalności pojedynczego seansu. Z ochotą na seans powtórny – żeby już tym razem niczego nie uronić z misternej gry sensów, żeby smakować, kontemplować, przeżywać… i długo, długo nie móc się otrząsnąć!
Fenomenologia głodu
Ale po kolei.
Oglądanie epizodów 1‑24 przywiodło mi na myśl moje pierwsze zetknięcie z oryginalnymi obrazami Picassa, które widziałam kilka lat temu w wiedeńskiej „Albertinie”. Jego twórczość nigdy mnie specjalnie nie poruszała, jednakże nie sposób było nie poczuć pewnej dozy ekscytacji na widok prac bądź co bądź przełomowych dla sztuki nowoczesnej. Podobnie seans VnB., anime opartego na mandze Riyoko Ikedy, jednej z 24 nen gumi, spowodował u mnie ten sam dreszczyk podniecenia i głębokie poczucie obcowania z dziełem prawdziwie rewolucyjnym (gra słów niezamierzona ;). Fabuła wlokła się wprawdzie niemiłosiernie, drażniła mnie jednowymiarowość postaci – albo szlachetnych do szpiku kości, albo do cna zepsutych, i już naprawdę nie wiedziałam jak reagować na kolejne wybuchy demonicznego śmiechu demonicznych kobiecych bohaterek – uważam jednak, że WARTO BYŁO!
Z trzech powodów:
Po pierwsze, żeby wiedzieć, ze „Utena” zawdzięcza VnB coś więcej niż tylko główną bohaterkę ubraną w męski strój inspirowany żołnierskim uniformem. Róże, pojedynki, rewolucja, zabudowania szkolne z dziedzińcem przypominającym panoramę wersalską, nadmierna skłonność postaci do wymierzania sobie policzków….Tak, a do tego jeszcze mnóstwo nawiązań o charakterze ikonograficznym. Może to nadinterpretacja, ale niemal kwiknęłam z zachwytu, kiedy wypatrzyłam w 37 epizodzie VnB wiszący wieżyczką w dół zamek (no dobra, nie zamek, tylko rezydencję Oskar odbijającą się w wodzie i dlatego „do góry nogami”).
Po drugie, żeby doświadczyć na własnej skórze niejako skoncentrowanej, pierwotnej shōjowatości – zwłaszcza w warstwie wizualnej. Niezliczone uczuciowe ekstazy i uniesienia wyrażane przez bezwstydnie kiczowate gwiazdki, bąbelki i migoczące tęczowe tła – wszystko użyte absolutnie „serio”, bez krzty ironii czy dystansu. Słodycz i melodramatyzm o niemal pastiszowej intensywności, kompletnie wyzbyte jednak pastiszowej intencji… to robi wrażenie! Tak rodziła się i krzepła formuła, którą teraz mogą sobie – tacy „Hości” na przykład – entuzjastycznie dekonstruować.
No i po trzecie, najważniejsze, warto było się przemęczyć przez początek, żeby dotrzeć do epizodów 25‑40 i zaznać całej masochistycznej przyjemności wynikającej z ich oglądania. Dlaczego masochistycznej? Bo to, co w nich najlepsze (w moim subiektywnym odczuciu), to mistrzowskie odmalowanie głodu, cierpienia, psychicznej dezintegracji i żałoby.
Głód, łaknienie, frustracja zdają się stanowić emocjonalne i fabularne serce opowieści. Od głodu fizycznego, głodu chleba, który popycha paryskich mieszczan do desperackich czynów historycznych, po głód miłosny – rozpaczliwą tęsknotę do kochanej, acz z różnych względów niedostępnej, osoby – mogącą wyzwolić równie wielką gwałtowność. „Miłość to agonia” mówi Fersen a jego słowa służą za świetne podsumowanie większości znaczących relacji w VnB. Śmiertelne, dojmujące NIENASYCENIE dręczy wszak wszystkich głównych bohaterów: Antoninę, Fersena, Oskar, Andre, Rosalie, Girodella. Co więcej – wszyscy oni cierpią istne tantalowe męki, znajdując się niebezpiecznie blisko (a jednocześnie nieskończenie daleko) obiektów swojego uczucia (najczęściej jako element bolesnego emocjonalnego trójkąta: A kliknij: ukryte ndre‑Oscar‑Fersen; Oskar‑Fersen‑Antonina; Rosalie‑Oscar‑Andre). Gęsta siatka zakazanych, niezauważonych czy też po prostu nieodwzajemnionych afektów misternie ich oplata, łącząc się w prawdziwie gordyjski węzeł z różnymi rodzajami obowiązków i lojalności. Naprawdę zachwyca sprawność, z jaką w VnB stosuje się – że ją tak nazwę – „strategię przeciągania struny”. Autorzy (autorka) różnymi bolesnymi doświadczeniami doprowadzają poszczególne postaci na skraj emocjonalnego załamania, szaleństwa niemal (a wraz z nimi odbiorcę!), by przygotować grunt pod spektakularne wybuchy o bezbłędnej psychologicznej architektonice. Najpierw cierpienie w milczeniu, za maską opanowania i obojętności, wypieranie, tłumienie, odraczanie, wojna nerwów, kolejne ciosy, a na końcu BUM! – widowiskowa zapaść! Eksplozja! I to taka na miarę szturmu na Bastylię. Taka, która zostawia widza z uczuciem, jakby go ktoś kopnął w brzuch. Nie umiem znaleźć lepszego porównania dla stanu, w jaki wtrąciło mnie kliknij: ukryte zakończenie epizodu 28. Wrażenie było tym silniejsze, że cała scena fantastycznie gra z oczekiwaniami widza – z jego fabularną deprywacją, z jego głodem zdecydowanych rozstrzygnięć. Chcesz kliknij: ukryte namiętnych wyznań? protagonistki, która wreszcie przejrzy na oczy i skontaktuje się ze swoją kobiecością? mężczyzny doprowadzonego (tęsknotą, zazdrością, pogłębiającym się kalectwem) do ostateczności? – zdają się pytać twórcy. No to proszę bardzo. Tylko pamiętaj, że ostateczność to ostateczność, utrata kontroli to utrata kontroli, zaś namiętność i głód raz spuszczone ze smyczy to nieoswojone bestie (mające nota bene moc zmieniania biegu dziejów). Efekt? Porażający. Od razu widać, od kogo twórcy „Uteny” uczyli się techniki budowania napięcia, nagłych zmian nastroju oraz umiejętnego gmerania w ciemnych, pogranicznych stanach świadomości. Konstruowania postaci w trakcie tożsamościowej dezintegracji, „pękania”, wreszcie transformacji. No i jeszcze dyskursu na temat władzy, bo choć głównym tematem VnB pozostaje zmiana porządku władzy na poziomie polityczno‑historycznym, prawdziwie intrygująca jest opowieść o dystrybucji władzy pomiędzy płciami – temat, który „Utena” wynosi do rangi naczelnego i eksploruje bezbłędnie, przegryzając się przez wszelkie odcienie zależności, bezbronności, dominacji i manipulacji emocjonalnej.
wersja zbrutalizowana, spłycona i miejscami (musiało paść na buźkę Allena?!) strasznie oszpecona
PS. Może ja cierpię na jakieś skojarzeniowe omamy, może to moja mecho‑ignorancja (niewielkie mam w temacie obeznanie) owym skojarzeniom winna, ale czy twórcy „A Girl in Gaea” nie zapatrzyli się mocno na „Neon Genesis Evangelion”? Akurat jestem na świeżo i monolog emo‑Hitomi na temat samotności i smutku istnienia naprawdę tak mi jakoś niebezpiecznie (tania podróbka!!!) Shinjim trącił. Wrażenie się wzmogło, kiedy Van w Smoku (i w amoku) rozprawiał się z Dilandau – jako żywo stanęła mi przed oczyma scena szlachtowania Evy z Tojim w środku… Przypadek to jeno?
odrobina fangirlowania :)
Acha, jak dla mnie cały ten raban o nosy niepotrzebny – no są dość charakterystyczne, fakt, ale i urocze na swój sposób. I w żadnym wypadku nie szpecą postaci. Ot, takie sobie charakterne noski. Kreska jest zresztą prześliczna.
