Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Studio JG

Komentarze

Qualu

  • Avatar
    Qualu 11.01.2012 17:59
    Re: Waahhh??
    Komentarz do recenzji "K-ON!"
    w drugiej serii jest powiedziane, że chodzą do liceum żeńskiego ( w pierwszej albo o tym zapomnieli i im się przypomniało po 13 odcinkach, albo zmienili zarys dopiero w drugiej serii, co by nie wzbudzać wątpliwości ). nie mniej uważam, że k­‑on z facetami byłby.. dziwny. to komedia o jedzeniu ciastek i uroczej, puchatej przyjaźni młodzieży, która czasem zagra jakąś słodką piosenkę, nic więcej. jako smaczek dodam, że jest jeden „mężczyzna” w drugiej serii, który nawet nie gra statysty –  kliknij: ukryte .

    główny męski bohater zniszczyłby k­‑on!, a dodatki w postaci innych męskich bohaterów pewnie posunęłyby fabułę w nieco innym kierunku ( pewnie nawet nieświadomie ). romans w k­‑onie to jak gundamy w nodame cantabile albo kosmici w usagi drop. kwiatek do kożucha. przyznam też szczerze, że do połowy pierwszej serii na brak facetów nawet nie zwróciłam uwagi. ;)
  • Avatar
    Qualu 26.12.2011 22:02
    Komentarz do recenzji "D.Gray-man"
    Ani w jednym ani w drugim nie było nic wspaniałego, po prostu Ao miało szczęście, bo jest młodsze, ma lepszą kreskę, jest krótsze i aż tak nie nudzi ( kwestię stereotypowych bohaterów, drętwości humoru i suchości pomysłów animatorów w końcówce przemilczę ), pewnie dlatego ma u koleżanki 8 i gwiazdkę ( bo w gruncie rzeczy aż tak złe nie jest, ale bronić tego też nie będę, bo nie warto ). Zaś do D.Gray­‑mana 6 pasuje idealnie ( z powodów tylko sobie znanych wystawiłam z tej oceny połowę.. i to z litości ) i nie widzę powodu, dla którego wytaczasz działa bojowe ;)
    Jedyne, co widzę w obu seriach podobnego, to egzorcyści, a im dalej w las, tym tytuły bardziej od siebie się różnią.

    Poza tym.. z jakiej choinki Ao no Exorcist?
  • Avatar
    A
    Qualu 26.12.2011 13:21
    Dobre wino nie jest złe.
    Komentarz do recenzji "Fate/Zero"
    A niech ma 9. Nie tylko za efektowne pojedynki ( w ilościach co prawda znikomych, ale jak już zaczynali się lać, to było na co popatrzeć ), nie za dobre postaci ( a było ich baaardzo dużo i każdy, kto miał być ważny w pierwszej części Fate/Zero otrzymał wystarczająco dużo czasu, aby zapałać do niego sympatią ), nie za dobrą grafikę i muzykę, nie za „przegadane odcinki”, które zresztą podobały mi się najbardziej ( a że była ich zdecydowana większość, oglądanie było samą przyjemnością ) ale za to, że ja sprzed paru lat myliłam się co do tego uniwersum.

    Gorączka Fate/Stay Night nie udzieliła mi się – owszem, anime dobre, ale cóż z tego? Po prostu czegoś mi w nim brakowało. Jedyną postacią, na widok której nie wzdychałam z irytacji była Rin, więc gdy doszły do mnie słuchy, że ta seria będzie bez niej, załamałam ręce. Pierwszy odcinek Fate/Zero mnie zdezorientował, po kolejnych dwóch zbierałam szczękę z ziemi.

    Klimat, klimat, klimat – budowany przez „głupie, nieistotne dialogi idealne do przewijania”, nieraz przyprawił mnie o ciarki na plecach. O wiele bardziej emocjonująca była dla mnie byle pogawędka Gilgamesha z Kireiem w półmroku niż trwająca pół odcinka Fate/Stay efektowna walka z wybuchami, błyskawicami, cudami na patyku i darciem się " to ja zdobędę Graala!”. Wymieniłam przykład rozmowy, z której dowiadujemy się co, kiedy, z kim i dlaczego, ale jeszcze lepsze były te zupełnie „bezsensowne” sprzeczki Velveta z Aleksandrem czy wspólne podniecanie się jelitami jakiejś loli przez Castera i Ryuunosuke. Rozumiem niezadowolenie osób, które nastawiły się na lanie po buziach, bowiem ma być to wojna a nie debata o Graal. Ale ja nastawiłam się nie na emocjonujące walki tylko na nudne wykrzykiwanie kolejnych ataków i wbijanie przeciwnika w ścianę. Ta seria rozmową stoi, ale nie nudną i nieciekawą, a żywą, w której dzieje się lwia część fabuły i z której poznajemy relacje między postaciami – dla mnie cud, miód, bąbelki.

    Na grafikę większej uwagi o dziwo nie zwracałam. Jakaś była, to na pewno, nie przeszkadzała zbytnio, nawet jeśli była do bólu statyczna i oszczędna. Efekty 3D w ostatnim odcinku, gdy pojawił się „Cthulu” tylko na chwilę mną wstrząsnęły. A niech oszczędzają, nawet względem animacji. Cenzurę zaobserwowałam, ale za dużo nie straciłam z tego powodu, nie odnajduję piękna w rozerwanych dzieciach, jak co poniektórzy bohaterowie.. Nie brakowało mi tutaj też żadnych poćwiartowanych truchełek, seria broniła się nastrojem na tyle, że masakra pokazana w sposób dosłowny nie musiała mieć miejsca. Opening i ending przyjemne, ale bez szału. Muzyka w środku, albo miałam za cicho głośniki, albo nie zwróciłam na nią uwagi, ale wiem, że jakaś była. Po prostu, bez szału w obszarach audiowizualnych.

    Powaga serii wynikała też z wieku bohaterów – Wielka Wojna o Graala, a tłuką się licealiści w mundurkach, błagam.. Nawet loli odcinek z Rin nie zaburzył harmonii i powagi ( nie przesadnej ) serii. Polubiłam Saber w tym wydaniu, nawet jak bawiła się w Sebastiana z Kuroshitsuji, miała więcej uroku niż w FS. Iri, postać bardzo przyjemna i rozumna, chętna do pomocy ale też znająca swoje miejsce, nie pchała się na front z procą. Budząca współczucie, ale przede wszystkim sympatię – duet Iri i Saber zaliczam do udanych. Kiritsugu, czegokolwiek by nie knuł, będę go lubić, w przeciwieństwie do Kireia, który irytuje każdą swoją cząsteczką. Czekałam na rozwiązanie wątku Tokiomiego i na szczęście się nie doczekałam. Choć zgadzam się ze słowami Gilgamesha, że jest po prostu nudny – lubię go, nie musi się wyróżniać niczym, aby go po prostu zapamiętać. Kayneth i jego tęższa dziołcha, Sophia.. po prostu byli. Na plus zaliczam Lancera, jedynego z krwi i kości bishounena tej serii, który poza ogrzewaniem otoczenia swoim blaskiem też ma coś do powiedzenia. Gilgamesh w wężowych spodniach przebił wszystkie wymyślne wdzianka/zbroje/odzienia bohaterów, ale w przeciwieństwie do siebie w Fate/Stay, choć jest jeszcze bardziej Zły do Szpiku Kości, łatwiej go polubić. Na koniec moje dwa ulubione duety. Ryuunosuke i Gilles byli jednymi z najbardziej sympatycznych bohaterów serii, nawet jeśli stanowią najwstrętniejszy pierwiastek postaci. Ich rozmowa w ostatnim odcinku zasługuje na osobną ocenę, byłoby to 1o. Zaś Velvet, mój ulubieniec Fate/Zero zasługuj na osobną serię. Na szczęście jego relacje z Iskandrem ( który MOCNO odbiega od mojego wyobrażenia Aleksandra, to jednak trzeba Japończykom oddać honor, Rider wygląda jak żywcem ściągnięty Król Zdobywców z fresków pompejskich – tylko z dodatkiem sterydów albo w wersji Shingena Takedy z Sengoku Basary ) były na tyle rozwinięte w tej serii, że absolutnie mi wystarczą. Scena z Clintonem będzie jedną z niezapomnianych, zaś ich rozmow..kłótnie to najcieplejsza część tego anime.

    Seria jest poważniejsza i dużo wolniejsza od Fate/Stay Night i widz, a zwłaszcza fan poprzedniego tytułu powinien mieć to na względzie, chyba że chce się srogo zawieść. Albo, tak jak ja, woli soczysty dialog zamiast bitewki. Polecam, bo cierpliwym seria ta podaruje inteligentne, żywe postaci, dużo tajemnic do rozwiązania i masę knucia bohaterów przeciwko sobie. A oprócz 9, Fate/Zero za impulsywnego Velveta, pogodnego Aleksandra i parę godzin dobrej rozrywki otrzymuje gwiazdkę.
  • Avatar
    A
    Qualu 25.12.2011 22:50
    Wielki kociołek.
    Komentarz do recenzji "Sengoku Basara: The Last Party"
    Składniki na The Last Party:
    Jeden Sanada Yukimura, z pierwszego tłoczenia, albowiem w kontynuacji za bardzo wgłębiał się w Wolę Wszechświata, Sens Istnienia i Walkę o Pokój,
    Jeden Masamune Date, taki zwyczajny, co obrywa w każdej serii, krzyczący „Are you ready guys?” na przemian z „Uber Jack Break”, „Destruction”, „Crazy” i „Revenge” ( brakuje tylko „Destiny” Ringo Oginome, „Fabulous Max” Yuri i „Watch out, Mister President” na zmianę z „Oh, Jesus, Noo” blond pachołka rodu Natsume z Mawaru Penguindrum )
    Porcję zła ( przecier z Nobunagi Ody, Toyotomiego Hideyoshi, Hanbeia i Ssssyczącego przydup.. wiernego giermka Demona z Szóstego Kręgu Piekielnego )
    Szczyptę głupoty,
    Beczkę absurdu,
    Cysternę gwiezdnych wybuchów, tęczowych błyskawic i świetlnych laserów,
    Jeden latający na „gundamie” Ieyasu Tokugawa niczym Son Goku na chmurce,
    Szczypta epickości.
    Do smaku doprawić bukietem postaci, które nie miały debiutu w seriach telewizyjnych.
    Uwaga, nie gotować za długo ani nie mieszać z innymi daniami spod znaku BASARA, ponieważ grafika może kuleć.

