x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Ubermeido, Geass, Sebastian..
Odnoszę wrażenie, że jeden wyróżnik „meido” to za mało, tu przydałyby się przynajmniej takie 3 odznaczenia. Sięgnęłam po tę serię od niechcenia, po pierwszym odcinku nie byłam jeszcze pewna jej „klasyfikacji”, po drugim uznałam, że może być to całkiem „udane” anime, które będzie tak głupie, że aż śmieszne. kliknij: ukryte Wskakujemy bez spadochronu w oko „cyklonu”, o którym nikt nie wie, choć jego średnica przekracza średnicę Moskwy? Hamerykańscy żołnierze przewożący chemiczne bomby? Engrish „jyasuto imajineishyon”? Spore zniszczenia miasta i ofiary w ludziach puszczone płazem w mediach? Meido z karabinami? Lokaj, który jest w dwóch miejscach jednocześnie? A to przykłady absolutnej głupoty tylko z dwóch pierwszych odcinków!
Kreska faktycznie przywodzi na myśl Code Geass, ale coś sprawia, że wydaje mi się dużo brzydsza. Żywa kolorystyka, na razie niewyżerające oczu efekty 3D i miła animacja bez zacinek. Zwróciłam uwagę na kiecki Ruri, a dokładniej tiulowe rękawki i zakończenia, które jak już się w anime mają pojawić, to tylko u Clampa ( a szkoda ). „Sparklujące” pękające kamyczki ( wróżkowy pyłek z Gundam OO? ) oraz świetliste.. nie wiem, alpha‑stigma/geass w oku Arumy/Army/Almy również są dla mnie na plus, przyprawiają jeszcze bardziej tę serię i przesądzają o jej „parodyjności”.
Zgodnie z jeszcze młodym stwierdzeniem, że „każdy lokaj powinien nazywać się Sebastian”, tutejszy Kagami fryzurę i kolor oczu ma po swoim prototypie. Na szczęście jest bardziej żywotny i mniej „piekielny” od sługi Ciela, do tego przy Almie jest niski. Na jego wspomnieniu o Harvardzie mimowolnie parsknęłam. Reszta postaci niczym się nie wyróżnia, ani specjalnie kochani ani wywołujący spazm bohaterowie. Arma jest dla mnie bezpłciowy, być może się coś u niego zmieni, być może nie. Po tysiącu dziewcząt pokroju Ruri, ona mi już różnicy nie robi – powiem nawet, że nie jest aż tak zła.
Jestem w trakcie oglądania tego wynalazku, na razie zasługuje na 5 albo 6. Wszystko zależy od zakończenia, jeżeli seria pójdzie w stronę robienia z widzów idiotów a dramatyzm będzie wylewał się z ekranu, nie zawaham się wystawić 3. Mimo to polecam, być może komuś głupota i absurd Sacred Seven się spodoba, a może nawet zacznie oglądać tę serię na poważnie? Ja jednak nie dałabym rady – to anime jest za głupie, aby je tak traktować.
Lek na wszystko - mleko truskawkowe.
Bowiem „łuki historii” zaczerpnięte z mangi, choć w dużej mierze oryginalne, w pewnym momencie potrafiły zanudzić albo patosem, albo żartami niższych lotów. Senbonzakura, Yoshiwara i Yagyuu trzymały fabularnie poziom, jednak zdecydowana reszta historii była dla mnie po prostu zbędna. Co, jak co, ale oglądam komedię aby się pośmiać, część dhramatycznych odcinków miałam chęć przewinąć.
Co do humoru, najbardziej bawiła mnie chyba nieprzewidywalność bohaterów: o ile w większości serii da się przewidzieć pewne zachowania, schematy humorystyczne, o tyle tutaj czasami opcje wybierane przez twórców/postaci były tak absurdalne, że głowa mała. Nie wnikając w przykłady – poziom absurdu a czasem i epickiej dzikości niekiedy mógłby być porównywalny z Sengoku Basarą ( a i do niej twórcy się odnieśli pod koniec – let's party! ). Parodie i nawiązania, na szczęście niezbyt częste, były udane i nienachalne, człowiek nie dusił się nawiązaniami typu „Dragon‑Blea‑Piece” tylko dobrze się przy nich bawił.
Wachlarz, a właściwie wentylator postaci nie ustępuje zbytnio takim gigantom jak Naruto, Bleach czy One Piece. Każda postać na swój sposób kupowała moją sympatię, wymienianie ulubionych skończyłoby się niemalże ich kompletną listą.
Soundtracki bardzo bogate i zróżnicowane, oderwane od obrazu nie tracą za wiele. Spora część openingów i endingów na prawdę nadaje się do słuchania. Obraz, jak na serię liczącą ponad 2oo odcinków ( bo aż 2o1 ) jest dla mnie wyjątkowo równy. Nie oczekiwałam od tej serii fajerwerków na tym polu, choć animacja i żywe, radosne kolory trzymają poziom.
Jedynym minusem w tej pokręconej serii są te mniej udane odcinki. Zdaję sobie sprawę, że równy przez cały czas poziom dowcipów byłby na dłuższą metę nudny, ale epizody o Mikołaju albo niektóre odcinki z Madao, Otsu, mogli sobie na prawdę darować. Podobnie sam początek historii jest po prostu mało zachęcający – drąca się Ayane potrafi skutecznie odstraszyć potencjalnych widzów, nie wspominając o pewnej powtarzalności. Na szczęście rekompensata znajduje się dalej: perły takie, jak Hedoro, „Sho‑chan”, Pandemonium, cały odcinek spędzony w toalecie, parodia Piły, Evangeliona, Nausicii, Gundama ( chyba każdego, w końcu to Sunrise.. ) ranking postaci ( Sadaharu okładający Elizabeth.. ), Mayo 13, absolutny faworyt – polowanie na żuki, rozprawa sądowa, świat rpg, odcinek o perukach ( Gintoki jako Sebastian z Kuroshitsuji – gdyby ten odcinek był o jakieś 15o epizodów wcześniej, Gintama miałaby o wiele więcej miłośniczek ;) czy Katsura, który co ciekawe, zamiast męczyć, z każdym występem wywoływał coraz większego banana na twarzy to tylko niektóre z „bomb” tej serii – odcinków, które można oglądać w nieskończoność, czasem nawet bez znajomości oryginalnych pomysłów czy samej serii. Tak, uważam, że ( nie licząc arców ) Gintamę można zacząć od dowolnego odcinka bez znajomości poprzednich.
