Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

10/10
postaci: 9/10 grafika: 9/10
fabuła: 10/10 muzyka: 10/10

Ocena redakcji

9/10
Głosów: 5 Zobacz jak ocenili
Średnia: 9,00

Ocena czytelników

9/10
Głosów: 63
Średnia: 9,1
σ=1,38

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Zegarmistrz)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Sousou no Frieren

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2023
Czas trwania: 28×24 min
Tytuły alternatywne:
  • Frieren: Beyond Journey's End
  • 葬送のフリーレン
Tytuły powiązane:
Gatunki: Fantasy
Widownia: Shounen; Postaci: Magowie/czarownice; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Świat alternatywny; Inne: Magia
zrzutka

Najlepsze fantasy od jeden Bóg tylko pamięta, jak dawna.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Dawno temu narody toczyły wielką i straszliwą wojnę. Siły Władcy Demonów zaatakowały królestwa ludzi, a ich potędze nikt nie potrafił się oprzeć. Pod ich ciosami dumne narody upadały jeden po drugim, a ich członkowie sprowadzeni zostali do roli żywności i zwierzyny łownej. I gdy historia zdawała się osiągnąć swój najczarniejszy moment, zalśniła iskierka nadziei. Oto bowiem niewielka drużyna śmiałków – wojownik, kleryk, krasnolud i elfka – podjęła wyprawę na północ, do serca królestwa demonów. Po dziesięciu latach wędrówki stanęli przed Czarnym Tronem i uśmiercili jego lokatora. To przetrąciło kręgosłup Armii Zła i pozwoliło ludzkości oraz jej sojusznikom przejść do kontrofensywy. Walki trwały jeszcze wiele lat i miały licznych bohaterów, jednak to właśnie czyny tych ludzi okazały się niezapomniane.

Ale czy na pewno?

Przypomnijmy sobie wszystko, co wiemy o elfach: są piękne, a przynajmniej dość ładne (choć głównie w oczach grafików tworzących ilustracje do książek fantasy, bo nie zawsze na ich dziełach), magiczne i starzeją się albo naprawdę powoli, albo w ogóle. Czym dla takiej istoty jest osiemdziesiąt lat? Krótkim mgnieniem. A czym jest dla istoty ludzkiej? Epoką.

Tak więc w pewnej leśnej głuszy mieszka sobie pewna elfka. Już to jest sensacją, na świecie zostało bowiem bardzo niewiele elfów. Kilka lat temu wzięła udział w pewnej krótkiej, bo ledwie dziesięcioletniej wyprawie, ale wiadomo: elfy lubią leśne wędrówki. Po zamieszaniu, jakie później wynikło, postanowiła na chwilę zniknąć i zaczekać, aż emocje opadną. Teraz przyszło jej na myśl, że może warto byłoby ponownie odwiedzić przyjaciół. Koniec końców nie widziała się z nimi już od dłuższej chwili…

Wszyscy wiemy, jaką opinię ma fantasy: Smoki i gołe baby / Rycerz na koniu mknie / Pędzi jak porąbany / Szybciej już nie da się, cytując pewną prześmiewczą piosenkę. Kojarzy się z wybranymi przez los sierotami uzbrojonymi w magiczne miecze i wyruszającymi w świat, by walczyć ze złem. Względnie z barbarzyńskimi wojownikami, którzy robią dokładnie to samo. Jeśli jednak spojrzymy na listę największych bestsellerów gatunku (są to kolejno: Harry Potter, Władca pierścieni, Percy Jackson, Hobbit, Opowieści z Narnii, Koło Czasu, Świat Dysku, Gra o tron, Kroniki Shannary i Wodnikowe Wzgórze, choć są szanse, że w najbliższym czasie przegoni je Wiedźmin), to zauważymy, że są to książki zupełnie innego rodzaju. Ich fabuła rozwija się raczej powoli, sceny walki nie dominują nad fabułą, a akcja ustępuje miejsca dialogom, recytowaniu wierszy i rozbudowanym opisom przyrody (lub pokrewnym). Opowieści te mają raczej charakter refleksyjny niż immersyjny lub impulsywny. Skupiają się na takich kwestiach, jak zmiany dziejowe, przemijanie epok, śmierć i odchodzenie tego, co dawne. Tak więc elfy odpływają za morze, wiedźmini przestają być potrzebni, bo potworów jest coraz mniej, świat magów, bohaterów i czarownic odchodzi w zapomnienie, bo w Ankh­‑Morpork wymyślono telegraf, kolej i prasę drukarską… Opowiadają też o ludzkiej naturze. Bardzo często pokazując ją w gorzkim, negatywnym świetle, choć nie zawsze tak bardzo, jak w Wiedźminie, Grze o tron czy Świecie Dysku.