    I kulała. Bardzo. Albo moja wersja, albo jakość nie pozwalała się cieszyć tymi detalami, źdźbłami trawy, guziczkami na ubrankach, koralikach, innych detalach w uzbrojeniu. Oczywiście, jak na sporą większość shounenów, Last Party ma prześliczną grafikę, bardzo płynną animację i elastyczne projekty postaci, ale w porównaniu do serii telewizyjnych – no bieda. Zwłaszcza, że to film, można było się bardziej postarać.

    Muzyka jak zwykle – dobra, epicka, pasująca. Motyw Ody Nobunagi, głównie przez okoliczności, w jakich towarzyszył w pierwszej serii, kojarzy mi jeszcze zabawniej, niż choćby motyw przewodni z filmów Benny Hilla.

    Nadal absurd paruje i wylewa się z kociołka, i choć nie jest to ta głupota z pierwszej serii, to na szczęście nie są to też smęty z drugiej. Niestety, film z jednej strony był dla mnie za krótki ( postaci są zbyt kochane, aby spędzać z nimi jakieś marne 9o minut ) a z drugiej za długi – epicka końcowa walka.. była. Po prostu, była. Bez fajerwerków ( acz z tęczą owszem ), świecące niczym Kyuubeiowi patrzałki Ody wwiercały się z mrocznego kwiatu zagłady, a rżenie Mitsuhidego przyprawiało o salwy śmiechu. Jako minusy muszę wymienić znikomą rolę Chousokabe, mojego pirackiego ulubieńca, perfidny wjazd Moriego pod koniec filmu, absolutny brak pary Kasuga­‑Sasuke, pary Kasuga­‑Kenshin oraz Kenshin­‑Shingen. Jak niedomiar dwóch postaci potrafi zepsuć seans – dopiero w tym filmie się dowiedziałam. Albo nadmiar – Ichi –  kliknij: ukryte . Ale nie o to chodzi – Pacyfistyczny Indianin, Maeda Keiji jak zwykle psuje zabawę.

    Film dostaje 6. Głównie za najbardziej epicką kaplicę­‑pomnik, jaką w życiu widziałam – rozważam umieszczenie tej płaskorzeźby Hideyoshiego jako tapeta na pulpicie – przynajmniej za każdym spojrzeniem poprawię sobie humor. Do filmu raczej nie wrócę, wolę powtórkę z rozrywki, jaką dostarczyła mi pierwsza i najlepsza część cyklu o „historii” Japonii. Bowiem w tej serii pojawia się wszystko, czego w wieku XVI w Kraju Gejsz, Ryżu i Automatów z Bielizną nie było – od gundama po jeżdżąco­‑pływające fortece na tysiąc osób z laserami. Czy to dobrze, czy źle – nie wiem. Ale wiem jedno, jeżeli ktoś chce obejrzeć ten film, mimo powtórzenia obu sezonów na początku, wypada raczej zaznajomić się z panującymi tutaj „realiami” w poprzednich seriach. Nie każdy może przywyknąć w ciągu półtorej godziny do wyrażania miłości i szacunku poprzez lanie twarzy towarzysza, koni z silnikiem pod siodłem i kierownicą przy wodzach, bitwy dwóch osobników na laserowe miecze, błyski świetlne i potężne tarcze powietrzne oraz kampanie wojskowe z armiami jednoosobowymi. Że nie wspomnę o karpiu i marchewce mierzącej 1o metrów.

    Fanów nie odstraszę, ale tak na prawdę nic nowego film nie oferuje ( chyba, że ktoś stęsknił się za szaleńcami z gry/anime, ale nie gwarantuję udanego spotkania ).
  • Avatar
    A
    Qualu 2.12.2011 19:39
    Walkiria~
    Komentarz do recenzji "Macross Frontier ~Sayonara no Tsubasa~"
    Zachwyty:

    Grafika przewspaniała, nawet te projekty w 3D aż tak nie straszyły, koncerty ( zwłaszcza Ranki, niestety ) to brokatowe bomby świecidełek, na które można patrzeć bez przerwy, nawet na latającą na tle tęczy Rankę, niczym rasowy jednorożec, albo inny kot z tostem zamiast tułowia. Bitwy równie spektakularne, co zwykle, nawet różowe lasery tego nie zepsuły. Wciąż mam pewne zastrzeżenia do świecących flaków Ranki, ale na szczęście w natłoku fajerwerków, gwiazdek, laserów, wybuchów, iskierek i innych świecidełek można było o tym fancie zapomnieć. Moją uwagę przykuła niezwykła naturalność w ruchach postaci, nie dość, że zmienia się tło, to podczas rozmowy bohaterowie nie stoją jak kołki – raz Ranka poprawia beret, innym razem Sheryl przechyla się w przeciwne strony – bardzo miło się patrzy na takie szczegóły.

    TO CUD! W końcu, po serialu i filmie, na widok Ranki Lee nie chciałam wyłączać ekranu! Po seansie nieco mnie to zaniepokoiło – zaraz, to ta sama Zielona Paskuda, która niszczyła każdą scenę w serialu? To przecież niemożliwe! Inna sprawa, że bardziej do gustu przypadają mi utwory Ranki, ale gdy tylko odkładała mikrofon, wzrastała we mnie żądza mordu i krwi. Żeby nie było – nadal Sheryl jest moim numerem jeden w tym anime a Ranka to zło konieczne produkcji, ale zło, które w tym wydaniu było wyjątkowo zjadliwe. Ktokolwiek odpowiadał za rozpiskę tej postaci w SnT, moje gratulacje, udało mu się obniżyć mój poziom „hejtu, jadu i żółci” wobec Ranki.

    O Sheryl nie ma co pisać. Gdyby nie „ambitne” teksty jej piosenek, moja miłość do niej wynosiłaby 1ooo%, taki z niej Uta­‑Prince. Nie rozwija się zbytnio w filmie ( nie licząc  kliknij: ukryte  ), ale nie oglądam Macrossa aby podziwiać psychiczny rozwój bohaterów.

    Chociaż.. Akurat Alto jakby cofnął się, nie podobał mi się w tym filmie. Podobnie, jak Brera – oglądałam na prawdę uważnie, a jednak sprawiał wokół siebie za dużo chaosu.

    A teraz cała reszta, która już była przeciętna.

    Muzyka – no cóż. Teksty nie są ambitne, zwłaszcza te śpiewane przez Sheryl. Ogólnie, ze wszystkich Frontierów lubię tylko trzy piosenki Sheryl, w tym jedną śpiewaną w duecie, zaś liczba utworów Ranki to ponad 1o.. Ostu absolutnie nie usłyszałam, fajnie, że mają tyle piosenek, ale parę utworów instrumentalnych też by się przydało.

    Sam film.. no cóż.  kliknij: ukryte , a to wszystko w brokacie, gwiazdkach, tęczach i innych ozdobnikach, czyli w sumie prawie nic nowego.

    Zakończenie to.. kpiny? Tak, zdecydowanie. Dobrze, że Alto po 25 odcinkach i dwóch dwugodzinnych filmach W KOŃCU się na coś zdecydował, ale pozostaje jednak pewien niesmak. Jedna scena po napisach końcowych, a nie byłoby takiego wrażenia. A tak, zbyt otwarcie to zakończyli.

    Film otrzymuje 9 za fenomenalną grafikę, Sheryl, fakt, że w końcu ktoś coś zrobił z Ranką i nie irytowała aż tak, jak wcześniej, że Saotome uznał, że trójkąt długo nie pociągnie oraz za urocze sceniczne stroje obu piosenkarek ( poza pielęgniarką, rzecz jasna.. ).

    Polecam fanom Frontiera, ale wielu może się nieźle rozczarować – do ostatnich sekund oczekiwałam czegoś więcej i zwyczajnie się przeliczyłam.
  • Avatar
    A
    Qualu 31.10.2011 18:03
    Jedyny plus - jest Haro~
    Komentarz do recenzji "Kidou Senshi Gundam AGE"
    To chyba pierwszy gundam, którego nie dokończę. Wielkim znawcą to ja nie jestem, ale jak się za jakąś produkcję Sunrise brałam, to ją dokańczałam ( ba, OO obie serie widziałam dwa razy! ), a tutaj po pierwszym odcinku wiem, że się poddam.

    HAHAHA, ostatnio coraz częściej w seriach mechowatych powiela się schemat „legendarności i uniwersalności” gundama, ale z Leninem z OO czy w Unicornie to jakoś wygląda, a tutaj obraz mecha w dystyngowanej rezydencji.. no cóż, wyobraźnię to oni mają ( ale myślałam, że ich fantazje zatrzymają się na TEJ kinówce Gundam OO ).

    Opening może nie jest straszny, ale bardziej pasuje do jakiejś produkcji o kieszonkowych potworkach a nie wielkich robotach bojowych. W ogóle cała ta seria wydaje mi się być celowana do 8­‑12 latków, dzieci fanów pierwszych serii spod znaku Sunrise, którzy chcą przelać miłość do gundamów na pociechy <ciach!>. Nawet nazwa tej serii wskazuje na takie przeznaczenie. Projekt gundama wrócił do korzeni, znowu jest kanciaty jak kartonowy transformers ( bardziej odpowiadały mi „elfie” kształty w OO ;). Grafika zadbana i elegancka, wybuchy nie są ani różowe (!) ani nawet fioletowe (!!!), animacja udana, przyjemnie się patrzy, dopóki na ekranie nie pojawią się postaci. Włosy głównego bohatera wyglądają na przeżutą niebieską gumę balonową ( w dodatku w kształcie kocich uszek ) a dziadek niebezpiecznie przypomina mi jakąś postać z serii a'la Dino King.

    Niezbyt w porządku, a w dodatku wstyd nieco pisać, ale czuję się za stara na tę serię. Nawet Wing wydaje mi się tutaj poważniejszą produkcją.