Podsumowując: naprawdę bardzo uczciwe fantasy. Wiarygodnie wykreowany alternatywny świat, uroczy bohaterowie, subtelny romans, dynamiczna akcja maskująca pewne niedomagania fabularne, niezwykle przyjemna grafika. Tytuł godny polecenia (w moim przypadku świetnie się sprawdził jako „intelektualno‑emocjonalne wczasy” po Neon Genesis Evangelion).
o potencjale komicznym foliowych woreczków
Killing me softly…
Swoisty wizualny leitmotiv tytułu stanowi efekt tęczowych kręgów rozszczepionego światła. Standardowe szojcowe bąbelki? Według mnie raczej czytelna sugestia delikatności i ulotności każdego, nawet najpiękniejszego, „teraz”… Jeszcze jedno narzędzie do budowania przenikającej całą serię niezmierzonej melancholii, nostalgiczności tak intensywnej, że aż wydzierającej serce z piersi… Ale czule, delikatnie, między wierszami… BgI zaszczepia w widzu świadomość mijania z niezrównaną łagodnością. Subtelnie acz stanowczo konfrontuje z nietrwałością wszystkich rzeczy, zwłaszcza miłości, młodości, chwil spotkania – takiego w sensie ontycznym, kiedy przedzieramy się przez cudzy mur i w błysku olśnienia, krótkim jak mgnienie oka, widzimy i czujemy cudze wnętrze, możemy włożyć w nie rękę… przełamać własną i czyjąś samotność, zrozumieć… Mówi: skazani jesteśmy na utratę…
Bodaj najbardziej wyjątkowe jest to, że Bokura Ga Ita nie obnosi się ze swoją wyjątkowością. Wszystko w tej serii jest skromne, proste, powściągliwe. Począwszy od samej historii, która zaczyna się przecież jak tysiąc innych słodko‑pastelowych szojców o szkolnej miłości, gdzie rozdzierani dylematami uczuciowymi bohaterowie brodzą wśród kwiatków i różowych banieczek… Człowiek siada przed ekranem, dostaje na przywitanie porcję tęczowych bąbelków, wskutek czego wydaje mu się, że doskonale wie, co będzie dalej, jaki rodzaj wzruszeń historia mu zaoferuje i… kończy emocjonalnie zdruzgotany. Dotknięty. Poruszony. Dotkliwie zachwycony. Oczarowany i obolały jednocześnie. Coś jest w tej serii, co dociera do samego jądra odczucia melancholii, co karmi smutkiem i słodyczą jednocześnie. Co pieszczotliwie zabija. Pokazaniem i bólu urody zwyczajnego życia – obu najsilniej zawartych w tegoż życia nieuchronnej zmianie, upływaniu, przemijaniu. Zastanawiam się, czy byłoby nadużyciem odnieść do BgI japońską kategorię estetyczną mono‑no‑aware… Nawet jeśli, to i tak rzeczona seria to perełka. Jej nadzwyczajność jest z jednej strony nieuchwytna, migotliwa, praktycznie niedefiniowalna, z drugiej jednak – rozbrajająco oczywista i bezdyskusyjna. Przynajmniej dla mnie.
Mimo oczywistych wad i uderzeniowej dawki absurdu - Tenma i spółka rządzi!
A ja wolę akt drugi!
„Trędowata” po japońsku w wiktoriańskich dekoracjach - czegoś mi tu jednak zabrakło
Podaruj sobie odrobinę luksusu
Po pierwsze: grafika. Zwyczajnie nie sposób traktować jej jedynie w kategoriach wehikułu opowiadanej historii, zwykłego przezroczystego medium. Nie jestem znawcą, ale na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć tytuły, które dostarczyły mi porównywalną ilość wizualnej satysfakcji. Warstwa graficzna nieustannie ściąga na siebie uwagę, odcinki mijają, a ona nie powszednieje: ujmujące projekty postaci, obłędne pejzaże, mimika bohaterów, szczegółowość wnętrz… Ciągle mam przed oczami kotlinę z wodospadem i statuami jak z „Władcy Pierścieni” Jacksona, pokoik małej Balsy, wycieńczoną twarz księcia Saguma…
Generalnie zgadzam się, że postacie SnM prezentują rzadko spotykany w anime poziom realizmu. Wydaje mi się jednak, że trzeba tu poczynić pewne uściślenie – jest to realizm specyficzny. Ja bym go nazwała realizmem heroicznym. Właściwie wszystkich istotnych bohaterów SnM cechuje wewnętrzna prawość. Czasem porywczy, czasem lekkomyślni, czasem zbyt posłuszni rozkazom, czasem szorstcy czy wręcz brutalni – większość nosi znamię szlachetnej wielkości. Książęta nie są o siebie zazdrośni, tylko darzą się szczerym braterskim uczuciem, dworscy dostojnicy gotowi są ryzykować urząd, a nawet życie dla dobra Cesarstwa i rodziny panującej, zwykłych kowali obchodzi, kto i dla jakiego celu będzie dobywał wykutych przez nich ostrzy, twardzi wojownicy nie wahają się przygarniać cudze dzieci, nie mówiąc o ich postawie w walce – zawsze pełni szacunku i uznania dla godnego przeciwnika, nawet jeśli jest on kobietą. Na najwyższe poświęcenie stać zarówno zwykłe pałacowe sługi, jak i młodych miejskich chuliganów. To oczywiście bardzo idealistyczna wizja świata, nawet świata fantasy. Ale jakże piękna i krzepiąca. I przy całym idealizmie – niezwykle wiarygodnie podana. Zresztą jak cała główna intryga.