Druga seria właśnie wychodzi i trzyma poziom pierwszej – odcinki o niczym przeplatane z dłuższymi historiami, a wśród nich parę gigantów pokroju Holy Shinsengumi Empire. Jedyną różnicą jest jakby bardziej dopracowana grafika, jeszcze płynniejsza animacja oraz, może mi się wydaje, większa szczegółowość tła. Jednym słowem druga seria oferuje bardziej dopieszczony obraz.
Podsumowując, Gintama nadaje się na każdy dzień, trzeba przeżyć tylko ciężki początek historii. Dostaje ode mnie ocenę wyjątkowo, jak na shounen‑tasiemca, wysoką bo mimo paru potknięć, wracam do niej z przyjemnością.
Pizzo-potwór
Kreska mi nie przemówiła, ale grafika ogólnie przyjemna dla oka, na animację uwagi szczególnej nie zwróciłam, podobnie z muzyką. Meme mnie.. przeraziła. Podobnie Erio. Zaś fabuła nie zapowiadała się dla mnie na tyle interesująco, aby ruszyć dalej z tą serią. Nie przemówiło do mnie, pierwszy odcinek mnie strasznie nudził, drugiego prawie nie pamiętam. Nie odradzam, ale też nie polecam. Fanką Shaftu nie byłam i nie będę, ale choć lubię większość ich serii, na tej się zawiodłam.
Re: Wysadza uszy, wypala oczy, gotuje mózg od nadmiaru głupoty.
I owszem, nieprzyjemność dyskutowania z kimś, na kim wszelkie próby zawarcia konsensusu nie działają, jest w stanie wytrącić mnie na tyle z równowagi, aby rzucać się z pazurami. Trwaj sobie nadal w swojej opinii, że to anime jest lepsze od przeciętnych, ja zaś będę trwała w swojej, że jest tragiczne. Nie odwracaj też moich słów przeciwko mnie, bo ta strategia jest dobra na krótką metę. Proponuję zakopać nasze krzesło wojenne, moje działania absolutnie nie docierają do Ciebie, Twoje do mnie po prostu nie przemawiają.
Re: Wysadza uszy, wypala oczy, gotuje mózg od nadmiaru głupoty.
Żart był tak przedni, że ja, plebs, najzwyczajniej w świecie nie doceniłam jego wartości merytorycznej. Zwłaszcza, że byłeś drugą osobą w ówczesnym tygodniu, której na sercu leżała moja miniaturka. Jednak nie rozumiem, czemu na podstawie swojego wspaniałego dowcipu zbudowałeś cały akapit o mnie i o nim.
Poza tym, pokaż mi, wytłuszcz dokładnie, gdzie tutaj jest dwukropek p:
Jedyny emotikon z użytą literą „p” jaką widzę jest w zdaniu:
Pragnę zauważyć, że zdanie to jest zamieszczone w innym akapicie, a więc odwoływało się do pustych teł. Czyżby ":P” obejmowało całą Twoją wypowiedź? W takim razie w całości powinnam ją traktować jako żart :)
kliknij: ukryte Nie znam serii, która w całości spełniałaby wszystkie, moje czy Twoje, wymagania, jednakże z racji tego, że DMW nie spełnia żadnych moich wymagań, pozwolę sobie je rozczłonować:
Inteligentna, sensowna fabuła spod znaku kryminału i realistyczne postaci – Mouryou no Hako, smacznego. Jeżeli zaś szukamy czegoś z jeszcze bardziej realistycnzymi bohaterami, Natsume czy Kure‑naii. W kwestii przemocy – Shigurui. Przy nim DMW to klepanie pieska po zadku. Poza tym, jak napisałam w pierwszym komentarzu, Shigurui reprezentuje sobą trochę więcej, niż skalpowanie. Nie mówię o trzecim dnie, po prostu ma do zaoferowania widzowi więcej. Ta produkcja i większa część mojego, jak to określiłeś z pogardą, koneserskiego dorobku, jest, była i pozostanie lepsza od tego, ponownie napiszę, koszmarku, jakim jest dla mnie DMW. Amen.
Re: Wysadza uszy, wypala oczy, gotuje mózg od nadmiaru głupoty.
Rzuciłam się na Ciebie z pazurami i zaczęłam pluć kwasem nie dlatego, że łaskawie raczysz mieć inne zdanie, tylko że na wstępie mówisz mi, jakie serie mam oglądać, a jakich nie, bo nie są w rezonansie z moimi, wyimaginowanymi przez Ciebie, preferencjami. Lubię horror. To oglądam go. Natrafiam na DMW który dla mnie może być wszystkim, nawet jarmarcznym występem, ale horrorem z pewnością nie jest. Stąd moje zgorzknienie do tej serii. Napisałam to post wyżej i w pierwszym poście, tylko innymi słowami. Mogę to napisać również po niemiecku czy rosyjsku, mogę napisać to za miesiąc tysiąc razy na tablicy w jakiejkolwiek szkole w Polsce tylko błagam, zrozum to. Oczekiwałam czegoś zgodnie z tym, co było obiecane, a otrzymałam zupełnie coś innego.
Poza tym nie jestem pewna, czy jest to odpowiednie miejsce na wymienianie innych serii, zwłaszcza w przypadku, że byłyby to serie lepsze od DMW. To jedynie mogłoby dać dość poważną konkurencję tej serii na jej własnym „poletku” na tym serwisie. Wychwalanie się i wymienianie, czego to się nie widziało nie leży w mojej naturze, wgląd na to ma każdy. A co Death Note'a, nie chcę rozpętywać tysięcznej wojny między fanami, ale mi nie podszedł. Podobał się, ale na krótką metę. Proszę, nie kontynuuj dalej tematu DN, nasza burda i bez niego jest wystarczająco ciekawa :)
Re: Wysadza uszy, wypala oczy, gotuje mózg od nadmiaru głupoty.