    Ucięto.

    Morg
  • Avatar
    A
    Qualu 23.10.2011 21:24
    Nutka po nutce.
    Komentarz do recenzji "Mirai Nikki"
    Historia dopiero się rozkręca, więc z oceną wstrzymam się do końca. Aktualnie ciężko mi jednoznacznie stwierdzić – co to jest?! – niektóre ( i nieliczne ) fragmenty zasługują na uznanie, ale reszta nie powala, jest co najwyżej średnia. Piszę póki co, bo adaptacja ma jeszcze czas, aby się odbić ( albo stoczyć ). Grafika przyzwoita, o postaciach na razie nie mam, co się rozpisywać.

    Zastanawia mnie jednak inna rzecz – muzyka. Opening akurat nie. Yousei jak zwykle odwaliła kawał dobrej roboty, piosenka jest w sumie jak każda jej inna – tu chórek, tu dzwony i dzwoneczki, tam klawesyn i mocna perkusja, a to wszystko sklejone jej hipnotyzującym, niewinnym, ale miażdżącym siłą sopranem. Jej utwory tak wpisują się w moje gusta, że jedynym powodem, dla którego oglądam Seikon no Quaser jest właśnie opening śpiewany przez tę panią. W tym obszarze nie mam nic do zarzucenia ( pominę nieco przesadzoną i groteskową animację, która jednak mimo wszystko pasuje do piosenki i ogólnie do serii ), ale.. skąd ja znam jeden utworek, który pojawił się w obu pierwszych odcinkach..? Hmm, czyżby hack//Roots? Szukałam i najwyraźniej robiłam to niezbyt udolnie, skoro nadal nie widzę powiązania między Junkyousha no Yubi Ali Project a soundtrackiem Mirai Nikki. Osoba, która stoi za muzyką w Mirai nie ma ( lub nie zauważyłam ) większych koligacji z hackiem. Wiem, że od tej kwestii zależą losy Świata i w ogóle jest mega istotna, ale jednak ciekawi mnie to nachalne podobieństwo/interpretacja/plagiat/sprzedanie utworu. Czy ktoś orientuje się w temacie bardziej i byłby w stanie rozwiązać tę zagadkę? ;)
  • Avatar
    A
    Qualu 22.10.2011 12:06
    mon ami~
    Komentarz do recenzji "Baka to Test to Shoukanjuu Ni!"
    Seria jest lekka, niewymagająca i przyjemna, ale na pewno nie jest głupia. Pierwsza część bardziej przypadła mi do gustu, w drugiej owe początkowe odcinki nieco obniżyły moje oczekiwania, ale pod koniec twórcom udało się odzyskać świeżość pierwszego sezonu. Głównie przez dwa spokojniejsze odcinki; o ile drugi mnie średnio zainteresował, o tyle pierwszy mógłby być śmiało wydany nawet jako osobne OAV.

    Grafika bez zmian, a więc nadal jest to udane połączenie dobrej animacji, przyjemnych projektów postaci, ciekawego zabiegu użycia rastrów w tle oraz żywych, optymistycznych ale nie wypalających oczu kolorów i połączeń. Piosenki o dziwo nadają się do słuchania ( klimat z pierwszego sezonu, a więc utwory są tak pogodne i urocze, że nie sposób ich znienawidzić, nawet jeśli do zachwytu nad nimi jest mi daleko ).

    Postaci są wyjątkowo naturalne i na tyle sympatycznie, że nie mam żadnej nic do zarzucenia, każda jest na swój sposób urocza. W pierwszym sezonie to Mizuki była moją ulubienicą, w tym zaś na dobre dołączyły do niej Shouko i Minami, a więc jedyne dwie, dla mnie denerwujące, postaci z pierwszego sezonu. Tym samym, w tej serii polubiłam już każdą bohaterkę i każdego bohatera. A motyw Hideyoshiego, w pierwszej części rozpoczęty, tutaj jeszcze dopracowany, jest dla mnie małym przebłyskiem geniuszu w dość oklepanym i tak prostym pomyśle.

    Właściwie, to cała seria jest prosta. Prosta, czysta, bez udziwnień, taka, której oglądanie jest przyjemnością a czas nad nią spędzony nie jest czasem zmarnowanym.
  • Avatar
    Qualu 5.10.2011 20:13
    Kto da więcej?
    Komentarz do recenzji "Sky Crawlers"
    To, co lubię, proponuję dalej pominąć, nie jest to temat tutejszych obrad. Nie zgadzam się z Twoimi domysłami, bezpodstawnymi w dodatku. Owszem, parę serii widziałam, ale na pewno nie nazwę siebie widzem wyrobionym. Co słowo „wyrobiony” w tym kontekście w ogóle oznacza?

    Nie jestem również za taką etykietką, kiedyś już wywiązała się pod jakimś tytułem nieunikniona dyskusja na ten temat i byłam jak najbardziej za zniesieniem tego, formalnie niedziałającego, stwierdzenia. Owszem, niektóre serie wymagają szerszej autopsji, jednak pisanie w stylu „seria jest fajna, bo blablabla, ale nie wszyscy będą w stanie ją docenić, bo jest dla widzów wyrobionych” jest nieco ubliżające w stosunku do czytelnika. Jest tyle samo powodów do polubienia jakiejś produkcji, co do znienawidzenia jej, ograniczanie tej liczby do zdania „jesteś dzieckiem/idiotą, nie rozumiesz tego, nie podoba ci się, bo masz ograniczone horyzonty umysłowe” jest po prostu niekulturalne. I nie chodzi o dobrane słownictwo tylko o ukryte przemycanie stwierdzenia „jestem mądrzejszy”. Nie wiem, czy Ty jesteś, ale teraz chodzi mi ogół osób operujących takimi stwierdzeniami.

    Inna sprawa, jeśli chodzi o wyznaczniki wiekowe, czy „dla dorosłych”. Określają one grupę docelową bez żadnych dodatkowych podtekstów, nawet jeśli brzmią dość absurdalnie.
  • Avatar
    Qualu 5.10.2011 18:02
    Re: Kłuj żelazo, póki gorące!
    Komentarz do recenzji "Sky Crawlers"
    znane i lubiane – wyciąga popcorn.
    Ach, przepraszam za tę jedną hańbiącą literówkę, pozwól, że sama się wychłostam w domowym zaciszu.

    O gustach się nie dyskutuje, a że jestem tylko niedoświadczoną życiowo podlotką, moje gusta są jeszcze niewyrobione, bez smaku, mdłe i podłe.

    Zobacz, jak skrytykowałam pełne pasji Sky Crawlers, to bronisz je pełną piersią wytykając mi błędy i tworząc piękną burdę, stwarzając iluzję tego, co mi wolno, a czego nie, czyli pisania o tym, co myślę, a jak Ty krytykujesz moje ulubione tytuły, to masz do tego pełne prawo i stuprocentową rację. Zadziwię Cię, nikt jej tu nie ma, bo każdy mierzy swoją miarą. A Twoja miara mnie nie interesuje, wiem swoje, nie przekonasz mnie do swoich racji.

    Tak więc, co KŁUJE szanownego pana?
  • Avatar
    Qualu 5.10.2011 16:30
    Re: Coś czułam, aby tego nie oglądać..
    Komentarz do recenzji "Sky Crawlers"
    Przykro mi, że nie zauważyłeś ironii na początku pierwszego akapitu. Przypomnij proszę raz jeszcze, co dokładnie kuje Cię w mojej opinii. Bo chyba nie fakt, że nie wczułam się w sytuację postaci ( w każdym razie, dziwny zarzut ). Jeżeli jest to mój wiek, podziwiam za zdolność oceniania osób po ilości przeżytych wiosen. Jeżeli jest to coś innego, liczę, że ciekawszego, chętnie posłucham.

    Swoją drogą Kannami irytował mnie jeszcze bardziej od Kusanagi. Postać postaci nierówna, ja nie lubię bohatera za to, że wpisuje się w schemat tylko za to, co go wyróżnia. Nuda i denerwowanie nie są wyróżnikami, ale potrafią skutecznie odstraszyć. To, że lubię niebieski i znajdę rzecz w tym kolorze nie obliguje mnie jeszcze do polubienia tej rzeczy.
  • Avatar
    Qualu 5.10.2011 14:54
    Komentarz do recenzji "C³"
    Mi bardziej Baka­‑Test, ale obie produkcje są z tego samego studia. Szkoda tylko, ze zarówno Kore wa Zombie jak i Baka­‑Test da się oglądać. Tutaj odpadłam po kwadransie i nie mam zamiaru wracać.
  • Avatar
    Qualu 5.10.2011 14:26
    Re: Coś czułam, aby tego nie oglądać..
    Komentarz do recenzji "Sky Crawlers"
    Hitori Okami napisał(a):
    Prawda jest zaś taka, że większości widzom podobają się przede wszystkim te tytuły, przy których identyfikują się z głównymi bohaterami
    To by wyjaśniało popularność Evangeliona, w końcu większość czternastolatków też ma na codzień problemy z walką z Aniołami. A na serio, ze stwierdzeniem częściowo się zgadzam ( patrzę i widzę.. tony tytułów ecchi z debilami i życiowymi nieudacznikami jako głównymi bohaterami – teza pasuje idealnie do gatunku ), ale rzadko kiedy znajduję bratnią duszę w anime, kogoś, z kim bym się utożsamiała. Tym bardziej nie była to żadna z bohaterek Haibane Renmei ( fakt, Reki była dobrą postacią, ale nic więcej ).