SnM, wykorzystując prastarą formułę opowieści o wybrańcu, o świecie zagrożonym zagładą i o grupie śmiałków próbujących zapobiec klęsce, formułuje szereg żywych przesłań: o wartości życia, o priorytetowym znaczeniu więzi międzyludzkich, o przyjmowaniu nieszczęść i kryzysów jako okazji do rozwoju, o dojrzewaniu do postawy akceptacji swego losu, o wewnętrznej wolności możliwej nawet w najbardziej zdeterminowanych zewnętrznie okolicznościach, o nieuchronności i głębokim sensie straty. Historia jest tak bogata, że zapewne każdy znajdzie w niej mądrość na własną miarę. Mnie osobiście najbardziej poruszył jasno sformułowany przekaz o tym, że nawet jeśli dostaniemy od losu karty najbardziej parszywe z możliwych, to ostatecznie i tak od nas zależy, jak je rozegramy.
mięta przez rumianek ;)
Żałuję jedynie, że niektóre postacie i wątki ucierpiały nieco na krótkości serii. Szkicowość – oto, co mogłabym zarzucić zarówno wątkowi powiązań rodzinnych Tezuki, jak i charakterowi Komakiego. Żal mi zwłaszcza tego ostatniego, gdyż zapałałam do poczciwiny instynktowną sympatią (swoją drogą para Doujou/ Komaki jako żywo przywodziła mi momentami na myśl duo Mr Darcy/ Mr Bingley). Fajnie, gdyby jego obecność na ekranie nie ograniczała się li tylko do dobrodusznego śmiechu.
Klasyk! Tak powinno wyglądać shojo!
Jednakowoż! Gdy pojawia się dramat, to moim zdaniem stoi on na równie dobrym poziomie, jak cała reszta – bynajmniej nie doczepiony na siłę, nie przesadzony, nie wydumany. kliknij: ukryte Tragedia porzucenia, izolacji, braku miłości i jej opłakane skutki zostały ukazane niezwykle przekonująco – zwłaszcza w przypadku Arimy. Polemizowałabym z opiniami jakoby na pewnym etapie chłopak sztucznie wymyślał sobie problemy. Miałam wątpliwą przyjemność obserwowania podobnych emocjonalnych reakcji w swoim otoczeniu – może dlatego odczułam postać Souichiroo jako przerażająco realną. W tym miejscu trzeba oddać Karekano sprawiedliwość – podejmując temat „ekonomii miłości” (która działa – z okrutną precyzją – wedle ewangelicznej zasady: kto ma, temu będzie dodane; temu, który nie ma, zabiorą i to, co ma), twórcy uczciwie prezentują obie strony medalu. Portretują nie tylko tych, którzy miłości pozbawieni u zarania, potem szukają jej rozpaczliwie, łakną jej, pragną, a nawet gdy ją ostatecznie znajdą, pozostają zachłanni, niepewni, nienasyceni. Pokazują także tych, którzy miłości doświadczywszy, są w stanie się nią cieszyć i hojnie przekazywać dalej. Tu mam na myśli wyjątkowo wzruszający odcinek o rodzicach Yukino i o jej pradziadku ze strony ojca, tłumaczący w zgrabny sposób „idealność” rodziny Miyazawów.
Podsumowując: Karekano posiada oczywiste usterki: za dużo „eksperymentalnej” grafiki, uciążliwe retrospekcje, jeden zupełnie niepotrzebny epizod – ten poświęcony Kano (ale tylko jeden! uważam, że ocena za fabułę jest stanowczo zaniżona!) oraz skandaliczny brak zakończenia. Mimo tego i tak podtrzymuję twierdzenie, że reprezentuje ono dokładnie to, czego ja szukam w shojo! Aha! Jeszcze jedno! Rozkoszny psiuń Miyazawów objął zdecydowane prowadzenie w moim osobistym rankingu animcowych kawaii stworków. Peropero rządzi!
Bzdurki dla córki
I jeszcze dwa dopiski na marginesie. Po pierwsze: wziąwszy pod uwagę dość przyjemne projekty postaci, w osłupienie wprawiły mnie…uszy! Czy ktoś jeszcze poza mną zauważył, że są jakoś takie duże i dziwacznie nieforemne? Po drugie: Edgar rzeczywiście wygląda jak Tamaki, ale czyż można się dziwić, że Tama‑chan wyznacza standardy dla rozroamntycznionej arystokracji ?
Nienawidzę marnotrawstwa!
No właśnie. Romans. Na samo wspomnienie tego słowa w sąsiedztwie komentowanego tutaj tytułu mam ochotę ciskać wiadomym ptactwem. Albowiem JAKI MY TU MAMY ROMANS?! Jak dla mnie ŻADEN! (no chyba że weźmiemy pod uwagę młodocianego Tetsunosuke czy parę Tayu/Kozou). Dawno nie widziałam tak sknoconego wątku miłosnego. Po prostu płacz i zgrzytanie zębów. Ja wiem, że to anime przygodowo‑historyczne jest, a nie jakiś szojec, ale w takim razie po co mnie twórcy nabijają w butelkę za pomocą zwolnionych ujęć, melancholijnej muzyczki i innych czytelnych sygnałów, hę? Sugerując się rzeczonymi środkami wyrazu, pozwoliłam sobie na pewne złudzenia. Kiedy już wiedziałam, że fabuła jest nieuleczalnie mętna, że postacie żałośliwie płaskie, liczyłam na to, że może chociaż odrobiną czułości twórcy nadrobią stracone punkty. Czekałam dosłownie do ostatniej chwili. A jak się doczekałam – znaczy się dobrnęłam do finałowej sceny między Yojiro i Kakunojo – ręce i nogi mi opadły. Doprawdy, coś takiego powinno być karalne!
I'm speechless!
„Utena” w pełni zasługuje na swą sławę. Kompletnie mnie oszołomiła swoim szalonym, surrealistycznym, mrocznym imaginarium. Oglądanie serii było jak jazda windą Mikage – coraz głębiej, coraz duszniej, coraz ciemniej. Ujął mnie mistrzowsko poprowadzony zabieg stopniowego zgęszczania atmosfery – tak subtelnie, tak płynnie, że człowiek sam nie wiedział kiedy spod niewinnej słodyczy różowo‑różanego sztafażu zaczęła wyłaniać się treść zupełnie już nie niewinna i nie słodka. Migotliwość – znaczeniowa, nastrojowa, wizualna – to chyba jedna z istotniejszych cech „Uteny” i bez wątpienia jedna z największych jej zalet.
Dawno już nie oglądałam niczego tak … fizycznie! „Utena” wchodzi nie tylko w umysł (na wszystkich jej smaczkach, zapętleniach sensu, intertekstualno‑postmodernistycznych smakowitościach można mózg zwichnąć), ale i w ciało. Łzy, ściskanie w dołku, motyle w brzuchu, gęsia skórka, ciarki przerażenia i wstrętu, dreszcze i wypieki na przemian – oto niepełna lista cielesnych sensacji, jakich doświadczyłam podczas seansu. Za wypieki odpowiadały tyleż zwroty akcji, co niesłychanie sensualna atmosfera (swoją drogą to nie wiem, czy gdzieś jeszcze widziałam tyle symboli fallicznych naraz! Był moment, że wszystko zaczęło mi się od tego symbolizmu kojarzyć… ;). Zwłaszcza Akio’s car arc poziomem erotycznego napięcia wgniatał niekiedy w fotel, nie popadając przy tym nigdy w wulgarność, co generalnie jest sztuką. Duszny klimat skutecznie wzmacniała oprawa muzyczna – tej części „Uteny” towarzyszą jedne z najbardziej ciemnych, zmysłowych motywów instrumentalnych, jakie dane mi było słyszeć. Owa „ilustracyjna”, nieprzeciętnie sugestywna muzyka nawet bardziej przypadła mi do gustu niż efektowne chóralne „kawałki” stanowiące tło transformacji i pojedynków.