A tak całkiem poważnie, sama koncepcja więzienia‑cyrku wyjęta jest nie powiem skąd, ale jest tam ciemno i nie ma tam wspaniałych pomysłów. Mea culpa, że od serii z „kryminałem, tajemnicami i zagadkami”, które lubię oglądać, wymagałam SENSU. Może dlatego, że gdy chcę rozwiązać jakąś zagadkę, to chciałabym, aby wskazówki były choć trochę na miejscu, a kryminał nie kończył się deus ex machina.
Tak. Może wtedy seria dostałaby pół gwiazdki więcej. O ile Ganta nie byłby drugim Lightem i nie dostałby pod koniec mecha albo magicznej mocy ( mahou boys'a? ) jak Lelouch.
Nie chcę bronić Madoki, bo i tak już pewnie uważasz mnie za fangirlkę gatunku, która przebrana za różowy lukrowy tort z pluszowym misiem na ramieniu biega z berłem mocy i zdejmuje klątwy z ludzi na ulicy, krzycząc przy tym, że każda Sailor Moon i każda inna Magical Girl gdzieś tam jest i za nas walczy, ale lwia część dobytku Shaftu ma te puste tła. W Madoce, nawet jeżeli ich genezą był brak funduszy, dodawały jakoby.. no dobra, „klimaciku”. W DeadManie niczego nie dodawały, poza poczuciem pewności, że mieli dziurawy worek z pieniędzmi.
Lubię produkcje dla nastolatków, są kopalnią pozytywnej głupoty i dramatis personaæ, którzy walczą z wszelkimi słabościami i przeciwnościami losu dla swoich przyjaciół, miłości, prawa i sprawiedliwości albo bo muszą, bo taka jest fabuła. Widziało się jedną, widziało się wszystkie, ale mimo to, iż jestem fangirlką Madoki, na prawdę lubię czasem obejrzeć jakiegoś shounena. A stwierdzenie, że DMW był dla MŁODYCH chłopców.. no cóż, ja bym nie chciała, aby mój syn oglądał wyrywanie oka albo filetowania gościa bez strun głosowych, który mimo wszystko mówił – pozdrawiam Bassty :).
Doooookładnie :)
Chciałam przygody Ganty opuścić po 6 odcinku, ale gdy doszła do mnie radosna nowina, że seria będzie króciutka, a ja jestem na półmetku, z krwawiącymi uszami wytrwałam do końca. Ależ jestem twarda dziołcha!
Coście się tak uczepili mojego Kyuubeya na miniaturce? Złożył Ci niemoralną propozycję a Ty teraz ścigasz go jak Homu‑Homu? Horroru aktorskiego nie lubię, zwłaszcza, że w ostatnich czasach przybrał formę – po co klimat grozy, jak można wydłubywać śledziony! Za to ten animowany jest dla mnie wybawieniem. Zwykle w niegłupiej formie prezentuje sobą coś więcej, niż masakrę. Historia tajemnicy owiana mgłą niepewności. Oczywiście, mówię tu o większości horrorów, nie o DMW.
Choć starałam Ci się odpisać najlżej i najmilej jak tylko mogłam, tutaj muszę zaznaczyć, że czytam Twój komentarz po raz siódmy i nadal nie do końca wiem, dlaczego to ja jestem tym głównym złym, któremu wypomina się absolutnie wszystko. Rozumiem, że ta seria ma prawo się podobać, ale byłoby miło, gdybyś zrozumiał, że również ma prawo się nie podobać. Ma prawo się nie podobać nie tylko fanom lukrowatych dziewuszek walczących o miłość, ale również, a może przede wszystkim osobom, które się na tej serii zawiodły, bo DMW obiecał dobrą rozrywkę, a podał, w moim mniemaniu, stek bzdur.
Moja pierwsza seria, przy której siedziałam z podwinietymi nogami i ryczałam do poduszki podczas seansu. Pierwsza i ostatnia, potem już nie odnalazłam podobnej, równie udanej produkcji. Wszystko mi się tutaj podobało, od stonowanych kolorów, spokojnych krajobrazów, nastrojowej muzyki i melancholijnego klimatu po samą prostą historię, która ukazuje tak wiele odsłaniając tak mało, w czasie niedługim, choć podając kolejne odpowiedzi spokojnie, bez pośpiechu.
Z perspektywy czasu miałabym zarzuty do „glutowatości” postaci, zwłaszcza Rakki i Kuu, choć wiem, że inne bohaterki na ich miejscu sporo by popsuły, a podczas seansu nie zwracałam na nie aż takiej uwagi. W każdym bądź razie, Rakka i tak o wiele bardziej podobała mi się jako bohaterka, niż Lain w SE. Haibane Renmei jest oazą spokoju, mimo paru zagadek i góry przemyśleń po każdym odcinku ogląda się o wiele lżej, niż mroczne SE: Lain.
Nie polecam każdemu, bo nie każdy lubi tak wolny rozwój akcji i „sielską” historię. Ale jestem pewna, że gdy ktoś przekona się do tego tytułu, to Stowarzyszenie otrzyma od niego najwyższe noty.
Re: Coś czułam, aby tego nie oglądać..
Nie pamiętam, co dokładnie napisałam odnośnie Madoczki na Tanuku, ale jak widzę tam komentarze o partyzantach walczących jak Madoka albo psychologiczne rozterki na temat poświęcenia, dramatyzmu tej serii, dekonstrukcji (!) gatunku i ogólnej Madoki‑Mesjasza to mi się słabo robi. Głębię i emocje znalazłam w Haibane Renmei, w Ergo Proxy, w Natsume i jeszcze w paru innych seriach, których aktualnie nie mam kaprysu wymieniać.
