x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
„Ciel in Wonderland”...
Odnośnie „Ciela in Wonderland”... Fabuła nie istnieje, poszczególne wydarzenia nie wiąże żaden, nawet odrobinę logiczny ciąg przyczynowo‑skutkowy. Specyfika Alicji na to pozwala, to w końcu niekoniecznie logiczna i podlegająca jakimkolwiek prawom podróż. Twórcy doszli do wniosku, że w ten sposób będzie łatwiej – nie musieli się wysilać przy tworzeniu fabuły. Wszystko tutaj zostało podporządkowane fanserwisowi, którego natężenie zwiększa się z każdą chwilą i który momentami jest po prostu obrzydliwy. Sebastian z króliczymi uszkami i ogonkiem? Jest! Grell gadający od rzeczy i tańczący na rurze? Jest! (i tak oto, przy pomocy speciali jak i drugiej serii, moja wcześniej duża sympatia do tego bohatera wyparowała). Ran Mao w baaaaardzo obcisłym kostiumie? Jest! Hrabia Druitt zachowujący się tak samo obleśnie jak zawsze? Jest! I wreszcie, Ciel paradujący przez cały odcinek w sukience? Jest! Nawet na ssanie piersi, o zgrozo, znalazło się miejsce…
Bohaterowie są, ale jakichkolwiek osobowości nie stwierdzam i nawet nie śmiałabym ich o nie podejrzewać. Ich działania, tak samo jak, ekhem… „fabuła” w całości podporządkowują się fanserwisowi, wynikają więc z widzimisię scenarzysty, a nie z charakteru danej postaci.
Tak właściwie, nie wiadomo nawet, gdzie ten twór jest umiejscowiony. Niby odwołania do serii pierwszej, ale końcówka wydaje się jednak dość dwuznaczna (nawiązuje do końca serii pierwszej czy drugiej? naprawdę ciężko powiedzieć). Aha, no i zakończenie jest potwornie kiczowate. Końcowy dialog po raz kolejny informuje widza o tym, o czym on od dawna wie i istnieje chyba tylko ku uciesze fanek niezdrowych relacji między Cielem a Sebastianem.
Kolejną rzeczą, którą obejrzałam z tej jakże imponującej serii, jest Wizyta w Posiadłości Phantomhive'ów. Tutaj mamy blisko półgodzinny odcinek powstały wyłącznie dla wiernych fanek serii. Fabuła? Nie, to jest co najwyżej „fabuła” i przedstawia się ona następująco: Elizabeth zaprosiła na bal swoją przyjaciółkę, Lady o nieznanym nazwisku, jak i nieznanej twarzy. Bal odbywa się oczywiście w rezydencji Ciela, a panie przybywają do niej przed czasem. Teoretycznie w połowie odcinka na krótko pojawia się nawet coś, co można by nazwać „akcją”, ale i tak chodzi o to, że zdarzenia w 95% przypadków obserwujemy oczami nieznanej damy, która zwiedza rezydencję. Z bliżej nieokreślonych przyczyn w owej rezydencji znajdują się wszyscy męscy bohaterowie serii, uśmiechający i wdzięczący się do gościa (a więc także do kamery, a więc także do zachwyconej fanki ów twór oglądającej), któremu oczywiście nieustannie towarzyszy Sebastian, jak zwykle zachowujący się w sposób niezwykle uprzejmy. Co więcej, on nawet naszą damę przebiera, nosi na rękach i karmi! Ona sama nie odzywa się ani słowem, jej twarzy nie widzimy, obserwujemy wszystko z jej punktu widzenia – oczywiście chodzi o to, żeby poczuć się nią, być uczestnikiem wydarzeń i adresatem wszystkich komplementów oraz uśmiechów. Jest nawet okazja posłuchać śpiewającego Sebastiana! I z nim zatańczyć. Niebezpiecznie przypomina mi to serię Spanie/ćwiczenie/kąpiel z Hinako. Ale tutaj przynajmniej zostają zachowane pozory fabuły… No i postacie zachowują się w sposób zbliżony do znanego z serii… Co nie zmienia faktu, że rzecz wyłącznie dla wielkich fanek dorobku Kuroshitsuji (czy raczej jej bohaterów, w szczególności Sebastiana), cała reszta, tak jak ja, poczuje się tym półgodzinnym oglądaniem wdzięków znudzona.