Tom Shippey, jeden z najbardziej znanych badaczy twórczości Tolkiena, nazwał je „baśniami elfów o ludziach”.

Trudno o lepsze podsumowanie fabuły Sousou no Frieren.

Ta stanowi coś w rodzaju opowieści drogi. Tak więc Frieren po śmierci przedostatniego ze swoich towarzyszy postanawia wyruszyć na północ, śladami dawnej wyprawy, aż do miejsca, gdzie ongiś wznosił się zamek Władcy Demonów. Fabuła przypomina nieco wyśmienite Kino no Tabi. Tak więc bohaterka napotyka przedstawicieli czterech ras: ludzi, elfów, krasnoludów oraz naturalnie demonów, mierzy się z rozmaitymi kłopotami i zapoznaje się z ich odmiennymi spojrzeniami na czas, historię i społeczeństwo. W odróżnieniu od przywołanego tytułu historie te nie mają natury celowo paradoksalnego buddyjskiego koanu, a utrzymane są w bardziej przyziemnej formie europejskiego baśniowego fantasy. Nie są też tak potwornie pesymistyczne. Przeciwnie: wydają się raczej dość ciepłe i nostalgiczne. Jednak nadal przypadkowo spotkane osoby mogą nie być tym, za kogo się podają, zdarza się eksploracja tajemniczych miejsc, natrafiamy na artefakty z legend, które okazują się legendom niepotrzebne, a ludzie, z którymi, jak się zdawało, los łączy bohaterów na całe życie, odchodzą w swoją stronę po kilku odcinkach. Czyny bohaterów są zapominane, podobnie jak sami bohaterowie, by zostać przypomniane w chwili, gdy potrzebna jest nowa inspiracja. Rzeczy, które wydają się szkodliwymi przeżytkami przeszłości, nagle okazują się niezbędne do ocalenia lub odwrotnie, wywołują katastrofę.

Tempo akcji jest niespieszne, fabuła natomiast wydaje się bardziej skupiać na rozmowach, wędrówce i pokazywaniu tła, niż na wielkich wydarzeniach. Podobnie jak w każdym porządnym fantasy – które przecież było literaturą magii i miecza – walki są, ale nie dominują akcji. Skłamałbym, mówiąc, że nie ma tu widzianych z oddali wybuchów, przepychania się promieniami energetycznymi czy porównywania wielkości kutasów, znaczy: aur energetycznych. Jednak nie to jest głównym tematem odcinków. Przeciwnie: walki w Sousou no Frieren są szybkie, śmiertelne i (chociaż trudno nazwać je brutalnymi) zdumiewająco bezlitosne. Zwłaszcza starcie z demonicą Aurą jest po prostu majstersztykiem zwięzłości i kreowania klimatu. Niezbicie udowadnia, że można stworzyć emocjonującą walkę bez miliona statystów, pięciu miliardów wybuchów oraz jeziora sztucznej krwi. Jest ono jednocześnie tak przerażająco bezduszne, że aż trudno je zapomnieć.

Fabuła skupia się właśnie na drobnych wydarzeniach, spychających te wielkie na dalszy plan, ale przez to właśnie jest bogata. Samych wydarzeń okazuje się natomiast tak dużo, że aż trudno je spamiętać.

Część widzów krytykuje drugą połowę serii, stanowiącą bardziej zwarty blok fabularny, w trakcie którego Frieren i jej towarzysze muszą stanąć do współzawodnictwa z grupą innych magów. I faktycznie: te odcinki mają bardziej shounenowy charakter, przyjmując postać czegoś w rodzaju turnieju sztuk walki. Pojawiają się rozmaite dziwaczne zaklęcia przypominające raczej techniki rodem z mang walki, niż czary, z jakimi kojarzy się fantasy. Prawdę mówiąc, faktycznie początkowo też nie byłem zadowolony. Fantasy z prawdziwego zdarzenia nie ma w ostatnich latach specjalnie dużo. Natomiast serii walki, gdzie każdy przeciwnik jest „oryginalny”, zawsze w dokładnie ten sam, zrytualizowany sposób, jest mnóstwo. Ku mojemu zdziwieniu anime podjęło jednak ten temat w bardzo świadomy sposób. Tak więc na początku zbiera wszystkie informacje, jakie do tej pory ujawniło o (jak się początkowo zdawało: dość łopatologicznym) systemie magii, a następnie robi z nich użytek.