A awatar awatarem, gdy widzę słowa kogoś z gębą Naruto albo innego Ichigo na miniaturce też mi się ciężko czyta jego wypociny. Kwestia gustu, bo nie zaprzeczę, Madoka mi się podobała, ale jako rozrywkowe widowisko, a nie dzieło, po którym doznaje się katharsis.
Jestem absolutnie na tak!
Kurczę, ależ to głupie, pomyślałam po 4 odcinkach, gdy jeszcze wychodziło, i rzuciłam mewą najdalej, jak moje akulturystyczne ramiona dały radę. I jakoś pół roku temu nastała przerwa między sezonami, wiało nudą, skończyły się Shiki, zabrakło dreszczyku. A tu patrzę, mewa ma przecież jak byk „przemoc” ( to, co tygryski lubią najbardziej ) oraz „horror”. O ile przemoc trzymała się długo – kliknij: ukryte apetyczne dania z braci i sióstr, o tyle horror wyszedł na papieroska i chyba go porwali, bo do końca serii już nie powrócił. Ale nie widziałam potrzeby szukania go, bo Umineko trzymało się bez niego całkiem nieźle. Pewnie mocowaniem były opary absurdu, które jestem w stanie wybaczyć, gdy w serii oprócz niego jest jeszcze coś innego. Bo gdy jest coś innego, absurd staje się zaletą a nie wadą.
Chłopak próbujący udowodnić wiedźmie, z którą rozmawia, że ona nie istnieje, jest.. oryginalnym pomysłem. Nie jestem filozofem, na codzień nie rozważam, czemu chodzimy na dwóch nogach, ani o tym, czemu niebo jest niebieskie. Ale początek tej serii wydał mi się ciekawym punktem odniesienia do pewnych przemyśleń. Nie, nie do głębokich zagadek o istocie istnienia, ostatecznym bycie, o drabinie boskiej hierarchii, nie, nie, nie. O logice. To anime jej nie ma, na początku się na nią sili, potem się poddaje, ale te założenia, gra na szczególnych zasadach, zakładach. Podobała mi się ta zabawa Beatrice z Battlerem. Jejku, nawet bardzo! Było głupie, umineko nie miało za dużo sensu, ale kurczę, ależ mi frajdy sprawiło rozwiązywanie tych zagadek. Czułam się jak dziecko, bawiłam się jak dziecko, cieszyłam się jak głupia podczas oglądania tego, w późniejszych odcinkach, bełkotu. Potem pojawia się magia. Dużo magii. Gdy pojawia się magia, kończy się logika. Ale i tak było fajnie. Było wręcz bardzo fajnie aż do pojawienia się Angie. Końcówka ambitna nie była, ale ostatnie sceny w pełni mnie usatysfakcjonowały.
Polubiłam postaci, takie groteskowe, takie przebiegłe, niejednoznaczne. Nigdy nie wiedziałam, czego spodziewać się po Beatrice ani po Battlerze i bardzo lubiłam tę niepewność. Gdy na początku ujrzałam rodzinę w całej okazałości, pomyślałam – moda na sukces, jak ja spamiętam ich wszystkich!? Po chwili nie miałam z tym problemu, nawet, gdy dochodziły kolejne oddziały kolejnych bohaterów. Większość zresztą polubiłam.
Grafika mi się podobała, nie spodziewałam się tutaj żadnych fajerwerków, ani się nie zawiodłam, ani nie zaskoczyłam. Ładna, mroczna kolorystyka nakreślająca nastrój, nawet w ciągu dnia na ekranie, było czuć niepokój. Kreska mi aż tak nie przeszkadzała, wykrzywione w psychodelicznym śmiechu twarze były na swój sposób urocze, niesymetrycznie przymrużone oczy, choć groteskowe, idealnie pasowały do całości. Animacja nie powala, ale jak napisałam wyżej, nie oczekiwałam niczego odkrywczego w tych obszarach. Opening, o dziwo mi się szybko znudził, mimo całego kunsztu pani Shikaty, który podziwiam w większości jej utworów – a może właśnie dlatego, że wiele jej piosenek jest na jedno kopytko, a Katayoku no Tori jest, szczerze mówiąc średniaczkiem wśród moich zbiorów jej piosenek. Za to ending mogłabym słuchać w nieskończoność. „Rzuca się na mózg”, epickie, przerysowane w całej rozciągłości, ciężkie wykonanie idealnie pokazuje, czego spodziewać się po Umineko no naku koro ni. Wśród OSTów można znaleść prawdziwe perełki, nadające się do słuchania poza obrazem.
Gdy odgoni się opary absurdu, odnajdujemy rozczłonkowane części ciała i magiczne runy nakreślone krwią ofiar. I mikroklimacik. Nawet bez szczególnych zbrodni, ta seria potrafi nieco zaniepokoić. Oczywiście, nie nazwałabym tego horrorem, ale mewa ma swój urok, którym potrafi oczarować. I jestem bardzo szczęśliwa, że dałam szansę tej serii. Rozumiem doskonale osoby, którym się absolutnie nie podobała, bo jestem w pełni świadoma jej wad. Jednak, mimo wszystko, Umineko podobało mi się. Higurashi oceniłam wyżej, bo na to zasługuje, ale jeżeli miałabym wybrać serię, która bardziej podobała się w moich osobistych kategoriach, wybrałabym właśnie Umineko.
Magia. Psychodela.
Widziałam Kakurenbo chyba z 7 razy i coś czuję, że się na tym nie skończy. Fascynujące, jak sama gra, ciągnie do siebie. Wszechobecny niepokój, widz czuje się, jakby sam biegał z tymi dziećmi po ulicach. Oprawa audio‑wizualna bardzo dobra, a utwór rozpoczynający i kończący zostaje w głowie na bardzo długo siejąc niepewność. Jak na animowany film grozy, potrafi bez zbędnej przemocy, wyjątkowo mocno wcisnąć w fotel.