Czy ja mówiłam, ze grafika na pierwszy rzut oka wydała mi się brzydka? Zaiste, chyba mnie Bóg opuścił! W tym momencie uznaję Utenę za niesłychanie atrakcyjną wizualnie serię. Nawet abstrahując od niepokojących surrealistycznych dekoracji, w jakich rozgrywają się jej wydarzenia. Po raz pierwszy chyba zwróciłam w anime uwagę na kompozycję kadrów na logikę ujęć, na montaż – efekt świadomego posługiwania się wszystkimi tymi środkami ekspresji (by wzmocnić napięcie emocjonalne, by dopełnić charakterystyki bohaterów, by spotęgować ciężar i wagę ujawnianych tajemnic) momentami zapierał dech w piersiach. Dodać do tego „efekty specjalne” w postaci obrazów w sepii czy tych stylizowanych na teatr cieni – i … po prostu brak mi słów!
Na koniec zostawiłam ochy i achy pod adresem postaci. Jak cała reszta elementów strukturalnych „Uteny” – są znakomite! Nawet te z drugiego planu. Nawet te, które pojawiają się i znikają po dwóch odcinkach kliknij: ukryte (Ruka!). Większość z nich cechuje smakowita, niepokojąca ambiwalencja, która jest cechą tyleż pożądaną, co rzadką w świecie artystycznej fikcji. Brawo! A już największe wyrazy uznania pod adresem … czołowego czarnego charakteru, którego diaboliczna natura została odmalowana tyleż przekonująco, co konsekwentnie. kliknij: ukryte Akio przeraża, budzi wstręt i fascynuje jednocześnie. Wzmianka o Lucyferze w odniesieniu do jego osoby nie stanowi jedynie ozdobnika, ale raczej istotny trop. Bo kliknij: ukryte szef akademii Othori to zaiste upadły anioł, uosobienie żywiołu zepsucia i genialny kłamca. Uwodziciel (we wszystkich tego słowa znaczeniach), szafarz obietnic bez pokrycia, kliknij: ukryte kreator iluzji o zniewalającej sile. To, co robi z Uteną, jak ją sobie owija wokół palca, jak ją mami i w końcu łamie… Odcinek ze słynnym monologiem i jego puenta po prostu roztrzaskały mnie wewnętrznie. Nienawidzę drania, ale jako postaci nie mogę mu odmówić charyzmy (jedyna rzecz, za jaką go lubię, to fakt, że przy nim Touga wydaje się naiwny i niewinny jak baranek ;).
Na koniec, przy okazji bohaterów „Uteny”, refleksja (jeszcze bardziej) osobista. Po „Saiunkoku Monogatari” myślałam, że arogancki, podły, zdradziecki płomiennowłosy piękniś manipulator mówiący kosmatym głosem Takehito Koyasu może być tylko jeden. Ha! W jakimże głębokim byłam błędzie!
Bombonierka z bishami! Wszyscy niebywale smaczni, a najbardziej …Sa Sakujun!
Tak, panowie w SM zasługują na najwyższe uznanie. Nie tylko mogą spokojnie służyć jako obiekt estetycznej kontemplacji, ale posiadają interesujące, unikalne CHARAKTERY. Co więcej, relacje pomiędzy nimi są na tyle angażujące, że stanowią solidną przeciwwagę i uzupełnienie fabularnych zawirowań romantycznych. Połowa mego uwielbienia dla tytułu wynika z faktu, ze SM to prawdziwy pean na cześć męskiej przyjaźni! Żadnych dwuznacznych aluzyjek, żadnych erotycznych podtekstów. Za to mnóstwo iście rozczulającej braterskiej troski, życzliwości, lojalności, autentycznego oddania. I świetnie, bo gdyby jedynym emocjonalnym wypełniaczem serii były interakcje na linii Shuurei – jej harem, widz niechybnie zginąłby z nudów (zwłaszcza, że zanim główna heroina poczuje wolę Bożą, upływa trochę czasu).
Skoro chwalę postacie męskie, nie mogę nie wypowiedzieć się na temat Sakujuna. Generalnie bez trudu wysmarowałabym hymn pochwalny na cześć każdego z panów, zwłaszcza Seirana, który jest moim faworytem, jednakże nie ma takiej potrzeby, bo ju zostali docenieni przez innych komentatorów. Natomiast Sa Sakujun… no cóż… Komentarze nie pozostawiają wątpliwości: nie cieszy się on wśród entuzjastów SM zbyt pochlebną opinią. Moim zdaniem niesłusznie. Dlatego postanowiłam przyjąć na siebie niewdzięczną rolę adwokata diabła i spróbować go trochę wybronić. A przynajmniej wskazać na jego nietuzinkowość jako bohatera.
Uważam, że to nieprzeciętnie udana postać. Historia potrzebowała jakiegoś czarnego charakteru z klasą – wyrafinowany, zepsuty do szpiku kości, cyniczny dekadent meloman spełnił swe zadanie znakomicie! Taki z niego trochę Saiunkokowy Petroniusz. Ponadto, bądźmy szczerzy, bez niego galeria wymarzonych męskich typów byłaby nieco niepełna. Ryuuki, Shuuei, Kouyuu, Serain, Ryuuren – wszyscy oni owszem cudni, kochani, ale tacy jacyś oswojeni, poczciwi, dworni (nawet pozornie nieokrzesany Ensei), wpatrzeni w Shuurei niczym w święty obrazek. Dlatego, kiedy ni stąd ni zowąd pojawia się na horyzoncie mroczny typ, który nie tylko nie wielbi nabożnie naszej księżniczki, ale wręcz bez pytania sięga po to, czego pragnie – i robi to na tyle umiejętnie, że nie dostaje potem po twarzy (no, przynajmniej do czasu) – ja umoszczam się wygodniej w fotelu i rozpływam nad miłą odmianą. Nie żebym pochwalała ten typ zalotów. W realu to absolutnie niedopuszczalne, ale w fantazji… cóż…fantazja rządzi się przecież swoimi prawami.