    Mogłabym napisać, że mój wiek nie usprawiedliwia mojej niechęci do Sky Crawlers, bo nie ma z tym nic wspólnego, ale tego nie zrobię – masz rację, jestem młoda i mam niewielki bagaż doświadczeń (ku ogólnemu zaskoczeniu, nie brałam jeszcze udziału w bitwie w przestworzach). Tym samym nie widzę sensu w zanudzaniu się przy tym tytule, mimo wszystko jestem bardziej optymistką niż pesymistką, zwłaszcza tak skrajną i bez woli walki jak tutejsze postaci. Patrzenie na takie wraki emocjonalne wywoływało u mnie co najwyżej irytację. Wolę działać, niż stać w miejscu i opłakiwać praktycznie wszystko. Nie jedną rzecz w życiu ( mimo wszystko ) widziałam i przeżyłam i wiem, że lepiej jest walczyć do samego końca, niż poddawać się. Nazwij sobie takie zachowanie infantylnym, bądź zbyt idealistycznym, ale niczego to nie zmieni. ;)
  • Avatar
    A
    Qualu 2.10.2011 22:17
    Cenzura <3
    Komentarz do recenzji "Blood-C"
    Po pierwszych dwóch odcinkach spodziewałam się.. właściwie niczego. Zwłaszcza, że stoi za tym Clamp – panie rysują prześlicznie, ale z oczekiwaniami fabularnymi warto się wstrzymać. Oglądałam tylko dla całkiem przyzwoitej grafiki i faktu, że nie muszę się intelektualnie przy serii wysilać. Jednak po pewnym czasie Blood­‑C stało się tak groteskowe, że oglądanie go sprawiało mi wręcz dziką przyjemność.

    Zadawałam sobie coraz więcej pytań podczas seansu – Kogo następnego zabiją? O czym dzisiaj Saya ułoży piosenkę? Dlaczego piesokot ma głos Watanukiego? Ile jeszcze razy powtórzy się schemat? Jaki poziom głupoty osiągnie Saya w tym odcinku? Kiedy znowu wymazana po uszy w posoce podbiegnie do kogoś i zacznie krzyczeć „Tatusiu, Tatusiu~!”? Z kim w tym odcinku zje obiad? Czy Clamp wciśnie gdzieś ekipę z Tsubasa Chronicle? Jak w wyszukany i bardzo subtelny sposób cenzura zakryje jatkę? Czy zje dzisiaj piankę czy skończy się tylko na kawie? Część odpowiedzi dostawałam od razu – Saya zawsze układała piosenki o Tatusiu. Chyba tylko poważniejszym spoilerem od tego będzie fakt, że nie zabito wszystkich bohaterów!

    A na poważnie – to moja pierwsza seria Blood. Kiedyś braki nadrobię, ale pusta karta na tym polu dobrze uczyniła, dzięki niej nie rzuciłam „Brodzikiem” w błoto. Seria do połowy była chyba nawet nudniejsza od "Mamuta" Richarda Stone'a, ale w drugiej połowie okazała się świetną komedią. O ile motyw odgryzienia głowy jest w tym roku dość popularny, o tyle Ojciec Sayi wgryzający się  kliknij: ukryte  był dla mnie mistrzowski – po prostu wybuchłam śmiechem. To nie był jedyny raz w tej serii, ale chyba najbardziej zapamiętany przeze mnie ( ciekawe dlaczego? może ma to jakiś związek z tym, że było to w ostatnim odcinku, a reszty praktycznie nie pamiętam, bo nie mam co pamiętać? ). Kotokróliki w stylu Kyuubeya z Puella Magi Madoka Magica robiące koktajl  kliknij: ukryte mikserem też były niezłe. Żeby dalej nie wymieniać poszczególnych scen – po prostu 1/3 rzezi w tym anime była absolutnie śmieszna. Efekt był potęgowany przez cenzurę, czasami użytą całkowicie bezpodstawnie, czasem jednak z konieczności ( mózgi.. jelita.. mhmm.. serca..).

    O postaciach krótko – Saya denerwuje a reszta jej w tym towarzyszy. Pod koniec wielki zwrot akcji, z jednej strony spodziewany i wyczekiwany przeze mnie, z drugiej nieco zaskakujący ( w innej serii pewnie byłby nudny, ale tutaj, po 4 identycznych odcinkach była to olbrzymia zmiana ), a przez to większość postaci pokazała prawdziwe oblicza. Całe szczęście. Ale sprzedawcę i klona Doumekiego nadal lubię. Mimo wszystko. Takich bishounenów nie powinno się nienawidzić za jakieś tam odchyły emocjonalne. Bycie mhrocznym i złym powoduje przecież tylko napływ fanek.

    Po pierwszym odcinku pomyślałam – no, opening całkiem niezły, choć do czołówki mu daleko, ale muzyka w środku jest dobra. Szkoda, że jeden motyw muzyczny puszczany do upadłego ( potrafił powtórzyć się parę razy w jednym epizodzie!) z całkiem dobregu utworu zamienił się w muzyczkę­‑widmo – wpada do ucha i nie chce opuścić głowy, choć bardzo by się tego chciało. Z OSTu pamiętam też motyw rodem z filmów Jackie Chana, instrumentalną chińską nawalankę, nie dodającą klimatu, ale całkiem nieźle pasującą do scen, w jakich się pojawiała. Ending bez fajerwerków.

    Gdyby nie dyskretna jak armia czerwona cenzura, grafika otrzymałaby ode mnie 8 – miłe projekty postaci ( Clamp, oł jes!), bardzo ładne widoczki i całkiem niezła animacja. Nie jest to wizualna czołówka, ale widać, że się nieco do tego przyłożyli.

    Nie polecam fanom uniwersum „Blood” ( choć pewnie i tak to obejrzą ). Reszcie też nie polecam. Ale jeśli ktoś lubi oglądać rozrywane licealistki, albo bawi go kawałek szkła w oku, zapraszam do seansu. Seria na początku oscylowała u mnie w okolicach 3, za ostatnie odcinki dostaje ode mnie niesprawiedliwie 6 – dawno takiego gniota nie oglądałam, który był jednocześnie tak samo głupi, jak zabawny.
  • Avatar
    A
    Qualu 27.09.2011 21:34
    Happy Berry.
    Komentarz do recenzji "Paradise Kiss"
    Anime jest niesamowite, z mojego punktu widzenia nie zasługuje na nic niższego niż 1o i właśnie taką ocenę ode mnie otrzymało. Mangę zaczęłam czytać niedawno, ponad pół roku po obejrzeniu anime, a więc oceniłam animację jako oddzielny produkt.

    Mimo ogromnej sympatii i czystego ciepła głównych postaci czułam między nimi a mną dość spory dystans. Przyznam, uczucie u mnie dość niespotykane, zafascynowana tą dziwną siłą przyciągania sięgałam po kolejne i kolejne odcinki. Spędzanie czasu z ferajną z Yazagaku było dla mnie czystą przyjemnością, każde z nich było dla mnie kimś tak realnym i tak zrozumiałym w swojej zawiłości i niejednoznaczności w uczuciach, że mogłabym podobnych ludzi mijać na ulicy i nawet nie zwrócić na ich odrębność uwagi. Rozpisywać się nie będę, Oczko w swoim „eseju” ukryła bardzo podobne do moich odczucia i przyznam szczerze, że gdybym miała więcej, czasu chętnie jeszcze bardziej zagłębiłabym się w opisie tej historii.

    Grafika bardzo mi się podobała, każdy szczegół, każdy detal robił niesamowite wrażenie. Nawet wyskakujące na ekranie pokemony nie były w stanie odebrać mi przyjemności wpatrywania się w ekran. Bardzo lubię anorektyczne tyczki w stylu Clampa, więc kreska Yazawy, podobnie jak w Nanie, przypadła mi od razu do gustu. Muzycznie zapamiętałam genialny, „melancholijny” opening, idealne połączenie dobrego wokalu, dobrej piosenki i dobrej animacji i optymistyczny ending, który od sześciu miesięcy służy mi za dzwonek w telefonie. W trakcie trwania anime może coś leciało, ale tego nie zapamiętałam. Mimo wszystko obie piosenki, otwierająca i zamykająca, to dowód na to, że jednak istnieją anime, które mają jednocześnie dobre dwie piosenki na raz.

    Fakt, że zahacza obszerny temat mody tylko narobił mi smaku do seansu i na szczęście i na tym polu się nie zawiodłam. Przerysowane kreacje bohaterów i próbująca się w nich wtopić Yukari ( na prawdę jedna z niewielu animowanych nastolatek którą szczerze polubiłam, która zachowuje się, myśli i czuje jak młódka, jednocześnie dająca siebie polubić nawet po największym wybryku ) tylko podkreślały ulotność chwili i piękna w sztuce ubierania.

    Co do zakończenia  kliknij: ukryte I właśnie to jest piękne, że oboje dojrzeli do bycia szczęśliwymi.

    Przed obejrzeniem Paradise Kiss upierałam się dość długo, ale po pierwszych 5 minutach wiedziałam, ze to jest „to”. Sam fakt, że zdecydowałam się przeznaczać moje skromne oszczędności na zakup polskiej wersji papierowej świadczy niesamowicie pozytywnie o dziele pani Ai. Szczerze polecam każdej kobietce, i małej, i dużej, poza tym myślę, że nawet takie tematy, jak moda czy pierwsza miłość nie powinny odstraszać panów, bo historia, choć prosta, jest wyjątkowo elastyczna w tych kwestiach i nie ogranicza się tylko do nich.
  • Avatar
    Qualu 26.09.2011 15:27
    Re: Дa, дa~!
    Komentarz do recenzji "Hanasaku Iroha"
    To dobrze, że za długie, to był nasz niecny plan :)

    Odpowiem tylko za siebie, nie za koleżanki – wolę obyczajówki w stylu Nodame Cantabile czy niedawnego świecidełka, Usagi Drop. W obu przypadkach fabuła jest prosta jak Prospekt Newski, bez zbędnych barokowo­‑moskiewskich ozdóbek w paskudnej kolorystyce. Wychodząc z porównań do architektury rosyjskiej, nie ma zbytniego odbiegania od przygód głównych bohaterów – tutaj jednak zdania się dzielą, dla części widzów Ohana jest prowadzona w ten sam sposób, dla mnie jednak Hanasaku fabuły nie ma. Skakanie po wątkach nie przypadło mi do gustu.

    Drugim aspektem łączącym oba wymienione tytuły były postaci. Postaci, które się rozwijały, a nie co odcinek zmieniały charakter. Mogę wymienić tylko Sui, Minchi (dla mnie) i matkę Ohany, bohaterki, które rozwijały się w tempie normalnym, bez żadnych udziwnień. W Nodame Cantabile Chiaki zmienia się pod wpływem Nodame, a Megumi pod wpływem Shin'ichiego. I nic więcej. A tutaj prawie każdy bohater co odcinek niemalże transformował, najlepszym przykładem była Nako, na której samo imię mam dreszcze.