Polecam każdemu, długie nie jest, a być może przypadnie do gustu.
Coś czułam, aby tego nie oglądać..
Może jestem zbyt znieczulona, bez serca, nie doceniam „głębi”, ale po prostu nie widzę tutaj nic innego, jak pogrążania, które nie trafia do wszystkich. A może to wina postaci. Moje totalne antypatie, denerwujące, nielogiczne. Może i miały takie być, zimne, odludne, ale nie lubię takiego zabiegu, bo zamiast interesować się tym, co się z bohaterami dzieje, zaczynam oglądać paznokcie albo zerkać na koty za oknem. Taka moja natura.
Muzyczka za to miodzio. Grafika na bardzo wysokim poziomie, do oglądania w kinie, a nie na laptopie. Szkoda, że choć były pięknie odwzorowane miasta, to po chwili pokazywano nudny sielski krajobraz bez życia, bez iskry, albo nudne, jednostajne niebo. Podobały mi się rybie oczy, idealnie pasowały do wysysających energię postaci oraz przygaszone kolory. Szkoda, że sceny w mroku były ciemniejsze niż letnie lubelskie noce, nie lubię gimnastyki przed monitorem podczas seansu, aby zobaczyć coś więcej, niż czarną czarność na ekranie.
Przesłania nie widziałam i nie zobaczę, bo choć widziałam Sky Crawlers parę lat temu, o powrocie do tego filmu absolutnie mowy nie ma. Co ciekawe, wymienione i przyrównane w recenzji Mouryou no Hako jest dla mnie dziełem absolutnie udanym, idealnie trafionym w me gusta, w dodatku nie mającym według mnie nic wspólnego ze Sky Crawlers.
Dla osób cieszących się życiem, które nie widzą bądź nie chcą widzieć miliona przesłań i dziesięciu głębi, film stracony. Jeśli zaś ktoś umie znaleźć receptę na życie w dwugodzinnej usypiającej produkcji, okazja jak znalazł.
były sobie kotki dwa~..
Grafika, szczerze mówiąc, „taka se”. Z jednej strony szczegółowe detale, bogate wnętrza, z innej niezbyt ładnie narysowane postaci ( nawet nie wnikam w kreskę, która mi po prostu nie podeszła ), które dobrze prezentowały się tylko w ujęciach całego ciała, bo z daleka wyglądały i poruszały się pokracznie, znikały im detale mimiki, a z bliska ich buzie potrafiły się paskudnie rozjeżdżać. Zero emocji w ich twarzach. Uwagę przykuły ładne ubrania Miho, problem w tym, że ( przytoczę jeden z wielu przykładów ) sweter w jednym ujęciu potrafił być szkarłatny, w drugim ciemnozielony, a pod koniec ujęcia na nowo był czerwony. Nie lubię takiego niechlujstwa. Postaci nie denerwujące, co było sporym plusem. Głównie Takagi i Miho przypadli mi do gustu, Moritaka pod koniec się strasznie „zapuścił”. Seiyuu chyba nie dostali wysokiego wynagrodzenia, bo znając inne ich role wiem, że mogli się lepiej postarać. Parę pioseneczek i utworków było, nie wartych komentarza, ale na pierwsze nuty openingu dostawałam spazmów. Zawsze podczas tej jakże słodkiej ballady przewijała mi się myśl – „Boże, znowu 25 minut w tym klimacie”. Tak, opening idealnie obrazuje DYNAMIKĘ tej serii.
Nie odradzam, ale też nie polecam. Jako romans potrafi zarówno zawieść, jak i usatysfakcjonować co większych romantyków ( mnie akurat rozlazły wątek dhramatycznej miłości na odległość męczył – kliknij: ukryte ja wiem, że to takie romantyczne, że może tego nie rozumiem, bo dzieciak jestem ( starszy od bohaterów ), czy coś, ale pytam się – po co sobie utrudniać tak życie? ). Zaś wątek mangowy zwyczajmnie mnie nudził – kolejna para chłopczyków z marzeniami, którzy brną do celu swych marzeń. Żeby się oni chociaż po mordach lali, na pokemony walczyli, nie wiem, śpiewali jak w Macrossie albo rzucali szurikenami – nie, tutaj rysują!
Lubię serie obyczajowe, ale ta mnie zwyczajnie zanudziła. Nawet Kimi ni Todoke, przy którym fabuła Bakumana jest nadźwiękowa, tak mnie nie nużyło.
Seria nie udaje czegoś, czym nie jest.
Przesympatyczne postaci, absolutny brak ambicji produkcji, co jest wielkim plusem dla „komedii na jeden raz”, przyjemna, nienachalna grafika, humor nie zawsze, ale generalnie celujący w mój gust oraz wylewające się ciepło z ekranu, które pamiętam do tej pory. Mimo okazjonalnych dłużyzn i paru nieciekawych wątków, seria była wyjątkowo dobra.
albo czegoś brakuje, albo czegoś jest za dużo, w każdym razie, coś mi nie gra.
Wysadza uszy, wypala oczy, gotuje mózg od nadmiaru głupoty.
Jak półprosta, ma początek, nie ma zakończenia ( kliknij: ukryte dla mnie to na pewno nie było zakończenie, jednocześnie nie chcę kontynuacji tego worka głupoty ). W dodatku półprosta malejąca, w połowie serii osiągnęła półpłynne jądro Ziemii, końcówka była bliska sięgnięcia Marsa. Nie oglądałam wszystkich pozycji z tego sezonu, ale wiem, że DMW był najgorszą, jaką miałam nieprzyjemność oglądać ( w sumie nie tylko z tego sezonu, ale póki co, roku ). Opening i ending przewijałam, z tym, że przy openingu z uszu nie sączyła się krew. Robiłam to, aby jak najszybciej zacząć i skończyć cotygodniową męczarnię ( psychicznie może nie czułam się jak plasterkowane postaci, ale byłam bliska ku temu ). Fabuła była dla mnie absolutnie bez sensu, założenia z początkowych odcinków nagle znikały w końcowych ( ewentualnie wynurzały się na potrzeby scenarzystów i po chwili znikały, bo były im niewygodne – mhmm… cukieraski.. albo punkty.. albo kliknij: ukryte trening.. ).