Przypomina też jeden z najważniejszych fundamentów heroic fantasy: jego bohaterami są herosi, ale nie super­‑herosi. Owszem, mają dostęp do magii i niezwykłych mocy, ale dlatego, że w ich świecie takie rzeczy mogą nie być elementami dnia codziennego, jednak stanowią część normy (tak jak latanie samolotami lub przeszczepy serca u nas). Tak więc nawet potężny mag nie może wejść sobie do lochu i napierniczać kulami ognia na lewo i prawo, popijając przy tym kawę i rzucając zblazowanymi komentarzami. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak „słabszy przeciwnik”, a nawet najwięksi mogą popełniać szkolne błędy, które ktoś sprytny może wykorzystać. I nawet jeśli spędziłeś tysiąc lat, doskonaląc się w magii, to i tak koniec końców masz takie same ograniczenia, jak każdy inny człowiek.

Przejdźmy jednak do bohaterów. Opowiedzieć o postaciach, w szczególności drugoplanowych, nie jest łatwo, dostajemy bowiem aż pięć linii fabularnych (Frieren i jej dawna drużyna, Frieren i jej obecna drużyna, Frieren i jej mistrzyni, Frieren i ludzie w trakcie „turnieju” oraz losy jeszcze jednej, bohaterskiej, a obecnie już zapomnianej drużyny, która jednak zostaje tylko wspomniana), z których każda wydaje się tak samo ważna dla całokształtu. Wszystkie te postaci, nierzadko nawet spotykane epizodycznie, mają coś ciekawego do powiedzenia lub zaprezentowania swoją postawą, więc skupienie się tylko na podstawowej czwórce jest swego rodzaju grzechem. Jak łatwo zgadnąć, najważniejszą rolę odgrywa w niej tytułowa bohaterka. Frieren jest elfką, co w japońskim ujęciu tematu najczęściej oznacza człowieka ze śmiesznymi uszami. Jednak w odróżnieniu od większości swoich kuzynek, jest ona poprowadzona konsekwentnie. Otóż jest ona istotą bardzo długowieczną, być może wręcz nieśmiertelną. Nie znamy jej dokładnego wieku, choć w toku fabuły możemy oszacować, że jest to około tysiąca lat. Jest więc istotą, która zna drzewa od nasionka, widziała, jak przemijają cywilizacje, na jej oczach kształtowana była historia, a czasem nawet sama w tym kształtowaniu uczestniczyła. Ma też odpowiednie do tego poczucie czasu. Generalnie nie jest to ktoś, dla kogo poczekać rok na rezultaty jakichś działań jest wielkim poświęceniem, a pięćdziesięcioletnia znajomość jest długą zażyłością. To właśnie ta niezdolność do zrozumienia ludzi popycha ją do podjęcia nowej podróży.

Drugą z dyżurnych postaci jest Fern, uczennica Frieren. Fern była krytykowana w internecie jako pozbawiona charakteru, faktycznie zaś jest po prostu zamknięta w sobie. Ma silną osobowość i potrafi pokazać różki, tylko po prostu nie gada zbyt wiele. Jest też raczej wycofana emocjonalnie. Pod wieloma względami przypomina swoją mistrzynię, obydwie są bowiem osobami, które byłyby w stanie przeżyć kilka lat bez potrzeby otwierania ust do drugiej osoby. Przy czym w przypadku Frieren jest to kwestia tego, że dla elfa to nie jest specjalnie długi okres. Dla Fern to natomiast kwestia tego, że faktycznie nie ma takiej potrzeby. Co ciekawe te dwa pozornie bardzo podobne charaktery się kontrastują i uzupełniają. Frieren to jednak obcy byt. Nie człowiek, istota wciąż jeszcze zbliżona do ludzi, jednak odmienna. Jej działania podlegają innej logice, przez co wydawać się mogą czasem ekscentryczne, a kiedy indziej wręcz bezduszne. Fern natomiast mimo wszystko jest człowiekiem i podlega ludzkiej emocjonalności.