Uwielbiam postać Sakujuna za to, że…
Uwaga! Tu następuje mój skandalicznie długi wywód będący w zasadzie jednym wielkim SPOJLEREM!
jest tak wyrazista, a jednocześnie wyjątkowo spójna i przekonująca. Uwielbiam go za to, że jest łotrem doskonałym. Zło, które niewątpliwie reprezentuje sobą socjopatyczny rudzielec, jest jednocześnie niezaprzeczalne i nieoczywiste. Sakujunem nie powoduje gniew, ambicja, zazdrość, żądza zemsty czy bogactw. Gardzi on tym, co napędza pospolitych złoczyńców. Nie ma w nim żadnych ludzkich przywiązań i marzeń. Żadnej ludzkiej słabości Żadnego lęku. Nawet przed kliknij: ukryte śmiercią, o czym świadczy brawura, z jaką Sakujun ze śmiercią flirtuje i nonszalancja, z jaką ostatecznie wychodzi jej na spotkanie (przyznam, że dla mnie to jedna z najbardziej fascynujących jego cech). Sam Sakujun wielokrotnie przyznaje, ze świat człowieczych emocji jest dla niego kompletnie niezrozumiały. Owa „nieludzkość” wydaje mi się kluczem do zrozumienia całej postaci. W Sakujunie mieszka obcość, której nie da się oswoić. To dzięki niej jest on w tym samym czasie i niegodziwy, i niewinny. Tak jak niewinne są drapieżniki. One po prostu ze swej natury żywią się innymi stworzeniami. W tym kontekście cudnie wykoncypowano wątek pozornej zniewieściałości. To maska, która w równym stopniu ukrywa prawdziwą naturę Sakujuna, co ją odsłania. Lenistwo Sakujuna jest bowiem lenistwem dzikiego, potężnego zwierzęcia, które wygrzewa się w słońcu, doskonale świadome swego piękna i siły. Tę ostatnią ujawnia z rzadka, kiedy przyjdzie mu na to ochota, wtedy jednak wszyscy drżą ze strachu. Najbardziej przypominał mi Sakujun wielkiego, dzikiego, płowego kota. Wszystko przez ów specyficzny, zdradliwy wdzięk – spowolnione, przyczajone ruchy, zmrużone oczy, łaszące się spojrzenia, aksamitny głos. Dlatego takie fascynujące są sceny, kiedy tygrys udaje rozkosznego kociaka, pozwala się Shuurei głaskać i czesać – na zasadzie „zobacz, mimo mojej potęgi przy tobie jestem słaby”. Rany! która by się na coś takiego nie złapała! Trochę wyrozumiałości dla naszej protagonistki! (kocia metafora genialnie sprawdza się także we wszystkich tych momentach, kiedy przymilny rudzielec – w jednym zgrabnym susie – na powrót staje się drapieżnikiem, a biedna myszka – myszką).
Jeśli chodzi o wątek kliknij: ukryte Sakujuna i Shuurei to najbardziej podoba mi się to, iż postacie nie zakochują się w sobie (powiedzmy, że tak nazwę ich wzajemny afekt z braku lepszego słowa)li tylko dlatego, że tak chcą scenarzyści. Uczucie, które obserwujemy, ma uzasadnienie w ich charakterach i wyznawanych przez nie wartościach. Długo dumałam nad tym, co ich oboje tak do siebie przyciąga. A zwłaszcza co przyciąga Shuurei w Sakujunie (co on ma, czego nie ma Ryuuki, chciałoby się z miejsca zapytać!). Otóż Sakujun jest absolutnym panem samego siebie – wynika to oczywiście z faktu, że jest też egoistą doskonałym, że nie kocha nikogo i niczego, że nie czuje się związany przez żadne prawa ani zasady moralne. Jeśli czegoś pragnie, po prostu po to sięga. Nie prosi, nie przeprasza. Z żelazną konsekwencją i pełną bezkompromisowością zaspokaja swoje pragnienia (o ile akurat chce mu się pragnąć). Do nikogo nie należy. O nikogo się nie martwi. Jest permanentnie wolny. Na Shuurei – wszak ona jest maniaczką niezależności i skuteczności – musiało to zrobić wrażenie! Cała sprawa ma zresztą drugie dno. Śmiem twierdzić, że kliknij: ukryte tym, co zbliża do siebie Sakujuna i Shuurei jest … ich emocjonalna niepełnosprawność. Sakujun nie kocha, bo nie potrafi (choć na końcu to by nawet chciał). Shuurei nie kocha, bo się boi – zamknięcia, utraty wolności i mocy, odcięcia od marzeń. Oddanie się mężczyźnie najwyraźniej tak jej się właśnie kojarzy. Nawet Sakujun pojmuje szybciej niż ona tę prawdę, że miłość, nawet jeśli oznacza powierzenie komuś swojej wolności, uczynienie siebie zależnym i bezbronnym, stanowi największe szczęście, czyni życie godnym przeżycia i nadaje sens śmierci.
No właśnie. kliknij: ukryte Scena śmierci Sakujuna. Mistrzostwo świata. Łatwo tu było popaść w tani sentymentalizm. kliknij: ukryte Zrobić z Sakujuna męczennika miłości, rozbroić cały, z takim mozołem i wyczuciem budowany, wizerunek postaci. Myślę, że twórcy wyszli z tej próby obronną ręką. Sakujun nie przeżywa cudownej metamorfozy. Nie zostaje cudownie nawrócony. Nie porzuca swojej tygrysiej natury. kliknij: ukryte Kiedy mówi „kocham cię”, to mówi to w swoim języku i fraza ta znaczy coś zupełnie innego, niż gdyby ją wypowiedział np. Ryuuki. Choćby sam pomysł spętania Shuurei poczuciem winy na resztę życia. Dość potworny koncept, nieprawdaż? Ale genialnie pasujący do Sakujuna. Doskonale pokazujący jego kompletne niezrozumienie tego, „jak czują ludzie”. (patrz dialog w epizodzie 26!). Miłość, altruizm i poświęcenie nie leżą w naturze drapieżników. Sakujun próbuje kochać, robi to szczerze, ale nie może przecież wyjść poza swoją naturę. Dlatego wszystko kończy się … jatką. Dla obojga zaangażowanych. Krwawy pocałunek wcale nie był obrzydliwy. Raczej symboliczny. Sakujun, wedle przewidywań Seirana, dotkliwie poranił Shuurei. Choć nie chciał, zostawił w jej sercu bolesny, krwawy ślad. Biedny piękny potwór! Nie żałowałam łez.
Jest jeszcze jedna intrygująca rzecz w leśnej scenie. Mimo że – tak jak przed chwilą napisałam – Sakujun generalnie pozostaje Sakujunem, coś się w nim jednak zmienia. kliknij: ukryte Ostatecznie traci on kontrolę nad sytuacją, nad swoimi uczuciami. Gorączkowy gest, z jakim sięga do włosów Shuurei, skryta w nim desperacja, prawdziwe żywe pragnienie ukazują jasno, że oto powstała znacząca wyrwa w nieludzkim opanowaniu i arogancji tej postaci. Pocałunek, który częściowo wymusza na zszokowanej pani gubernator, nie jest już (jak wcześniej) częścią strategii wyrafinowanego uwodziciela, ale wydaje się wynikać z autentycznego głodu kochanej (na jego własny kaleki sposób, ale jednak!) osoby. Po raz pierwszy Sakujun całując dziewczynę zamyka oczy. Zamiast sycić się z triumfem oniemieniem Shuurei, sam poddaje się doznaniu bliskości. To, co było wcześniej grą, zabawą – jasne jak słońce, że manipulacja służy naszemu rudzielcowi za ulubioną rozrywkę – przestaje nią być. Sakujun jest w tym jednym momencie autentycznie słaby i bezbronny. I nie mam tu na myśli wyłącznie jego fizycznego stanu, choć oglądanie go w agonii samo w sobie stanowi nie lada szok (z tym policzkiem to nasza szlachetna heroina przesadziła nieco). Umieranie przeżywa Sakujun z właściwym sobie chłodnym dystansem (co mnie kompletnie rozwaliło), jakby po prostu testował nowe doznanie. Słabość wynika raczej z faktu, że wydaje się on na łaskę Shuurei. Na łaskę jej przychylności, jej czułości. Zresztą o to przecież poniekąd chodziło w całym tym nieszczęsnym herbacianym zakładzie. Chwila, kiedy Sakujun zdradza się ze swoim bezsilnym pragnieniem miłości, kiedy rozpaczliwie próbuje wymóc wzajemność na zszokowanej Shuurei, to dla mnie jeden z najbardziej przejmujących momentów całej serii. I przykład na to, jak subtelnie można rozegrać wątek wewnętrznej ewolucji postaci (mam poważne podejrzenie, ze pąki kwiatów, które za sprawą spinki do włosów stanowią swoisty leitmotiv relacji Shuurei i Sakujuna, stanowią symboliczny komentarz do zmian, jakie zachodzą w nich obojgu).