Absurdalne ( negatywnie ) decyzje postaci i ich głupota ( mrugam do Ganty ) nie raz sprawiły, że moje dłonie automatycznie zakrywały oczy. Rzadko do siebie mówię, ale przy tej produkcji klnęłam pod nosem jak szewc. Absolutnie wszystkie postaci miały zjechaną psychikę i po prostu ciężko było się do kogokolwiek przywiązać. Do tego thragiczne przeszłości wyssane z palca ( kliknij: ukryte „mama ratowała kwiatka, a nie mnie~!” – proszę Was.. ). O ile psychoza Nagiego ( który raz ma Geassa, raz latające wokół niego Smocze Kule ) nie kończyła się u mnie głębokimi relaksującymi wdechami ( nie chciałam rozładowywać napięcia poprzez niszczenie monitora ) oraz pani Makina/Makino była całkiem w porządku jak na taką serię, o tyle reszta ( poza Shiro i tym, co mu kliknij: ukryte oczko usunęli ) postaci doprowadzała mnie do pasji. Promotor, herr Ganta Igarashi ( gwiazda serii o IQ równym temperaturze pokojowej.. ), biali żołnierze Lorda Vadera, słodkie rodzeństwo psychopatów ( których dość kliknij: ukryte brutalnie usunęli ze sceny gdy tylko przestali być potrzebni ) oraz Gaara bez brwi i mózgu a za to z gitarą na rakiety ziemia‑ziemia oraz reszta mniej bądź bardziej nieważnych postaci – WSZYSCY są do rozszarpania. To anime wyzwala emocje, ale tak negatywne, że głowa mała. Czasem to aż nieprzyjemnie się to oglądało ( nie chodzi o przemoc tylko o absolutny bezsens ).
Robienie szynki, krojenie, filetowanie, odrywanie, miażdżenie, wysadzanie, rozszarpywanie – jak komuś brakuje animowanych jelit, niech ogląda. Ale tutejsza masakra jest widzowi absolutnie obojętna, tytułów, które oprócz przemocy mają coś więcej, nie wiem, dreszczyk emocji, dobre postaci, dobrą grafikę ( tutaj jej nie ma, kreska z recyklingu, oszczędna animacja ) czy chociaż nastrajającą do przebijania ręki gwoździami muzykę jest po prostu na pęczki. Nie widzę potrzeby oglądania tego koszmarku. Daję 3 za Shiro, która mnie wyjątkowo pozytywnie zaskoczyła ( rozwój postaci – nie, to za dużo powiedziane, raczej malutki krok w stronę przeciwną, niż patologia ). Deadman Wonderland naobiecywał dobrej grafiki, muzyki (?) i fabuły, widzowie dostali tylko wizytę u rzeźnika bez żadnych innych walorów audio‑wizualnych czy chociaż odrobiny pomyślunku ze strony twórców/postaci. Absolutnie nie polecam.
Dwa skromne słówka :)
Po pierwszym filmie zapamiętałam parę rzeczy – jedne z najpiękniejszych krajobrazów anime jakie widziałam ( nie tylko ostatnimi czasy ), standardowy zestaw mechowych bohaterów, epicką, podniosłą, chyba troszkę przesadną momentami, ale w sumie niesamowicie podkreślającą klimat muzykę a także opening. Od niego zacznę, bo nawet, gdyby Broken Blade skończyłoby jak szkolna haremówka, za niego nie mogłabym dać niżej niż 7. Ciarki na plecach, świetliki w oczach, latające sparkle dookoła, bujająca się w takt i nucąca melodię psychopatka przy komputerze – pewnie tak widziała mnie rodzina podczas oglądania tych 9o błogich sekund. Animacja w nim nie wyróżniała się niczym szczególnym ( oczywiście biorąc pod uwagę tutejsze standardy ), ale piosenka po prostu zatyka. Większość utworów Kokii to majstersztyki, ale Fate oślepia blaskiem. Spokojnie klasyfikuję ten opening obok Kiseki no Umi, Zankoku na Tenshi, Kouya Ruten i paru innych piosenek do Listy Utworów, Których Przewinięcie Jest Grzechem Ciężkim. Oczywiście są gusta i guściki, ale moje uszy rozpływały się przy tej piosence, inaczej po prostu napisać nie mogę. Ending mógłby być lepszy, ale to pewnie wrażenie po podwyższonych oczekiwaniach względem całości. Wracając do ostu, choć jak wspomniałam, jest momentami zbyt podniosły, to jednak bardzo, bardzo dobry. Zróżnicowany w rozwiązania muzyczne ( tu chórek, tam orkiestra, a nie wszystko na jedno kopytko ), przyjemny do słuchania poza obrazem.
Obraz.. aaa… <wyciera ślinę>. Powiem szczerze, jedyne uchybienia to efekty lenistwa, a było ich niewiele, w tym woda w 3D ( mam na nią po prostu uczulenie! ) oraz ostatni film, gdzie „najazd” golemów wyszedł średnio ( jak na Broken Blade, bo w większości serii, nie tylko gundamopodobnych, takie efekty 3D to by zabrały chyba większość funduszy ). No i Rygart kliknij: ukryte śmiejący się jak panowie zza krat okiennych Szpitali Specjalistycznych w ostatniej scenie. Rozumiem chęć przedstawienia bogatej mimiki, ale ta była aż.. za bogata. Design postaci, mimo swojej prostoty, był wyjątkowo udany, czysty, taki wręcz nieco sterylny. Podobały mi się różnice w budowie między bohaterami, bo między bohaterkami różnice polegały na ilości literek D w rozmiarze staników. Postaci wyglądały młodo, ale nie za młodo, na początku filmu myślałam „ kurczę, ile? +2o?” ale potem przypomniałam sobie takie rodzynki, jak Madoka Magica, gdzie 14 latka wygląda jak ja, gdy szłam do Pierwszej Komunii. Po tej myśli Zess z takim gładkim licem gimnazjalisty mógł mieć dla mnie i 45 lat, i tuzin pociech. Na początku miałam niemałe problemy z rozróżnianiem niektórych postaci ( najgorsze było to, że „klony” zwykle stały po przeciwległych stronach konfliktu, co dość skutecznie utrudniało odbiór ), ale potem jakoś przyszła „selekcja” i nie było z tym większych problemów. Mundury obu nacji przypadły mi do gustu. Czerwony kapturek był ciekawym rozwiązaniem, ale indiańskiego wdzianka Hodra przeboleć nie mogę. Co on, Apacz? Nieco się to gryzło z bliskowschodnią zabudową miasta, do tego jego ciemna karnacja, męski podbródek, brakowało mu tylko konia‑golema i pióropusza.