    Każdy uważa inaczej, bo każdy jest inny (na szczęście). Mnie ta seria poraziła, dostaje ode mnie 5 i chcę o niej po prostu zapomnieć. A tardzić może każdy, nikomu nie zabronię, nikogo nie potępiam, bo sama czasem walczę zaciekle o honor jakieś produkcji, niestety w tym przypadku (znowu) okazuję się minihejterem. ;)
  • Avatar
    Qualu 25.09.2011 21:39
    .. macht frau..?
    Komentarz do recenzji "Hanasaku Iroha"
    Ostatnia scena po endingu w ostatnim odcinku dała mi nadzieję na to, że Ohanę przejedzie już nawet nie shinkansen, a zwykły osobowy pociąg. Niestety, zawiodłam się. I to nie tylko w tej scenie. Zawiodłam się na całej serii.

    Zacznę od plusów, a właściwie jednego plusa. Całkiem sporego, dzięki któremu oglądanie Hanasaku Iroha nie było aż tak straszne, mianowicie chodzi mi o grafikę. Animacja animacją, wyróżniała się, ale nie straszyła. Jednak grafika była na prawdę elegancka, anime zachowane w pięknych, ciepłych i przede wszystkim dobrze dobranych barwach, ładnie zamykały urok miejsca i ślicznie podkreślały wszechobecną naturę. Udana gra światła i cienia, dobrze wykonana zabawa z porami dnia i roku. Kreska nie w moim stylu, ale bez większych zgrzytów zachowywała w miarę równy poziom przez całe anime. Miło również, że postaci zmieniały ubrania. Szkoda jednak, że oprawa wizualna to jedyny plus tej serii.

    Wibrujące ubersoprany wokalistek z openingów i endingów byłyby w stanie rozbijać kamienie nerkowe. Wesołe melodyjki w serii nie raziły, jednak chóry kościelne z przedostatniego odcinka pozostawię bez komentarza. Utwory muzyczne mają prawo się podobać, jednak moje, bądź co bądź, delikatne narządy słuchu nie były w stanie wytrzymać solówek towarzyszących tej serii. Seiyuu spisali się nieźle, Kanae Itou mimo denerwującej roli potrafiła przystopować Ohanę jednocześnie podkreślając jej kreację bez przesadyzmu a Haruka Tomatsu zrobiła mi niezłego psikusa, gdy dowiedziałam się, że Yuina ma głos Nagi z Kannagi, Hitei z Katanagatari czy Sakany ze Star Driver: Sparklujący Takuto. Reszta aktorów bez wyróżnienia, ale również bez nagany.

    Ohana jest u mnie piękną parabolą. Przez początkowe minuty widziałam w niej zbawienie w postaci normalnej bohaterki bez zbędnych traum, super mocy i innych udziwnień. Do okolic 16 odcinka każda sekunda w jej towarzystwie była dla mnie istną katorgą. Pytanie przy każdym epizodzie brzmiało: „czy to już w tym odcinku porzucę tę serię?”, zawsze jednak 25 minut trwających całą wieczność jakoś udawało mi się przeżyć. A potem, gdy odkryłam prawdziwe przesłanie* tej serii uznałam, że Ohana i tak nie jest najgorszym wybrykiem w tej produkcji i w sumie może dałoby się ją polubić. Głupia, nadpobudliwa, w gorącej wodzie kąpana nastolatka z afro z kwiatkami na głowie – zawsze mogło być przecież gorzej..

    Nako z kolei lubiłam do momentu, gdy zaczęła starać się być „fajną”. Bowiem „fajność” w jej mniemaniu kończyła się u mnie przysłanianiem oczu dłonią. Odcinek „Stanik z muszelek” był potężnym ciosem, nie sądziłam, że będę w stanie tak szybko i gwałtownie znienawidzić jakiegoś bohatera serii obyczajowej. Nako to uczyniła w sposób rewelacyjny. Z roli słodkiej i cichej dziewuszki zamieniła się w denerwującego robota zalewającego nas słodyczą i głupotą z każdej strony.

    Minchi nie tylko jest odwrotnością Ohany pod względem zachowania. Choć na początku mogła się starać o posadę najbardziej niezrozumiałej i denerwującej postaci sezonu ( „umrzyj!”, „balut!”, „Tohru­‑san~” – nieco ograniczone słownictwo jak na licealistkę.. ), o dziwo polubiłam ją gdzieś w połowie serii i już do końca to się nie zmieniło. Yuinę również lubiłam, dopóki nie odkryłam owego przesłania tej serii*. Optymistyczna, nie tak głupia, na jaką wyglądała i mimo pewnych podobieństw do Ohany, dało się ją zdzierżyć. Matka Ohany to kolejne ciekawe zjawisko – pod koniec okazała się jedną z lepszych bohaterek mimo trudnego startu z miejsca opatrzonego napisem „co to w ogóle jest!?”.

    Podobnie z resztą jest i z jej matką, Sui, która choć na początku włączała u mnie czerwoną lampkę, pod koniec serii dała się polubić. Pierwsze, najważniejsze wrażenie w jej wypadku – patologia. Moja babcia też nie jest typową babinką do przytulania, ale przy właścicielce Kissuiso jest potulnym barankiem. W czasie rozwoju akcji okazało się jednak, że najstarsza Shijima jest chyba najlepszą postacią spośród swojej rodziny.

    Ko był spoko, lubiłam go, podobnie jak Tohru ( choć na początku krzywo na niego patrzyłam ). Pozytywnie oceniam też najstarszą spośród kelnerek, Tomoe. Główny kucharz potrafił wywołać lekki uśmiech, Dziadek­‑Fasola na szczęście nie miał dużej roli, przez co nie dało się go nie polubić.

    Z Enishim i Tarou miałam pewien problem, bowiem przez pierwsze 7 odcinków strasznie ciężko było mi ich odróżnić. Potem się okazało, że syn Sui to ten irytujący fajtłapa a pisarz to ten fajtłapa z fetyszami. I choć Enishi na początku bardziej do mnie przemawiał, pod koniec serii to Tarou był tym, którego widok był do zniesienia. Takako, choć do 2o odcinka prosiła się o przewijanie, ostatecznie okazała się jedną z poważniejszych postaci ( i poza Yuiną chyba jedyną, którą dało się znieść i którą całkiem mocno polubiłam ).

    W skrócie– mój borze tucholski. To chyba pierwsza seria, w której zdecydowana większość bohaterów była dziwna a przy tym mój stosunek do nich zmieniał się tak szybko i tak radykalnie. Lubię, gdy coś takiego ma miejsce z jedną, ewentualnie dwoma postaciami, ale nie wszystkimi! Nie wiadomo było, czego spodziewać się w następnym odcinku, co znowu zostanie skopane, co skrzywione, a co odgięte – ten sposób prowadzenia bohaterów absolutnie do mnie nie przemówił.

    Czas na najgorsze, czyli fabułę. Leży zawiązana i zakneblowana w piwnicy. Nikt ze scenarzystów nie był w stanie jej pomóc. A może nie chciał? Gdybym opisywała Hanasaku Iroha pod względem fabularnym, słowa „bezsens”, „nicość” i „głupota” pasowałyby najlepiej.

    Na czym polega owo prawdziwe przesłanie serii? Gdybym była podatnym na tę propagandę grubym japońskim otaku, po ostatnim odcinku zaraz po odkurzeniu moich modelów gundamów i figurek bohaterek z K­‑Onu leciałabym z mopem do łazienki. A potem schody i wyniesienie śmieci. I znalezienie pracy. Najlepiej takiej wyzyskującej o niskiej płacy. Bowiem sama praca jest satysfakcją, czyż nie? Jeżeli ktoś nie zauważył, że ta seria indoktrynuje i wmawia ludziom, że praca to świętość nad świętości, to po prostu zazdroszczę. Pewnie bez tej wiedzy wystawiłabym 7 albo 8. Ale żem uta­‑leń 1ooo%, takie środki na mnie nie działały. Co najwyżej sprawiły, że z dobrze zapowiadającej się serii zrobił się gniot robiący ludziom wodę z mózgu. Ja nie twierdzę, że praca jest zła, ale czemu w tej formie, w taki bezczelny sposób? Jakaś kampania prospołeczna lokalnych władz „5% społeczeństwa nie ma pracy?! My to zwalczymy!”? Pomysł przedni, ale mogli na początku o tym powiedzieć, a nie puszczać anime poza krajem i pokazywać je osobom niezainteresowanym, robić im „smaka” a potem zawodzić na pełnej linii.

    Przez owe japońskie pojęcie „ciężka praca” znielubiłam bohaterów:
    - Nako, cyborg dorabiający wszędzie, gdzie się da, w domu, w Kissuiso, w szkole, na pływalni, pełna energii, dająca z siebie wszystko, była tak idealnym pracownikiem, że aż denerwującym!
    - Ohana – moeksiężniczka ciężkiej pracy, królowa czystej podłogi i Mesjasz­‑Robotnik.
    I najgorsze, Yuina, która na początku zdawała mi się być jedyną osobą, której praca nie obchodzi. Ale jednak, trzeba było pokazać, jak schodzi ze złej ścieżki nieróbstwa pod wpływem Ohany i narzeczonego wyglądającego jak zbieracz pokemonów albo inny bohater serii shounen długo po studiach. Może ten.. ten ktoś niewarty zapamiętania imienia nie wyglądał jak ojciec Yuiny, ale na pewno było mu o jakieś 7 lat do niej za dużo.

    Oprócz subtelnego, aczkolwiek niezwykle denerwującego atakowania widza­‑lenia i zachęcania go do pracy było jeszcze parę innych powodów, dla których ta seria mi absolutnie nie podeszła.