I ostatnia rzecz – Sakujun w dużej części jest głosem. Głosem Takehito Koyasu. Zakochałam się w nim z miejsca. Teraz potrafię rozpoznać ten głos wszędzie i nie muszę dodawać, że już zawsze będzie on dla mnie … rudy ;) Poza rozkoszną „kosmatą” barwą mamy tu jednak do czynienia ze wspaniałym i celowym jej wykorzystaniem. Głos Sakujuna przez większość czasu wibruje pogardą i drwiną. Jego lekceważące gardłowe śmiechy to mistrzostwo świata. A kiedy chce być uwodzicielski – no cóż – niech się wszyscy schowają. Scena, w której szepcze Shuurei do ucha kliknij: ukryte swoje prawdziwe nazwisko, to kompletny nokaut. Przez dobre pół godziny zbierałam z podłogi swoją zaślinioną szczękę.
Podsumowując: Nie sądzę, żeby relacja z Sakujunem w jakiś sposób naruszała wizerunek Shuurei. Ja osobiście byłam zachwycona faktem, że kliknij: ukryte wreszcie komuś udało się choć trochę wytrącić naszą heroinę z równowagi. Zaczynała mnie już potężnie męczyć ta jej nadludzka odporność na męskie wdzięki. To dzięki zmysłowemu rudzielcowi Shuurei zaczęła czuć wolę Bożą . Kolejna bezdyskusyjna zasługa na koncie drugiego syna klanu Sa!
Uroczne!
(Upss! Chyba trochę odpłynęłam. Prawie jak Fuko, hi, hi).
Bohaterowie urzekają. Tomoya z miejsca zaskarbił sobie moją sympatię zdrowym rozsądkiem, dystansem do otoczenia oraz naturalną serdecznością. Nie mówiąc o jego poczuciu humoru i zdolnościach konfabulacyjnych. Złośliwiec z niego nieprzeciętny, ale jednak dusza‑człowiek. A z jakim rycerskim wdziękiem radził sobie z afektem wszystkich zainteresowanych pań. Byłam pod wrażeniem. Za bardzo udaną uważam tez postać Nagisy. Choć stanowi kwintesencję słodkości i bezradności, o dziwo! nie powoduje hiperglikemii, nie irytuje, tylko wzbudza autentyczną czułość. Przyzwyczaiłam się nawet do tych jej niedorzecznych „czułków”. Klasę samą w sobie stanowiła dla mnie wśród postaci żeńskich Fuko. Rozkoszne to stworzenie uznaję za komediową wisienkę na clannadowym torcie. Zwłaszcza rozbrajał mnie jej zdeterminowany głosik. Brawo dla Nonaka Ai! Niestety, po genialnej Fuko fatalnie wypadła Kotomi. Właściwie cały wątek tej bohaterki uważam za porażkę. Jej apatia była zabawna przez jeden odcinek, potem stała się męcząca. A zakończenie Kotomi‑story? No cóż. Oczom własnym i uszom nie wierzyłam. Twórcy posunęli się o jeden miś za daleko. Nie wiedziałam, czy mam szlochać ze śmiechu czy z żalu, że oto bardzo dobre anime nagle kompletnie mi się artystycznie stoczyło. Na szczęście była to tylko chwilowa zapaść. No i nawet tych kilka kiepskich odcinków miało najcudniejszy ending na świecie – cieplutki, pozytywny, a jednocześnie subtelnie nostalgiczny. Rodzina Dango permanentnie mnie rozczuliła. Zarówno animacja, jak i piosenka. Właściwie to się popłakałam przy pierwszym podejściu. Jakby ktoś wyciągnął rękę i pogłaskał mnie wprost po głupim, sentymentalnym serduchu.
Rozdzierajaco piękne...
Raniący do głębi urok tytułu rodzi się moim zdaniem z mistrzowskiego wykorzystania przeciwstawnych jakości, z precyzyjnego operowania kontrastem, paradoksem, antynomią. Dotyczy to nie tylko budowania klimatu mini‑serii, ale stanowi również zasadę konstrukcyjną postaci. Zaduma splata się tu z barbarzyństwem, nostalgia z brutalnością, krwiożerczość nie wyklucza bezbronności, wzniosłe ideały okrucieństwa, zaś granica pomiędzy nienawiścią i miłością jest ulotna jak wieczorna mgła. Rozpasaną krwawość obrazów walki równoważy kontemplacyjny nastrój scen we wnętrzach, drapieżności towarzyszy poezja. Kwiaty rozkwitają wśród rozrąbanych ciał i kałuż posoki.
Uwaga! Dalej możliwe spojlery!
Niekwestionowaną zaletą mini‑serii jest fabularna prostota i narracyjne wyważenie. Mimo pozornie małej ilości czasu nic nie dzieje się zbyt szybko – pierwsza połowa przygotowuje grunt pod wbijający w fotel finał. Przeszłość, wina, powinność, zemsta, zdrada, miłość – gęsta sieć przeznaczenia, tkana na kanwie działań i wyborów poszczególnych postaci, zaciska się wokół nich powoli i stopniowo, coraz silniej chwytając za gardło również widza.
Dwa ostatnie odcinki doprowadzają ową zasadę niespieszności do maksimum. Tak samo długo jak miłość, odwlekana jest śmierć – w obu przypadkach oczekiwanie na rozwój wydarzeń staje się dla widza wyrafinowaną torturą. Jednakowo celebrowane są gesty czułości i krwawe ciosy, z równym pietyzmem ukazano narodziny uczucia, jak i rzeczywistość umierania Zresztą fizyczny ból w niektórych scenach jest niczym wobec agonii psychicznej … Wobec cierpienia nie do ogarnięcia …
Wątek miłosny zarysowano z niespotykaną oszczędnością oraz elegancją. Powściągliwość gestów i dialogów potęguje tylko emocjonalną gęstość ukazanej relacji. Od początku wiadomo, co się wydarzy. Kenshin i Tomoe jak dwie ciche wyspy, każde pogrążone we własnych myślach i bolesnych wspomnieniach, dryfują ku sobie wolno, acz nieubłaganie. Wobec miłości bohaterowie są równie bezbronni jak miękkie ciało człowieka wobec błyszczącego ostrza katany. I jak stal umiejętnie szarpie żyły i kruszy kości (co jest akurat w „Kenshinie” dosłownie zaprezentowane), tak uczucie brutalnie miażdży opór dwójki protagonistów, tnie do kości, bezlitośnie uśmierca dawne „ja” wraz z jego powinnościami, przywiązaniami, ideałami. Prowokuje przemianę. Staje się katalizatorem odkupienia.