Animacja.. Nie wiem, czy gdybym widziała mecha na żywo, napisałabym tak samo, ale te golemy poruszały się tak „naturalnie” jak na takie maszyny, że głowa mała. Niemalże widać zmieniające się podczas walki ośrodki ciężkości mechów ( kliknij: ukryte może poza ostatnią walką Rygarta ), widać, że golemy nie ważą 1oo kilogramów i jest coś takiego, jak przeciążenie. Dosłownie, tu jest grawitacja! Nie wiem, gdzie dokładniej jest kontynent Cruzon, ale chcę, aby reszta serii Gundam miała właśnie tam miejsce. Co prawda, nie byłoby wtedy różowych wybuchów i epickich laserków, ale i tak byłoby efektownie. No i gundamy nie świeciłyby zawsze tym samym blaskiem. Brud, tu jest brud! Ten golem od początku tej sceny miał to wgniecenie i ono nadal tu jest! Nie znika! Ślady po kulach, rysy, pękający kwarc.. Oczy nie nadążały za tym wszystkim. Ostatnie dwa filmy oglądałam w niskiej rozdzielczości, ale i w niej było widać przyłożenie się do szczegółów. Ludzie poruszali się normalnie jak na standardy animowane, nie było szału w płynności ruchów. Czasem nadmiar krwi w niektórych scenach, ale i tak była to w miarę realna posoka. A przemoc bardziej działa na psychikę, niż w Higurashi. Co z tego, że flaki są rozciągnięte po całej podłodze, jak nie mają większego sensu? A tutaj każda rana i każdy trup działał niepokojąco. Twórcy Deadman Wonderland powinni brać przykład z animatorów Broken Blade, bo nie ważne, ile się kroi szynki i jak się wyrywa oko, ale w jakich okolicznościach, czy z sensem i ukrytą, a nie wyeksponowaną brutalnością. Tutaj przemocy jest mało, ale jak już się pojawi, to aż się nieprzyjemnie robiło.
Tła wciskały w fotel. Hej, to tylko pustynia! Ale tylu ujęć w tylu porach dnia i nocy, stanach pogodowych i świetlnych, w dodatku dynamicznych, no coś pięknego. Piasek, piasek, skały, skały, niebo w tysiącach odcieniach błękitu i chmury! Rzadko, bo rzadko zmieniały kształt, ale jak już się ruszały, to wyglądały realniej, niż ten smog za moim oknem. A przynajmniej estetyczniej. Wyglądały po prostu jak „żywe”. Zaś cumulonimbus w ostatnim filmie wygrał nagrodę specjalną. Grafika otrzymuje ode mnie ocenę najwyższą, w pełni zasłużoną. Nie wiem, jak autorzy rozporządzali kasą, nie wiem, czy kryzys ekonomiczny nie był wynikiem znikających dochodów, które następnie poświęcono na ten film, czy może po prostu twórcy najzwyczajniej po polsku okradali banki w najlepsze, ale wiem jedno – jak ktoś stęsknił się za ładnymi widoczkami, albo szuka ładnej tapetki na ekran, niech szuka jej w Broken Blade. Shinkai potrafi ładnie pokazać rzeczy z natury ładne – gwiazdki, pola, kwiatki. A tutaj ze zwykłej skały zrobiono obrazek, na który można się patrzeć w nieskończoność.
O fabule nie będę się rozpisywać, bo przyznam szczerze – nie dla niej oglądałam tę produkcję. kliknij: ukryte Zakończenie otwarte, mam nadzieję, że nie będzie kontynuacji, nie chcę psuć sobie opinii o tym dziele ( chyba, że kolejne filmy byłyby robione w podobnym składzie z taką samą perfekcją ). Zaskoczyło mnie nagłe kliknij: ukryte zniknięcie młodocianego tatuśka Zessa ( przepraszam, głos Kamiyi, który choć się wczuł, jak potrafi najlepiej, zgrzytał mi z tym typem bohatera, pewnie przez nadużywanie go w Shafcie ), oraz inne drobniejsze zabiegi i różnice, które na pierwszy rzut oka nie są poważne, jednak na dłuzszą metę strasznie oddalają Broken Blade od pospolitego Gundamidła. Spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń, szału nie było, zwrotów miesiąca nie było, serii nie nazwę Nanohą wśród gundamów, na tym tle ta produkcja nie oferuje za wiele.
Niewiele, ale jednak – sam fakt, że postaci nie rzucają się po kontach jak Shinji, a myślą trzeźwo jets potężnym plusem. Zaraz, akademia wojskowa? Widać, że choć żadne z nich nie wyrosło na Ramba, to jednak umieją sobie dobrze radzić nie tylko na polu walki z przeciwnikiem, ale również z samym sobą. Poza tym konsekwencja działań, ciągi przyczynowo‑skutkowe ( na początku zostało powiedziane – celować w nogi. Rozzwiązanie najlepsze oraz do końca sukcesywnie stosowane przez żołnierzy ). Takie malutkie szczególiki sprawiły, że oglądanie przygód Rygarta sprawiało mi dużo radości, powiem wręcz, że niektóre sceny oglądałam z zapartym tchem.