    O dziwo – brak ambicji. Ja rozumiem, że można się w jakimś miejscu zakochać i chcieć zostać tam na zawsze, ale bez przesady. Osoba, która haruje w dzień i w nocy, nie mając czasu na rodzinę, przyjaciół czy puszkę piwa chyba powinna mieć jakieś wyższe ambicje niż praca w niewielkim pensjonacie na krańcu świata. To trochę paradoksalne, że chcąc być najlepszym nie celuje się wysoko, tylko tam, gdzie się ma szansę. Pójście na łatwiznę? Oj, oj, zgrzyt jakich mało..

    Fetysze..
    Więcej fetyszy..
    Więcej, niż w niejednej serii ecchi, w dodatku bezczelnie eksponowanych na ekranie.
    Strój kąpielowy Minchi może i był ładny, ale wyglądał jak piżama panny młodej w podróży poślubnej – koronki, tiule i inne duperele na stroju do opalania to niemała przesada. Tohru w okolicy nie było, więc nie wiem, co ona robiła w tym stroju. W dodatku, obowiązkowo, odcinek plażowy i zbliżenia na piersi bohaterek – nie te nachalne wjazdy kamery między melony, ale jednak. Żeby nie było, że seria jest innowacyjna, obowiązkowe sceny w gorących źródłach. Wiązanie Ohany sznurem z seks shopu najpierw mnie rozbawiło ( właściwie to wybuchnęłam śmiechem ze względu na „pomysłowość” twórców) , ale potem coś mnie w tym poważnie zaniepokoiło. Podobnie jak podglądanie przez dorosłego faceta nieletnich podczas kąpieli. Patologiczne starcia, efektowne policzkowania i pyskówki Minchi i Ohany, Sui z obsesją prowadzenia przedsiębiorstwa, nawet wizja Ohany z Ko była dla mnie chora ( w tej scenie wyglądał o wiele bardziej kobieco niż jakakolwiek z bohaterek przez całą serię ). Matka wymuszająca na córce chałupniczą robotę. Reżyser­‑kradziej. Psychodeliczna bitwa japońskich licealistek o omlet ( pękłam ze śmiechu, jak poleciał tekst w stylu „ale omlet musi być, bo kocham xyz, a xyz uwielbia omlety i pewnie chciałby zjeść takiego zrobionego przeze mnie~!” połączony z histerycznym piskiem i obrażalskim tupnięciem stopą ). Świetne materiały dla modnych ostatnimi czasy seriali typu „Trudne Sprawy” czy „Dlaczego ja?”.

    Jednak czarę goryczy przelała scena lizania truskawki przez Ohanę. Była na prawdę obrzydliwsza od niejednego ostrego hentai ( ekspertem w tej dziedzinie nazwać siebie absolutnie nie mogę, ale myślę, że jak na niedocelowego odbiorcę gatunku widziałam całkiem sporo ) i muszę przyznać, że po tym odcinku truskawki kojarzą mi się właśnie tylko z tym. A to nie jest przyjemne. Sam szok wywołany obecnością takiej sceny w takiej serii był zbyt duży.

    Ostatni wymieniony przeze powód, dla którego Hanasaku Iroha ma ode mnie taki a nie inny numerek brzmi: NUDA. Można by było usunąć połowę odcinków i nic ani nikt by na tym nie ucierpiał. Ostatni odcinek przywitałam z otwartymi ramionami, w dodatku był sporo lepszy od poprzednich epizodów, przez co jeszcze przyjemniej mi się go oglądało. Dobre podsumowanie bardzo średniej serii. Bardzo lubię anime obyczajowe, gdzie rozwój fabuły jest naturalny, nie ma miejsca na dynamiczne przemiany bohaterów i wielkie zwroty akcji, ale ta seria mnie po prostu nudziła. Nie odradzam, ale też nie polecam – z tego gatunku jest ogrom serii o wiele lepszych.
  • Avatar
    Qualu 25.09.2011 21:10
    Re: Tonight, just you and me 1000% love~!
    Komentarz do recenzji "Uta no Prince-sama: Maji Love 1000%"
    Grać na pianinie bez znajomości nut to jak recytować Pana Tadeusza bez umiejętności czytania. Przynajmniej dla mnie. ;)
  • Avatar
    A
    Qualu 18.09.2011 16:50
    Cenzura i tak by to zakryła.
    Komentarz do recenzji "Hidan no Aria"
    Droga Japonio!

    Nie wiem, czy to od wilgotnego powietrza, nadmiaru ryżu w diecie, wieloletniej izolacji, automatów z majtkami studentek czy od wszystkich tych czynników na raz mieszkańcy twej górzystej ziemi mają tak rozwinięte umysły. Obok genialnych „zupek chińskich” zdolnych nasycić każdy damski żołądek, shinkansenów mogących pokonać odległość od Lublina do Szczecina w ciągu 2­‑3 godzin, mikrofalówek, które przenoszą w czasie i przestrzeni banany ( to raczej niedaleka przyszłość niż mrzonka ) i długopisów z funkcją nagrywania filmów w HD, dzwonienia, wysyłania e­‑mailów i wgranym słownikiem mandaryński­‑hiszpański pojawia się mundurek szkolny zamieniający się w spadochron. Skradł on me serce i oceny niższej niż 3 za niego po prostu postawić nie mogę. Niestety, wyższej niż 3 tym bardziej.

    Czerwony kolor w tytule świetnie współgra z pojedynczą radziecką gwiazdą przy recenzji. Nie widzę sensu przepisywania moich przeżyć dotyczących przygód Arii zwłaszcza, że są identyczne z przeżyciami ( zapewne tragicznymi ) Slovy.

    Fanką militariów nie jestem, wiem tylko jak strzelać z wiatrówki ( z marnym efektem w dodatku ), jednak po zapoznaniu się z komentarzami mogę sobie nieco wyobrazić minę podczas seansu Hidan no Aria kogoś, kto się na tym zna. Jednak nawet przy braku rozpoznania z tym tematem RESZTA elementów odstraszała.. głupotą. Bezmyślnością ze strony twórców i ich dzieci – bohaterów. Dawno nie oglądałam tak bezsensownego kawałku szmaty, który pewnie w akompaniamencie z motywem muzycznym Ody Nobunagi wydostawał się z „krawieckich” rąk scenarzystów, wypranego z ostatniej plamy zdrowego rozsądku i innych abstrakcyjnych dla twórców koralików jak logika. Pozostał haft (a właściwie bełt ) źle zszytych elementów, których nie mam siły sobie nawet przypominać. Vlado- kliknij: ukryte  dławiący się podczas własnego śmiechu. Gul­‑gul­‑gul.. w takt tego dźwięku szło walić rytmicznie głową o biurko. Ale nie robiłam tego. Nie tylko za mundurko­‑spadochron ta seria otrzymała 3. O niee.. wstyd przyznać, ale się nieźle podczas seansu bawiłam. W końcu mogłam się pośmiać do woli bez większych wyrzutów sumienia ( nawet, jak ktoś umiera tak epicko i pompatycznie, że nie idzie się z tego nie śmiać, to jednak resztka mojej wrażliwości walczy ze znieczulicą; tutaj zaś resztka mojej wrażliwości dołączyła do znieczulicy i na przemian wybuchały salwami śmiechu ).

    Grafika przeciętna, ważne, że oczy nie krwawiły podczas oglądania. Szczerze, to nawet źle nie było. O dziwo taki fanserwis to dla mnie prawie brak fanserwisu – był na tyle lekki, że zupełnie mi nie przeszkadzał. Inna sprawa z dwa razy dłuższymi od ciała Arii katanami chowanymi gdzieś między jej stanikiem, mundurkiem a kucykami albo macko­‑włosami, ale to raczej kwestia scenariusza a nie wina rysowników. Po wszystkich seriach Zero no Tsukaima, Ognistookiej Shanie, Hyakka Ryouran i jej koleżance, Queen's Blade ( Panie, co ja oglądam..?! ), tam gdzie miałczała, "baka inuwała”, nawet grała role, gdzie już nie przeszkadzała, Fullmetal Alchemist, Toradora, MariMite czy w końcu Gintamie, Kugimiya mi już absolutnie nie przeszkadza. Powiem wręcz, że mimo iż grała kwintesencję większości granych przez siebie postaci, to nie było już to zarzynanie znane i pamiętane przeze mnie na początku mojej „znajomości” z Rie. Problemem Arii jest ona sama a nie jej głos, irytowałaby mnie tak samo albo i jeszcze bardziej z innym seiyuu, nawet jakby miała głos Norio Wakamoto ( choć wtedy Hidan no Aria mogłoby ode mnie dostać nawet 9 ;). Bo Kugimiya ma swoje prawa, może dlatego tak pobłażliwie traktowałam Arię i jej wybryki. Opening i ending idealne do przewijania albo malowania paznokci. Właściwie.. przyznam, że trzy odcinki oglądałam podczas odrabiania lekcji a jeden leciał, gdy odkurzałam pokój. Na szczęście ogromna zawiłość fabuły i niesamowite zwroty akcji nie były aż tak zawiłe i niesamowite aby cokolwiek mogło umknąć mi w odbiorze historii.

    Seria ma prawo spodobać się po piwie albo seansie w szerszym gronie ( gronie po piwie ). Japończycy potrafią kontrowersyjne postaci historyczne przerobić na uberprzystojnych bohaterów randkowców ( już widzę Zawiszę Czarnego jako mhrocznego bishounena albo Piłsudskiego jako element centralny otoczony wianuszkiem dziewcząt ), stworzyć porno z wielkimi ośmiornicami, wywrócić do góry nogami wszelkie założenia chrześcijańskie, nadać im nowe ukryte znaczenia i sprzedawać to ludziom pod etykietą „filozofia”, dołożyć do II Wojny Światowej latające w bieliźnie dziewuszki z laserami. Teraz, do grona lolitek z kałachami, doszła Aria  kliknij: ukryte .

    Japonio, nie zbaczaj z tej drogi. Nie słuchaj żadnych zarzutów, olewaj oskarżenia o pedofilię i inne błahe problemy. Dąż dalej tą ścieżką. Nie wiem, co z tego wyjdzie, ale przynajmniej będzie się z czego pośmiać. Jedynym smutnym faktem jest to, że ktoś na tej durnej produkcji zarabia niemałe pieniądze.