Szczególnie wstrząsnął mną jeden motyw - kliknij: ukryte obraz narzeczonego Tomoe, który pojawia się przed oczami dziewczyny w decydującym momencie finałowego epizodu. Przywołanie jego widmowej obecności stanowi według mnie proste, acz genialne posunięcie narracyjne. Jest niczym nagły snop światła rzucony na poplątaną sieć uczuć i lojalności wiążących głównych bohaterów. Teoretycznie widz zdaje sobie sprawę z tych wszystkich uwikłań, ale dopiero kliknij: ukryte wizja zamordowanego czyni je namacalnymi, nieignorowalnymi. Przypominając o kwestii winy i jej konsekwencjach, odwraca perspektywę, wyrywa oglądającego z raz przyjętego punktu widzenia. kliknij: ukryte Bez owej wizji dawnego ukochanego rozpacz i wewnętrzne rozdarcie Tomoe nie byłyby tak przekonywujące. Bez niej łatwo byłoby też zapomnieć, kim naprawdę jest Kenshin. Ja zapomniałam. Zwłaszcza patrząc na śpiącego, wzbudzającego czułość chłopca, któremu chciałoby się wyjąć z rąk miecz, a konieczność nieustannej czujności zamienić w spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Ostatnia rzecz, o której chciałabym wspomnieć, to genialne użycie rekwizytu, szczegółu – krwawiąca blizna, sztylet Tomoe, irysy, błękitna chusta, dziecinny bączek‑zabawka. Przedmioty o symbolicznym potencjale nadają opowieści spójność i głębię. Wprowadzają alternatywny, niezwykle istotny poziom narracji. Kiedy Tomoe płacze wśród deszczu nad tym, co wspólnie z Kenshinem zasadzili, kiedy ujmuje w palce zgniłe od wilgoci listki – nie sposób nie odczytać tego jako antycypacji nadchodzącej klęski. Nader czytelna jest tu metafora skażenia, winy, śmierci która zaraża wszystko, udaremnia dobre wysiłki. Która niczym powracająca fala skazuje winowajców na konfrontację ze skutkami ich czynów. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę…
Dużo padło słów o brutalności tego tytułu. Fakt. Krew sika na prawo i lewo. Największa jednak brutalność, moim zdaniem, przejawia się w tym, co ta mini‑seria robi z widzem, w jaką emocjonalną rozsypkę go wtrąca. Jeśli nie straszny wam szloch przed ekranem – oglądajcie. Bo „Kenshin OAV” to tytuł godny absolutnego polecenia: narracyjne cacko o posępnym, przejmującym do głębi pięknie.
Żałośliwie marnieńkie...
Zdaję sobie sprawę, że mocno zaszkodziło temu tytułowi sąsiedztwo, w jakim go oglądałam – po Honou no Mirage wątek miłosny wydał mi się płytki i tandetny, zaś po Hostach humor odebrałam jako wybitnie prymitywny (pomysł przebieranek Shuichiego był doprawdy żenujący). Na wątku „kariery” nudziłam się jak mops (trochę lepiej było od połowy). Nadekspresja emocjonalna głównego bohatera straszliwie działała mi na metabolizm. Rozumiem koncepcję zestawienia dwóch przeciwstawnych osobowości, ale co za dużo, to niezdrowo. Zachowania Shuichiego były najzwyczajniej w świecie głupawe. Wiem, że anime to nie film dokumentalny, ale jakaś szczypta realizmu emocjonalnego by się przydała. Kto przy zdrowych zmysłach uwierzy, że wyrafinowany intelektualista zakochał się w kolesiu o mentalności gimnazjalisty? Zabiła mnie zwłaszcza scena na statku, a mianowicie reakcja Shuichiego na przeszłość Yukiego. Litości! kliknij: ukryte okrzyk zadowolenia tuż po tym, kiedy dowiedziałeś się, że ukochana osoba doznała wielkiej krzywdy? Co za beznadziejny egocentryczny, dziecinny typek!!! Bohaterowie drugiego planu tak papierowi, jakich mało – jedyny Hiro odrobinę wyróżniał się z tła. Projekty postaci – straaaaszne. I nie mam tu na myśli wyłącznie mojego ulubionego protagonisty (choć różowe włosy w zestawieniu z pomarańczową bluzą dawały zaiste upiorny efekt).
Jedyne, co mi się w „Gravitation” podobało, to muzyka – bardzo pozytywny, wpadający w ucho opening oraz nastrojowy, subtelny motyw instrumentalny towarzyszący scenom „romantycznym”. To za muzyczkę podniosłam ocenę – 2 a nie 1/10.
Podsumowując:
Przebrnęłam dla kilku poważniejszych momentów emocjonalnych, ale nie było ich na tyle dużo, żebym mogła ten tytuł komukolwiek polecić. To się nawet na tzw. odmóżdżacz nie nadaje – albo zbyt nudne, albo irytujące, albo wręcz niesmaczne (Shuichi w damskich ciuchach i makijażu – brrrr). W zasadzie oglądałam „Grawitację” dla Yukiego (zgubne upodobanie do ponurych, niedostępnych emocjonalnie facetów po przejściach), ale Shuichi regularnie i niezawodnie psuł nastrój. Jeśli już się uśmiechałam, bo to podobno komedia, to najczęściej był to uśmiech zażenowania. Szczerze odradzam.
Ouran High School Host Club – antydepresant w 26 odsłonach
Bohaterowie są bezbłędni. Trzeba wiele wyczucia, żeby zrobić z Tamakiego największego idiotę pod słońcem i jednocześnie obdarzyć go nieodpartym urokiem. Tama‑chan jest piękny, szlachetny do szpiku kości i durny bardziej niż ustawa przewiduje. Ale czyż można nie pokochać tego głupka o najbardziej wrażliwym, szczodrym sercu na świecie? (jestem zachwycona koncepcją postaci, która przy całym swoim głodzie emocjonalnym nie staje się jakimś uczuciowym popaprańcem, ale jeszcze ratuje innych z ich popaprania). A już jego fantazje… Mistrzostwo świata! Najbardziej rozwaliła mnie ta pensjonatowa z prześcieradełkiem. Gryzłam łóżko ze śmiechu. Na początku myślałam, że nie przywiążę się do Moriego – ale gdzie tam! Oto cudny przykład, jak można wykreować postać (i to najbardziej orzeźwiającą!!!) z niewielkiej liczby elementów – niczym dobry rysownik stwarzający portret za pomocą kilku precyzyjnych kresek. Monosylaby i nonszalancja w sposobie ubierania się po prostu mnie ujęły. Tym zaś, co ostatecznie przypieczętowało moją miłość do mrukliwego przystojniaka, był jego wkład w aferę z króliczkiem Honeya. Tak mnie cała akcja orzeźwiła, że aż zachwiała na chwilę moim osobistym rankingiem hostów. Honey? Absolutna słodzizna! Jego mina nad ciasteczkiem z pierwszego odcinka zabiła mnie i już do końca nie otrząsnęłam się z wrażenia. Wyłanianie się wrażliwej natury spod diabelskiej aparycji bliźniaków rozgrzewało regularnie moje serce na równi z pokazami ich perfidnej złośliwości (zwłaszcza wobec Tamakiego). No i wreszcie mój absolutny ulubieniec – Mroczny Lord, typ chłodny i wyrafinowany – Kyouya ! Przyznaję, mam dziką słabość do takich ponurych, nieprzeniknionych typków z miętkością w środku. Jego przywiązanie do Tamakiego, wszystkie momenty, kiedy pokazywał swoja opiekuńczą naturę (w końcu był mamą!), jego dojrzałość i opanowanie, wreszcie sposób w jaki mówił o Tamakim „idiota” – zaskarbiły mu moje serce na wieki.