Postaci mnie zaskoczyły całkiem pozytywnie, bo spodziewałam się kukiełek, a otrzymałam myślące organizmy. Rygart wiedzie prym, rzadko zdarza mi się polubić głównego protagonistę. Arrow nie rzucał żadnych „epic‑heroes‑speech”ów, a przynajmniej nie w takiej ilości, że człowiekowi ręce opadały, szybko dojrzewał ( o ile można to tak nazwać ) do wojny i chyba przede wszystkim, nie był kolejnym bohaterem na obraz i podobieństwo Shinjiego z Evangeliona. Zessa było dla mnie za mało, bo od pierwszej sceny go polubiłam. Taki strasznie nietypowy jak na „zimnego, opanowanego bruneta”, był zbyt ciepły i sympatyczny do takiego brutalnego zaszufladkowania. Sigyn nie denerwowała, potem nawet okazało się, że ma charakter, co prawda, nie taki, jak Narvi, którą od początku lubiłam, ale też nie była kluchą jak Cleo ( kluchą w sensie pozytywnym, zwykle mam dość takich bohaterek po paru sekundach, ten okaz akurat był raczej niewinno‑słodki, niż irytujący ). Girghe, Grellem Sutcliffem przeze mnie mianowanym, to zaś miła odmiana na ekranie. Każda scena z rudzielcem kończyła się u mnie lekkim uśmiechem ( kliknij: ukryte no, może poza ostatnim jego wystąpieniem.. nie ma to jak życie mięsa armatniego.. ). Hodr chyba wyssał cały pesymizm i podatność na środowisko z innych bohaterów. Napiszę szczerze – dawno nie spotkałam się z dużym Indianinem, który by tak irytował ( Maeda Keiji z Sengoku Basary w innych realiach – myślę, że ci panowie szybko zostaliby przyjaciółmi, obaj są nudnymi pesymistami bez polotu z indiańskim motywem w tle – piórka we włosach~ ). Wszystkich generałów lubiłam na swój sposób, Borcuse co prawda nie jest miłą panienką do tulenia, ale takie psychole są potrzebne w seriach wojennych.
Jak już napisałam, ta seria prawie mi umknęła, ale gdy tylko zobaczyłam pierwsze minuty pierwszego filmu pomyślałam – kurczę, ależ to dobre. Nie polecam fanom dobrze zbudowanej fabuły i rozbudowanych intryg czy ciekawych zwrotów akcji – to anime jest proste jak budowa cepa. Postaci są względnie dobre, jeżeli ktoś oczekuje większych fajerwerków na tym polu – może się zawieść. Ja się nie zawiodłam, bo wiele po nich nie oczekiwałam. Jeżeli zaś ktoś lubi oglądając anime zatrzymać oko na ładniejszym widoczku czy wsłuchać się w dobrą muzykę – proszę bardzo, seria jak znalazł. Dzieło obowiązkowe dla fanów mechów i tych hardkorowych wyznawców gundamów – część z nich pewnie nieźle się zdziwi, że pomimo braku laserów, różowofioletowych wybuchów i krzyków „mój mech jest szybszy!” da się stworzyć efektowną serię z tak dopracowanymi robotami oraz wspaniałymi walkami, trzymając się stabilnie podłoża i ograniczonych możliwości bojowych maszyn i ich pilotów.
Ogrrr..
Tylko dla hardkorowych „koneserów” gatunku.
Nie napiszę, że mi się podobało, jednak w porównaniu do innych obejrzanych przeze mnie yaoi, to wypadło wyjątkowo dobrze na tle innym, niż dawanie tabletek gwałtu i scen łóżkowych. Mimo mojej wielkiej niechęci do gatunku spod znaku dwóch nagich męskich torsów wciąż szukam serii, która oferowałaby coś więcej, niż owe dwa torsy na sobie. To jeszcze nie jest ten przełom, ale byli blisko. Koneserkom gatunku do gustu przypadnie na pewno.
jeżeli w tej recenzji jest jad i błoto to ja jestem gundamem. i sypię wróżkowym pyłkiem.
i standardowa odpowiedź nr 1: nie podoba się recka, napisz alternatywną.
oraz nr 2: nikt nie każe czytać Ci tych wstrętnych recenzji w których jakiś pseudo recenzent jakiegoś dennego portaliku śmiał mieć inne zdanie na dany temat. jakże ta seria mogła mu się nie podobać?! skandal normalnie.
ach, po co się ja wysilam..
zastanawia mnie, czy tutaj też będzie działał z 3oo różnych nazw uzytkowników czy tylko będzie zmieniał ilość myślników..
co do recenzji, napisana całkiem nieźle, brak obrzucania błotem ( w tym wypadku nie wytrzymałabym ;), dobrze się czyta i widać trochę indywidualnego stylu w obśmiewaniu niektórych elementów, co wychodzi zdecydowanie na plus. powiem więcej, ta seria nie zasłużyła na tak dobrą recenzję. i jedyne co mi nie styka to ocena muzyki, ale to indywidualna sprawa ;)
tak mnie tylko zastanawia, czy armia obrońców tej wspaniałej romantycznej produkcji nie ma przypadkiem tego samego IP..
Re:...
To ciekawe, bo większość ecchi, od tych mega durnych, po poważniejsze (hoho..) produkcje zawierało „zabawny motyw przezywania i bicia bohatera”. Ale co kto lubi, widać te elementy w parodii straszą, a w sympatycznym pokazie bielizny cieszą.
Re:...
Re: Bla bla bla bla
Uwielbiam założenia liczbowe i procentowe, szkoda, że nie dopisałeś, ile anime obejrzałeś, aby nam szczęki opadły.
Na prawdę nie rozumiem irytacji osób, których „kawaii waifu” są nazywane moeblobami. Sami siebie nazywacie „otaku”, a przecież to nie jest pozytywne określenie. Ale co ja się będę kłócić, mi Seitokai się podobało, więc nie mam prawa głosu. ;)