Wreszcie trzecią z najważniejszych postaci jest Stark, młody i bardzo zdolny, choć jednocześnie cechujący się raczej niską samooceną wojownik. Stark, w odróżnieniu od Frieren i Fern, jest raczej typem ekstrawertyka (choć moim zdaniem do Frieren trudno odnosić terminy intro- i ekstrawersji, bo ewidentnie nie jest to istota o ludzkiej emocjonalności, a jedynie przypominająca pod tym względem ludzi), dużo bardziej otwartego na ludzi i łatwiej nawiązującego kontakty niż jego towarzyszki. Jednocześnie z powodu innego podejścia, mniejszych skłonności do namysłu i bardziej emocjonalnego działania często staje się ofiarą ich żartów i docinków. Tym bardziej że Stark generalnie nie wierzy we własne siły. Jest naprawdę niezłym wojownikiem, i to raczej w sensie Goku z Dragon Balla niż Napoleona czy Aleksandra Wielkiego. Na tym etapie należą się wam bowiem dwa wyjaśnienia: w tym świecie jest więcej rodzajów sztuk tajemnych niż tylko magia. Tak więc są dwa rodzaje czarów, w klasycznym typie magowskim i kapłańskim (to miałem na myśli, pisząc, że system magii w tym świecie jest skrajnie łopatologiczny), oraz coś, co można nazwać „mistycznymi sztukami walki”. Te ostatnie praktykują wojownicy posługujący się rozmaitymi tajemnymi technikami. Oprócz nich istnieją też zbrojni, którzy po prostu walą toporami i dźgają mieczami. Jak łatwo zgadnąć, Stark należy do tego pierwszego rodzaju. Przy czym nie ma właściwej samooceny, jest herosem, a nie superherosem i takie rzeczy, jak strach, są mu jak najbardziej znane, jednak jest za młody, żeby rozumieć, iż są one naturalne i zdrowe. Co więcej, przyćmiewa go siła towarzyszek, bowiem zarówno Fern, jak i Frieren są na górnych poziomach mocy tego świata. A przynajmniej mocy dostępnej dla ludzi.

Tym, co jako pierwsze przekonało mnie, że mamy do czynienia z dziełem niebanalnym, była grafika. Oczywiście jest to seria bardzo ładna; pochodzi przecież z przełomu lat 2023 i 2024 i jest wysoko profilowym anime stworzonym przez studio znane z ładnych produkcji. Jednak szybko daje się zauważyć, że grafika jest bardzo przemyślana. Mówiąc krótko: Sousou no Frieren zabiera nas w podróż po zdominowanej przez ludzi krainie fantasy. Jednak nie takiej, która rodzi się w głowie grafika, który naczytał się za dużo Podróży bohatera Campbella i nadmiernie często puszczał sobie Within Temptation podczas pracy. Przenosi nas do takiej krainy, jak faktycznie by ona wyglądała, gdyby ludzie mieli możliwość korzystania tylko z drewna, kamienia i cegły, ale nadal przyświecałby im priorytet posiadania ładnych domów. Tak więc nie ma tu zamków wielkich jak drapacze chmur, małych wiosek na sto milionów mieszkańców, nowojorskiego kolorowego tłumu, idealnie okrągłych miast, dróg szerokich jak autostrady albo pomników królów Gondoru na każdym skrzyżowaniu. Nie ma też drugiej skrajności i chatek ze śmieci kleconych przez lud, o którym już w czasach Karola Wielkiego kronikarz napisać by mógł, że „dzikszy jest nawet od Bawarczyków i Sasów” (takie chatki zrobiły się modne w grach komputerowych po sukcesie Wiedźmina 3). Zamiast tego dokonano czynu, do jakiego jest zdolny tylko prawdziwy potomek samurajów: kupiono album architektury średniowiecznej. I to taki, w którym były te wszystkie piękne zamki nad Renem, warowne miasteczka Kastylii, mury Carcassonne, rynki Wrocławia, Lubeki i Brenny, czy senne rybackie wioski Sycylii, w których nic nie zmieniło się od czasów niewoli awiniońskiej. I potem spróbowano narysować coś podobnego, ale trochę innego. I jest to śliczne.