A zatem: oglądać Hostów koniecznie! Śmiać się do rozpuku, wzruszać do łez, w momentach życiowego chłodu ogrzewać swoje serducho tym genialnym anime- kaloryferkiem!
Nie samym klimatem żyje człowiek…
Co do wątku romansowego – rozumiem ideę powolnego, spokojnego budowania relacji – szlachetne podejście, do którego odnoszę się absolutnie entuzjastycznie – ale na litość boską – wszystko z umiarem! W ST z powodu tej powolności cały romans … znikł! Znikł też moim zdaniem efekt płynności, naturalności – dla mnie był to związek o modelu: nic, nic, nic… bum! Moim zdaniem zmarnowano też wątek emocjonalnej więzi pomiędzy rodzeństwem, a miałam co do niego duże nadzieje.
Szkoda, bo można było ten czas antenowy wykorzystać o wiele lepiej. Wolałabym, żeby seria była krótsza o połowę, ale bardziej treściwa. Mniej zachodów słońca i kołyszących się melancholijnie huśtawek, więcej wglądu w osobowość bohaterów (np. do końca nie wiedziałam, co sprawia, że Shiki jest tak lubiany – poza jego przyjemną fizjonomią oraz epizodem z koleżanką nie ma w tej kwestii żadnych wyjaśnień; jego raczej mało towarzyski sposób bycia nie stanowi wartościowej wskazówki – nie lubię takich rzeczy przyjmować na wiarę, a w ST mnóstwo podobnych dziur). Nie obraziłabym się też, gdyby księżycowa księżniczka zmieniła od czasu do czasu kreację – pod koniec nie mogłam już patrzeć na ten biały golfik. Równie satysfakcjonująco, jak jej szafa, prezentowała się jej osobista historia – wątek ten wyjątkowo skrzywdzono. Jako widz poczułam się oszukana – kiedy mam do czynienia z tajemnicami przeszłości, liczę na to, ze zostaną one w sposób satysfakcjonujący wyjaśnione. W ST zrobiono to wyjątkowo na „odczep się”. I to nie tylko w przypadku Arcueid. Podobne fabularne ochłapy mnie nie interesują. Podsumowując:
W mojej osobistej skali – za jedenasty odcinek oraz jego dłuuuugo i boleśnie oczekiwany finał – daję naciągane 6/10.
HnM – gorzka historia miłosna z rycersko-feudalnym etosem w tle - klasa sama w sobie!
Absolutnie zgadzam się z recenzją: HnM posiada cechy złamanego geniuszu. Według mnie ciągle jednak sytuuje się bliżej „geniuszu” niż „złamanego”. Dawno już żadna historia nie weszła mi tak głęboko w umysł i w serce.
Stopień skomplikowania relacji pomiędzy głównymi bohaterami – mieszanka przywiązania, powinności, feudalnej wierności, przyjaźni, troski, posłuszeństwa, żądzy odwetu, zazdrości, ambicji, poczucia winy, tęsknoty, wrogości, nienawiści, miłości, pożądania (mogłabym tak jeszcze długo) – autentycznie przyprawia o zawrót głowy. Jest to koktajl o uzależniającej sile. Po prostu nie sposób się emocjonalnie nie zaangażować. W postaciach zakochałam się z miejsca. Irytująco arogancki, impulsywny, wiecznie kipiący złością Takaya, który z czasem ujawnia wzruszającą emocjonalną kruchość oraz zawsze elegancki, chłodny, opanowany Naoe, za maską lodowatego profesjonalizmu skrywający ocean iście ognistych pragnień – całkowicie zawładnęli moją wyobraźnią.
Klasyfikowanie HnM jako shounen‑ai? O.K., ale tylko wtedy, jeśli już koniecznie chcemy przypiąć serii jakąś etykietkę (aha! opening serwuje widzowi niezłą zmyłkę w tym względzie). Literalnie niby pasuje, w rzeczywistości jednak… to jak próba oprawienia Moneta w antyramę. Historia miłosna (o ile można ją tak nazwać), którą nam się tu pokazuje (choć raczej powinnam napisać: sugeruje) ma w sobie jakąś groźną, pierwotną szlachetność. Sądzę, że w dużym stopniu wiąże się to z historyczno‑feudalnym zapleczem opowieści. Zawsze odczuwałam, przyznaję, beznadziejną słabość do etosu rycerskiego, obojętnie w jakim wydaniu – europejskim czy wschodnim – jego silna obecność w HnM stanowi dodatkowy powód mojego kompletnego zauroczenia tytułem.
No właśnie – historia… Jeśli dowiadujemy się, że serwowana nam opowieść w momencie startu ma ok. 400 lat tzw. przedakcji, to normalnym odruchem jest oczekiwanie, ze coś niecoś z tejże przedakcji zostanie nam ujawnione – w rozmowach bohaterów, tudzież w retrospekcjach. Zwłaszcza, jeśli możemy słusznie przypuszczać, iż przeszłość jest kluczem do zrozumienia teraźniejszych zachowań postaci, ich psychologicznych sylwetek, ich motywacji… I to jest właśnie to miejsce, gdzie faktycznie potencjał HnM został haniebnie zaprzepaszczony. Akcja pędzi do przodu, egzorcyzmy rozświetlają ekran feerią blasków, warlordowie z minionych wieków knują intrygi (ilość historycznych nazw własnych potrafi, niestety, kompletnie przytłoczyć) – a my ciągle wiemy o relacji Naoe i Kagetory tyle, co kot napłakał. Zamiast skupiać się na rozbudowywaniu scen mistycznych pojedynków, scenarzyści mogli postarać się o dopracowanie tej kwestii. Dać widzowi trochę konkretów, zamiast tworzyć pole do niekończących się domysłów i spekulacji. Choć może właśnie w tym tkwi siła HnM? W niedopowiedzeniu? W rozległości pola znaczeń, które rozciąga się pomiędzy tym, co powiedziane wprost, a tym, co jedynie zasugerowane? W poczuciu głębokiej frustracji, wręcz głodu fabularnego, z którym ostatnia scena zostawia Cię, osłupiałego, przed ekranem? Zabrzmiało to nieco masochistycznie, od zawsze jednak wiadomo, że lepszy niedosyt niż przesyt.