    P.S. Gdzie można dostać taki spadochron?
  • Avatar
    A
    Qualu 16.09.2011 23:24
    Dzwonki.
    Komentarz do recenzji "Usagi Drop"
    Najcieplejsza historia tego roku. Optymistyczna muzyka plus miła dla oka animacja, pastele i akwarele, wspaniałe kolory, śliczna w swojej prostocie kreska oraz fenomenalna gra seiyuu, cudo. Dzieci zachowują się jak dzieci, dorośli jak dorośli. Rin, choć nieco ubarwiona, jest najsłodszą animowaną dziewczynką jaką widziałam w anime. Daikichi z kolei skradł moje serce dobrodusznością i bezinteresownością. Realizm historii na najwyższych obrotach, od książeczek urodzinowych, poprzez zwykłe problemy i zwykłe rozwiązania aż po kupowanie biurka, które przypomniało mi zakup mojego własnego. Opowieść jest prosta, ale sposób, w jaki jest przedstawiona jest świetny, ani sekundy nudy mimo braku jakiejkolwiek większej akcji. Co ciekawe, znalazłam w Usagi Drop jedne z najlepszych scen humorystycznych, które faktycznie bawiły, a nie zapełniały czas antenowy; na „władcy cukierków” dosłownie spadłam z krzesła. Wspaniale przedstawione relacje rodzinne, gdzie każdy gest i każde słowo ma jakieś znaczenie. Brak jakichkolwiek zbędnych dodatków, konkretna historia bez żadnych niepotrzebnych dłużyzn albo skrótów. Tak przyjemnego klimatu, tak realistycznych postaci i tak niesamowicie ciepłej i optymistycznej opowieści ze świecą szukać. Oglądać obowiązkowo do 3 odcinka, jeżeli dalej nie podejdzie, trudno, jeśli jednak tak – gwarantuję zachwyt nad serią albo przynajmniej zastrzyk pozytywnej energii po seansie.

     kliknij: ukryte  ;)
  • Avatar
    A
    Qualu 16.09.2011 21:11
    Tęczowe osy.
    Komentarz do recenzji "No.6"
    Przeciętniak, który do mnie nie przemówił. Ale po kolei.

    Pierwszy odcinek zapowiadał się nieźle, do połowy seria miała szansę na 7 nawet mimo wysuwającego się na przód wątku shounen­‑ai. Nie mam do niego absolutnie nic przeciwko, ale fajnie by było, aby powstało więcej serii, które oprócz dwójki protagonistów ciągnących do siebie miało coś więcej – no.6 aspirowało do tego, ale potem drastycznie spadł. Każdy następny odcinek robił się coraz nudniejszy, zwłaszcza po początkowych elementach celujących nieco wyżej niż przeciętna seria tego typu. Dlatego nie oceniam przygód Siona i Nezumiego przez jakikolwiek pryzmat tylko po tym, co widziałam. A to było strasznie nudne.

    Nie licząc całkiem niezłego zawiązania akcji, niektórych ciekawszych elementów składowych i ostatnich odcinków ( jakie były, każdy widział, ale przynajmniej coś się działo ) anime było o niczym. Szwendanie się po obu dzielnicach, niby za czymś, ale tak na prawdę bez celu, nudne zbieranie informacji, ile można na takie rzeczy czasu poświecić? Picie herbaty i ogólny brak mobilizacji dziewczyn z HTT było dla mnie o wiele ciekawsze od czesania psa.

    Postacie raczej na plus – śpiewająca Marina­‑Nezumi okazał się całkiem ciekawym bohaterem w swojej klasie, a przynajmniej miał więcej niż 3 przypisane cechy, przez co przyjemniej mi się z nim spędzało czas niż z Sionem. Bo Sion miał w sobie coś takiego ( oprócz osy oczywiście ) co nie pozwalało mi go polubić. Z założenia nie lubię tych rycerzyków na białych koniach walczących o pokój i miłujących wszystkich w koło, ale wyjątki ostatnio zdarzają się coraz częściej. Próba zmiany Siona w bad­‑boya wyszła jako­‑tako. Krzycząca niewiasta Nezumi i ta thragiczna scena z  kliknij: ukryte  była zbyt dziwna. Sion miał być niby ynteligentny, ale pokazał to trzy razy – wykonywanie operacji nie jest dla mnie oznaką wysokiego IQ. Safu zaskakiwała, ale szybko mi się znudziła, Psiara do mnie nie przemawiała, Detektywa olewałam, matka Siona o dziwo zachowywała się jak na rodzica przystało ( a może po matce Madoki z Puella Magi i ojcu You ze Starry Sky każdy animowany rodzic będzie dla mnie normalnym? ). Ogólnie na plus, nie liczyłam na wspaniałe kreacje bohaterów i dzięki temu się nie zawiodłam.

    Poza żołnierzami kopiuj­‑wklej kreska na plus. Szkoda tylko, że najbardziej kobiecą z postaci był Nezumi a Safu mogła startować na kolejnego Uta­‑Prince'a – wolę jednak, jak chłopcy zachowują męskie cechy fizyczne a dziewczęta żeńskie. Aby nikt mnie jednak źle nie zrozumiał – lepsza szara myszka Karan i jej młodszy klon, Safu, niż cycate wielkooczne hybrydy. Co do podobieństwa do postaci z D.Gray­‑mana, wstrzymam się od głosu – to jakby pozywać C.C. z Code Geass za podobieństwo do Amber z Darker than BLACK albo Yui z K­‑Onu za fryzurę Megumi z Nodame Cantabile/ Enmę Ai z Jigoku Shoujo za fryzurę Yomi z Ga­‑Rei -ZERO-, Mio z K­‑Onu czy setkę innych postaci z tym cięciem i kolorem – lepsze bowiem powielenie schematu graficznego niż nieudane eksperymenty z dobieraniem koloru oczu i włosów ( główna bohaterka Uta no Prince­‑sama wygląda, jakby zaraz miała wystrzelić beamami z oczu! ). Animacja poprawna, graficznie źle nie było.

    Muzycznie gorzej – nie wiem, co gorsze, ending, czy opening. Nie są to jeszcze te wwiercające się w mózg utwory, ale nieprzyjemnie mi się ich słuchało. W trakcie odcinków niczego nie usłyszałam, a jeżeli już, to o tym zapomniałam – a to niezbyt dobrze.

    Tęczowe osy, Nezumi – Pocahontas, Nezumi – Lynn Minmay, Nezumi – Dziewoja z wiankiem, Nezumi – Na'vi, Nezumi – Taniec z Pszczołami, żółte huragany,  kliknij: ukryte  i inne dziwne wymysły jakoś do mnie nie przemówiły. Mimo wszystko uważam, że seria byłaby lepsza, jakby skupić się na przyjaźni/czymś więcej między główną parą bohaterów niż na wątkach science­‑fiction. Gdyby nie środkowe odcinki o niczym i wiejąca z nich nuda, seria dostałaby coś więcej – chociażby za Szczura w kiecce. Fankom shounen­‑ai na pewno się spodoba – w końcu seria skierowana do nich, która sobą reprezentuje nieco więcej, niż przeciętne produkcje z tego gatunku. Reszta może sobie odpuścić, ale nie odradzam zupełnie, być może komuś spodobają się dzieje mieszkańców no.6.
  • Avatar
    A
    Qualu 14.09.2011 13:55
    Zielone banany~!
    Komentarz do recenzji "Steins;Gate"
    Jedna z przyjemniejszych produkcji tego roku.

    Świetnie bawiłam się nie tylko podczas seansu, ale również między kolejnymi odcinkami, kiedy zastanawiałam się nad poszczególnymi wątkami. Przez parę pierwszych odcinków kilka razy płynnie przechodziłam ze zdania „o co chodzi?” na „ale nudne”, ale już przed dziesiątym epizodem wiedziałam, że seria będzie dobra. Pytanie jednak brzmiało, jak długo.

    Dla mnie do końca. Choć przyznaję, że wśród moich teorii było parę ciekawszych rozwiązań, cieszę się jednak, że wyszło to, co wyszło, bo złe z pewnością nie było. Czuję się usatysfakcjonowana, głównie dlatego, że zwykle serie dążące do bycia czymś powyżej przeciętnej mają albo wyciągnięte nie powiem skąd zakończenia albo przeistaczają się w egzystencjalny kleik z sosem o smaku moralność­‑religia­‑symbole­‑inni partyzanci walczący o dobro, miłość, prawo i sprawiedliwość. Steins;Gate w moim odczuciu nie aspirowało do miana wzniosłej serii i w całym swoim bycie było po prostu dobrą rozrywką dla osób, które chcą czegoś lepszego, ale niekoniecznie z najwyższej półki. Było w miarę logicznie, zgodnie z założeniami i przede wszystkim – potrafiło nieźle zaskoczyć.

    Okabe Rintarou, mózg operacji, maddo saienchisuto, Hououin Kyoma. Okarin to postać, która zaskoczyła mnie w całej swojej rozciągłości. Mimo szalonego charakteru i niezbyt bishounenowatego lica zgromadził wokół siebie ładny harem i dba o niego aż do końca ( miła odmiana od walecznych tsundere ratujących bohatera takiego­‑jak­‑ty ). Aby gościa opisać, mój komentarz musiałby być dłuższy co najmniej dwukrotnie, a że i tak nikt tego nie czyta, po prostu napiszę, że warto oglądać tę serię nawet tylko dla niego samego. Dla bohatera, który myśli, ale nie jest jednocześnie wojem o dobro i pokój, ma swoje słabości i popełnia błędy, ale umie je też naprawiać ( chodzi mi o zwyczajne sytuacje, bez udziału  kliknij: ukryte  – ten wątek traktowałam z przymrużeniem oka ).

    Makise Kurisu to kolejna niespodziewanka serii, mimo braku wielkich piersi, usposobienia moebloba albo innych rzeczy, na które fani reagują głęboki westchnięciem potrafiła wzbudzić ogromną sympatię. Może dlatego, że była taka.. naturalna? Prawie żywa, z osobowością. Właściwie większość postaci była wyjątkowo realistyczna i łatwa do polubienia. Oprócz dwójki głównych bohaterów, Mayuri, która tylko na początku irytowała, Feris i Ruki/Ruka (?) para zwariowanych, aczkolwiek kochanych postaci, Suzuhy i Daru – elementu zamykającego szalone grono, tylko Moeka pod koniec mnie denerwowała. Reszta, nawet role epizodyczne, wzbudzały sympatię.