Sousou no Frieren przenosi nas do świata bujnej dzikiej przyrody, złotych pól obsianych zbożem i na wąskie ścieżki biegnące przez przejrzyste lasy parkowe. Do osad zamieszkanych przez przeważnie wiejski i spokojny lud, bardziej zainteresowany skonsumowaniem ostatnich plonów niż wielką polityką. Do niedużych miasteczek wzniesionych pod murami dumnych zamków, w czasach, kiedy te zamki wciąż jeszcze były nowe. Oraz oczywiście do ich komnat. Wszystko to widzimy w dość stonowanej, pastelowej kolorystyce. Barwy nie są szczególnie intensywne, choć przeważają jasne. Ogólnie trudno je opisać: przywodzą na myśl letni dzień krótko po wschodzie słońca, gdy jest już jasno, ale wszystko lśni od rosy, słońce jeszcze nie praży, a połowę nieba pokrywają chmury. Nie ma tu fajerwerków ani wodotrysków. Jednak jest to seria, która doskonale radzi sobie bez nich. Zresztą, połowa anime mogłaby zaprzedać duszę za taką realizację, jak tutaj ma choć jedna ze scen.

Jednocześnie to stonowanie i normalność bardzo dobrze służą tytułowi. Potwory dzięki temu są odpowiednio potworne i z jednej strony nie budzą obrzydzenia, a z drugiej nie stają się naiwne. Bohaterowie wypadają jako po prostu odważni i pełni współczucia ludzie, a nie nadludzie przybyli z krainy bogów, by prowadzić śmiertelników za rączkę. Stawki natomiast wydają się realne i bliskie sercu: przyjaźń, życie ludzi, wynikająca z dobroci serca tragiczna pomyłka…

Do tego należy dodać też świetne kadrowanie i „pracę kamery”, całkiem sympatyczne, choć nie zawsze doskonałe projekty postaci i bardzo płynną, realistyczną animację. Oraz oczywiście choreografię walk. Ogólnie Sousou no Frieren to nie jest anime, gdzie biją się w każdym odcinku, a starcia są rozwlekane na ogromną ilość czasu. Wyjątek stanowi druga połowa serii, która – jak wspominałem – ma dość shounenowy charakter. Jednak dzięki temu starcia trzymają w napięciu i są wbrew pozorom dużo bardziej dramatyczne (bo mniej zrytualizowane i teatralne) niż to, co się zazwyczaj ogląda.

Czy tak wspaniałe anime mogłoby się obyć bez godnej oprawy dźwiękowej? Oczywiście nie mogłoby. Tą tworzy w pierwszej kolejności muzyka. Ta została skomponowana przez Evana Calla, utalentowanego twórcę, który odpowiadał wcześniej za kilka całkiem niezłych ścieżek dźwiękowych, ale tu przeszedł sam siebie. Czy mogę powiedzieć coś więcej o muzyce w Sousou no Frieren? Cóż? „Czegoż ode mnie chcecie ludzie? Jestem okrutnym barbarzyńcą! Jedyne co mam, to dumę i pasję życia. Budzę strach i budzę nienawiść. Wszędzie, gdzie się pojawię, zwą mnie postrachem śmiertelnych i biczem bożym!”. Z tej też przyczyny muszę ograniczyć się do stwierdzenia, że muzyka kojarzy mi się nieco ze ścieżką dźwiękową do gry Wiedźmin 3: Dziki Gon. Podobnie jak ona nawiązuje do muzyki ludowej i średniowiecznej. Bliżej jej oczywiście do zachodnich, germańsko­‑celtycko­‑romańskich nut, nie ma też (na szczęście) słowiańskiego zaśpiewu. Za to – podobnie jak tamta – korzysta intensywnie z tradycyjnych instrumentów, jak skrzypce, flet czy bębenek. Niektóre utwory nawiązują do europejskiej muzyki ludowej, inne, jak Farewell My Friend budzą skojarzenia z gregoriańską muzyką kościelną. Bywają takie, które wydają się spokojne i sielskie, by zaraz przejść w podniosłość, jak The Journey End, inne są wesołe, jak atmosfera na jarmarku lub wiejskiej zabawie, jak A Well­‑Earned Celebration lub Grassy Turtles and Seed Rats, jednak jest w nich jakiś smutek, zaduma, nostalgia za światem takim, jaki był, lub jaki mógł być, ale nigdy się nie stał. Zwłaszcza obecność skrzypiec, wpadających często w płaczliwe nuty, buduje to wrażenie. To one budzą największe skojarzenie z Wiedźminem, a dokładnie z utworem Fields of Ard Skellige. Podobnie jak on bywają bowiem bardzo smutne i subtelne, jak One Last Adventure albo Departures, ale potrafią szybko przechodzić w cieplejsze tony, jakby obudzone ciepłym wspomnieniem lub rozpromienione słońcem przebijającym się przez chmurne niebo. Muszę powiedzieć, że naprawdę one wzruszają. Potrafią wycisnąć łzę z oka nawet najbardziej zblazowanego trolla czy zatwardziałego cynika. Wiem, bo jestem jednym i drugim. Jeszcze inne są po prostu wyrazem takiej jakby cichej, ukrytej odwagi i determinacji, jak Fear Brought Me This Far. Prawdziwą ucztą dla ucha jest natomiast Zoltraak. Ten przywołuje skojarzenia ze Steel for Humans z wiadomej ścieżki dźwiękowej i podobnie jak ono, jest nie tylko szczytem podkładów muzycznych do scen walki. Zaczyna się dynamicznie, następnie wchodzi śpiewaczka ludowa, a za nią jakiś dziwny, metaliczny instrument strunowy (być może lutnia albo inne zapomniane przez czas, historyczne urządzenie), potem uderzający w podniosłe tony flet, znów śpiewaczka (tylko, jak mówiłem, bardziej w romańsko­‑germańsko­‑celtyckiej tradycji, a nie naśladująca prawosławną pieśń kościelną), potem coś brzęczącego (może bongo?) i na koniec chyba cała orkiestra, bowiem czasami w tym utworze dominują partie grupowe, a czasem solówki.

Aż człowiek żałuje, że za słabo zna się na muzyce, żeby móc to w pełni docenić.

Człowiek chciałby też znać się na aktorstwie głosowym, bowiem o nim nie ma zbyt dużo do powiedzenia. Nie dlatego, że kończą mi się superlatywy, ale dlatego, że postrzegam dzieło jako całość. Brakuje mi zmysłu obserwacyjnego, wiedzy o warsztacie i aparatu pojęciowego, żeby powiedzieć coś więcej, niż rytualne „było fajnie” albo „nie było fajnie”. Otóż w tym przypadku było bardzo fajnie.

Należy zauważyć, że role w Sousou no Frieren należą do raczej trudnych, bowiem nie ma tu wrzasków, płaczów, okrzyków bojowych, podniosłych deklaracji ani innych rzeczy, do których wystarczy we właściwym momencie emitować głos z przepony. Mamy dialogi i to raczej prowadzone przy małym natężeniu emocjonalnym: Frieren jest dość obojętna i na wszystko ma czas, Fern mówi niedużo, Stark chciałby się bawić, ale bywa znudzony swoimi towarzyszkami. Tutaj trzeba umieć oddać subtelność ludzkiego zachowania oraz głębię ludzkiej emocjonalności.

Jak łatwo zgadnąć, patrząc na arkusz ocen, artyści głosowi wywiązują się z tego zadania wyśmienicie.

Podejrzewam, że czytając tę recenzję, można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z tytułem doskonałym… A nie ma przecież róży bez kolców. Jeśli miałbym wskazać jakąś istotną wadę tego tytułu, to byłby to panujący wokół niego hype. Tym bardziej że niektórzy już zdążyli okrzyknąć Sousou no Frieren najlepszym anime wszech czasów. Nie będę z tym polemizował, gdyż dawno już nie widziałem czegoś takiego, ale naprawdę: nie popadajmy w przesadę, a tym bardziej w bałwochwalczy zachwyt. Oczywiście to jest świetna produkcja. Jednak egzaltacja może rozbudzać tylko i wyłącznie nadmierne oczekiwania, a te muszą skończyć się rozczarowaniem. Ludzie po prostu będą oczekiwali, że po obejrzeniu serii ujrzą oblicze Boga, otworzą im się wrota do ziemskiego raju, a bohaterka wyjdzie z ekranu i zdradzi im na ucho miejsce ukrycia Arki Przymierza, czy coś w tym rodzaju…

Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z dziełem, które jest nie tylko bardzo dobre w swojej klasie, ale też wychodzi poza ramy gatunku, znacząco je rozszerzając. I to zarówno jako anime, jak i fantasy. Bo przede wszystkim tym właśnie Sousou no Frieren jest: jednym z najlepszych fantasy, jakie powstało. Tak naprawdę nie potrafię powiedzieć, kiedy ostatni raz spotkałem się z czymś tak dobrym. Może była to Pasterska korona Terry’ego Pratchetta, może Nawałnica mieczy George'a R. R. Martina, Wieża Jaskółki Andrzeja Sapkowskiego lub Drużyna pierścienia w reżyserii Petera Jacksona. Faktem jest, że tego typu dzieła zdarzają się raz, może dwa razy na dekadę. A i to wyłącznie wtedy, jeśli była to dobra dekada.

Nie będę mówił, że polecam serię wszystkim. Byłby to taktyczny błąd. Niemniej jednak uważam, że jest to pozycja obowiązkowa dla trzech grup ludzi. Po pierwsze: miłośników anime. Jest to bowiem bardzo dobra produkcja bardzo dobrego studia. Od kilku lat odpowiedzialne za nią Madhouse radziło sobie gorzej i niektórzy mówili nawet o degradacji tego producenta. Jeśli nawet tak było, to tą produkcją udowodniło, że wstaje z kolan.

Po drugie: wszystkich, ale to wszystkich miłośników fantasy. Pozycja ta jest krokiem milowym w rozwoju gatunku i jeśli w przyszłości nie będzie uważana za element jego kanonu, to będzie wspominana jako zmarnowana szansa. I nie mówię tutaj tylko o fanach anime. Jest to tytuł posiadający wartość uniwersalną, mający pod względem fabularnym i niesionych emocji niewiele odpowiedników w świecie książki, gry czy filmu. Oraz jeszcze mniej konkurentów. I nie rzucam tu słów na wiatr. Mówię to z perspektywy człowieka, który przeczytał 10­‑20 procent całego wydanego na świecie fantasy (najmniej to chyba tego współczesnego „american­‑trashu”, bo czytanie tego boli jak wbijanie sobie młotkiem gwoździ w rękę). Moim zdaniem Sousou no Frieren zasługuje, żeby dostać w jednym roku nagrody Hugo, Nebulę i World Fantasy Award. To, że ich pewnie nie dostanie, świadczy natomiast wyłącznie o spadku ich znaczenia i erozji rangi.

Trzecia grupa osób, której polecałbym tę serię, to miłośnicy produkcji obyczajowych. Ja rozumiem, że śmiercionośne promienie mocy, pojedynki magów i zabijanie demonów to niekoniecznie są rzeczy, które kochają. Oczywiście te elementy w Sousou no Frieren są, nawet w dużej ilości. Jednak jest to też anime o sztuce życia, ludziach i ich emocjach. I jest w tych kategoriach bardzo dobre.

Dla równowagi wypadałoby pewnie powiedzieć o jakichś wadach tej serii. Otóż nie znajduję takowych. Owszem, może gdzieś coś jest krzywo narysowane, albo jakaś scena powinna być poprowadzona inaczej, ale żadna z tych rzeczy nie ma wpływu na całokształt. Jestem w stanie wymienić tylko dwie słabsze strony, a żadna nie jest winą twórców. Po pierwsze, wspomniany już bałwochwalczy kult narastający wokół tego tytułu. Po drugie, fakt, że przyjdzie nam pewnie zaczekać dłuższą chwilę na następną część. Jednak jest to wada tylko dla niektórych. Ja na przykład przy pierwszej okazji wybiorę się do Yatty i kupię tyle tomów mangi, ile tylko wyszło…

Zegarmistrz, 26 marca 2024

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Madhouse Studios
Autor: Kanehito Yamada, Tsukasa Abe
Projekt: Daiki Harashina, Reiko Nagasawa, Seiko Yoshioka
Reżyser: Keiichirou Saitou
Scenariusz: Tomohiro Suzuki
Muzyka: Evan Call