    Grafika moim zdaniem jest najsłabszą składową S;G, ale nie znaczy, że była zła. Wszechobecne pustki i wyblakłe kolory z kontrastującym błękitem nieźle budowały klimat. Animacja raczej bez szwanku, kreska miła dla oka ( kocie oczka Rumiho w szczególności ). Groteskowe przeciągnięcia graficzne jak najbardziej na miejscu, w dodatku z dobrym efektem końcowym.

    Muzyka była dobra, dopóki nie odsłuchałam jej osobno. Klimat buduje, wspaniale pasuje do serii, ale na osobności traci wiele. Opening przyjemny dla ucha, choć raczej to nie mój klimat. Ending byłby wspaniały, gdyby zmienić wokalistkę, ale nawet z nią jest dobry i przyjemnie się go słucha.

    Seria nieco skłania do przemyśleń, może nie tych wielkich, ale tych pomniejszych, tych, o których zwykliśmy myśleć na co dzień – co by było, gdyby..? Miło, że  kliknij: ukryte , bo byłoby to najprostsze i najgorsze z rozwiązań fabularnych ( również, uwaga – chora interpretacja, etycznych ). Wszelkie nawiązania do pojęć fizycznych oraz ich odbicie, może niezbyt poprawnie, ale i tak jak na anime i Japończyków, całkiem trafne i dobrze zrealizowane. O ile ktoś nie bierze wszystkiego, co jest na ekranie do serca i nie ogląda serii śmiertelnie poważnie, myślę, że ma prawo się mu podobać. Za same postaci Steins;Gate trafia do moich ulubionych, a reszta elementów sprawiła, że przy najbliższej okazji serię obejrzę jeszcze raz, bo na prawdę się na niej świetnie bawiłam i już zaczynam za nią tęsknić. ;)
  • Avatar
    A
    Qualu 31.08.2011 18:57
    Ale to było..
    Komentarz do recenzji "Denpa Teki na Kanojo"
    Dziwne. Bardzo, bardzo dziwne. Momentami cisnęło mi się słowo „patologiczne” i gdy już miałam wyłączyć odcinek moment dalej poziom nagle niesamowicie wzrastał. W efekcie otrzymałam anime, które co chwilę jest inne, momentami warte siedem, po chwili chętnie wkleiłabym mu dwa albo jeden.

    Największym zaskoczeniem były postaci, zwłaszcza Ame, do której idealnie pasuje „nie kieruj się wyglądem” – z przerażającej wyglądem i zachowaniem dziewczynki ze studni robiła się nagle uroczą panną o ślicznych oczach i całkiem bystrej główce, która zamiast brać swoje teorie z powietrza i przewidywać plan działania przeciwnika na 1o24 ruchy do przodu, wyciągała wnioski z tego, co wiedziała, co znalazła albo pytała o to przyjaciółki. Juu przypadł mi do gustu, choć rozwiązywanie problemów przemocą w jego wypadku już mniej. A gdy jakiś antagonista już się pojawił, to przy okazji znacząco odbiegał od standardów „normalności” i poczytalności psychicznej, przez co twórcy nie popadli w rutynę kolejnego złego­‑bo­‑złego bohatera.

    Podobało mi się to, że każda, nawet nieważna scena z początku na końcu okazywała się być istotną i doskonale łączyć z całą historią. Faktycznie, anime jest przemyślane i choć nie jest genialne, cieszy fakt, że każdy wątek został rozwiązany a historia mająca początek ma też koniec.

    Grafika powyżej przeciętnej, choć szału nie było. Gdzieniegdzie niedopracowane postaci były zaćmiewane przez szczegółowe wnętrza i ciekawy zabieg graficzny, dzięki któremu dialogi między postaciami były jeszcze bardziej interesujące – „warstwowe” przesuwanie obrazka, niczym kadrów w mandze, przypadło mi do gustu. Jest to o wiele ciekawsze rozwiązanie niż jedno ujęcie trwające 3o sekund albo powtarzanie danego kadru ileś razy. Muzyka wybitna nie była, ale nastrój utrzymać umiała.

    Ostatecznie daję szóstkę, bo spodziewałam się tragedii i miejscami twórcy przeszli moje najśmielsze oczekiwania, jednak w innych miejscach otrzymałam całkiem ciekawą historię. Obejrzałam raz i już nie wrócę do przygód Ame i Juu, ale mimo paru wad, pozostało mi po nich pozytywne wrażenie.
  • Avatar
    A
    Qualu 30.08.2011 13:09
    Zombie-wampiry~
    Komentarz do recenzji "Ksiądz 3D"
    Jako iż nie miałam przyjemności zapoznać się z oryginałem, moja ocena wynika tylko z tego, co widziałam na ekranie.

    Największy zawód – długość i oczywistość. Film był jednocześnie za krótki i za prosty, choć ja, jako niezbyt rozwinięty umysł humanistyczny wolę w filmach aktorskich fabułę prostą jak kij od szczotki, aby skupić się na głównym wątku a nie na pobocznych, które ostatnio w amerykańskich dziełach nie są dokańczane ( albo są tak metaforyczne i przeciążone symbolami, że ja, człek prosty, nie mam ochoty wysilać się jeszcze bardziej na myślenie). Tutaj jednak pojemność historii w inne wątki była aż na zbyt uboga. Główny zły to śmiech na sali, ale mniejsza.

    Muzyka – null. Opuszczone pustkowia, miasta i metropolie wrażenie robiły, ale to jeszcze nie jest ten „zachwyt” nad scenografią. Nie wiem, gdzie oni upchnęli to 3D, bo w mojej dwuwymiarowej wersji widziałam może 3 sceny, które zasługiwałyby na wyróżnienie. Wampiry nie wyglądały tak tragicznie, jak liczyłam, jednak sceny jazdy motorami, zwłaszcza, gdy kamera kręciła od przodu przywoływały mi na myśl pewien, niestary jeszcze teledysk polskiej piosenkarki. Wstyd, aby klip Dody miał lepsze efekty i ujęcia niż amerykański film.

    Nie wiem, na co ta produkcja zasługuje, z jednej strony na nic odkrywczego nie liczyłam i się nie zawiodłam, ale z drugiej można było się bardziej postarać. Patrząc jednak z perspektywy innych amerykańskich adaptacji, to na prawdę nie jest dzieło tragiczne. Aczkolwiek szkoda, bo im film gorszy, tym lepiej się go ogląda w towarzystwie, a Ksiądz nie spełnił ani funkcji filmu dobrego ani żałosnego, przez co po seansie wszyscy ziewali. Oglądać można, pytanie jednak brzmi – po co?
  • Avatar
    A
    Qualu 27.08.2011 22:18
    Birdy, skop im zadki!
    Komentarz do recenzji "Tetsuwan Birdy Decode"
    Bardzo pozytywna i lekka seria. Bez zbędnych traum, psychologii, nieuniknionego przeznaczenia, po prostu czysta rozrywka, która na początku może nie wygląda zachęcająco, ale im dalej, tym lepiej.

    Potężnym zaskoczeniem byli dla mnie bohaterowie – Tsutomu nie był ani cierpiętnikiem, ani geniuszem, ani nawet przeciętnym bohaterem haremówki, co stawiło dla mnie pewien powiew świeżości. Bardzo go polubiłam. Gwiazda Birdy, choć na początku patrzyłam na nią niezbyt przychylnym okiem, w połowie historii skradła moje serce. Normalna bohaterka, żaden moeblob, przesadna tsundere czy inna szufladka – po prostu przeurocza postać. Reszta obsady również zasługuje na pochwałę, coraz rzadziej trafiam na produkcje, gdzie wszystkich da się polubić. Nawet „Szlama­‑lam” i Sayaka, że o Tute Sadoru nie wspomnę. Wszyscy byli tacy.. optymistyczni, tacy do uściskania wręcz.

    Muzycznie się nie wyróżnia, choć motyw Sayaki oraz jeszcze jeden utworek na pianino zapamiętałam, co dobrze o nich świadczy. Opening przewijałam, nie moje gusta, ending podobnie, choć ta druga piosenka swoją pogodnością idealnie pasowała do serii.

    Grafika była przyzwoita, domy nie ziały pustką, choć wszechobecny pomarańczowy kolor – najcieplejszy ze wszystkich – mnie denerwował, zwłaszcza w obecności błękitu i zieleni których na szczęście nie brakowało. „Ufole” wyglądały jak z książek dla dzieci o kosmitach – człowiek­‑karaluch, człowiek­‑jaszczurka, na tym polu się zawiodłam. Kreska miła dla oka, kojarzyła mi się nieco z Macrossową z serii Frontier – być może kosmiczne gadżety i strój Birdy gdzieś tam przypomniał mi o przygodach Sheryl i Ranki. Możliwe też, że tym czynnikiem była niesamowita ( przegięłam, wiem ;) animacja postaci. Włosy zachowywały się jak włosy, biegnący Tsutomu, potykający się Tsutomu, walka  kliknij: ukryte  skradła zaś moje serce – ta płynność a jednocześnie naturalność ruchów.. że nie wspomnę o opadającej  kliknij: ukryte . W ostatnim odcinku ilość 3D była już za duża, jednak i tak na takie efekty można spokojnie patrzeć bez strachu o utratę wzroku. I brak fanserwisu, oczy odpoczęły od latających melonów, w zamian jedynym uśmiechem twórców do widza są sceny kąpieli. Więcej negliżu jest latem na plaży, niż w strojach agentek, co jest kolejnym plusem ( dla mnie jako dziewczyny agentka ma walczyć, a nie „rozbrajać” wdziękami przeciwników ;).

    Zdecydowanie polecam, seria jest lekka, przyjemna i przede wszystkim krótka. Może nie jest nadzwyczaj wciągająca i elektryzująca, fabuła z pewnością nie jest mocną stroną tego anime, ale optymizm wylewający się z postaci i zwiewność historii stanowi wspaniały wdech między poważniejszymi produkcjami.