Re: Krótko
Re: "We're not gods. We're only humans."
Szczerze mówiąc nigdy nie odczułam specjalnego spadku poziomu Ani, chociaż wszystkie części jedna po drugiej czytałam gdzieś w czwartej klasie podstawówki, później wracałam do poszczególnych. Moimi ulubionymi częściami pozostają Ania na Uniwersytecie i właśnie Rilla. Ogólnie, ciekawych rzeczy się można od Ciebie dowiedzieć, Eire :) I fajnie widzieć, że ta książka mimo upływu czasu nadal ma swoich fanów.
O „Mieczopowieści” słów... kilka?
Bo absolutnie nie ma mowy o jakichkolwiek szufladkach czy półkach, na których można by Katanagatri upchnąć. To się nazywa Oryginalność przez duże „O” – opowieść o samurajach wcale nieprzepełniona akcją czy jej nagłymi zwrotami, a przeciwnie: stonowana, wręcz spokojna i idąca własnym tempem. I posiadająca wspaniały klimat japońskich legend. W dodatku taki styl wychodzi całości na dobre, nie jest to rozwiązanie z rodzaju tych, których nigdy nie powinno się próbować. Nie twierdzę i nigdy nie twierdziłam, że owa oryginalność jest cechą potrzebną do stworzenia wyjątkowego anime, ale nie da się ukryć, że stanowi duży atut serii. Bynajmniej nie przez sam fakt swojej niepowtarzalności, ale przez wszystko, co się pod tym jednym słówkiem w tym przypadku kryje. Wracając do fabuły samej w sobie – trudno cokolwiek więcej o niej napisać, bo w rzeczy samej jest prosta. Jeden odcinek, jeden miecz, to staje się oczywiste, jeśli nie na początku, to najdalej po drugim odcinku. Pod koniec i to dokładnie pod koniec akcja przyspiesza, ale w tak naturalny i całkowicie uzasadniony sposób, że widz ma poczucie, iż dokładnie tak musi być. Nawet jeśli wcale mu się to nie podoba, a łzy rozmywają obraz i spływają raz za razem po policzkach, tak jak to było w moim przypadku. A jednak po pierwszym szoku i poukładaniu sobie w głowie wszystkiego, co zobaczyłam, myślę, że gdyby skończyło się na klasycznym happy endzie, opowieść byłaby w pewien sposób niepełna. Nawet jeśli ja sama w jakiś przewrotny sposób byłabym bardziej usatysfakcjonowana – tak to jest, jak się człowiek mocno przywiąże do postaci.
Ano właśnie, postaci. Przy różnych okazjach wielokrotnie podkreślałam, jak ważni są dla mnie bohaterowie – fabuła może być nie wiem jak wymyślna i dobrze poprowadzona, dla mnie to mało ważne, jeśli nie mam dla kogo jej śledzić. Od początku wiedziałam, że Togame to mój typ postaci – silna kobieta, która wie, czego chce i zamierza wszelkimi dozwolonymi metodami osiągnąć cel. Jednocześnie posiadająca swoją delikatniejszą, kobiecą właśnie część natury, która właściwie wplata się w resztę osobowości, a nie stanowi element niepasujący do reszty i wrzucony na siłę tylko po to, żeby wzbudzić w widzu Bóg jeden wie co. Shichika początkowo wypadał na jej tle blado, ale tylko po to, żeby później nabrać charakteru. Seria w dużej mierze jest opowieścią o ewolucji jego osobowości, o zmianie z chodzącej broni w człowieka. Sama Togame zresztą także bardzo się zmieniła, ale te zmiany zachodzą głównie w jej wnętrzu, skryte przed okiem widza. Wychodzą na jaw dopiero w ostatnim odcinku, którego pierwsze piętnaście minut jest bardzo dobrym podsumowaniem osobowości Pani Strateg. Dla mnie samej trochę zaskakujące, ale w ostatecznym rozrachunku, jakże prawdziwe i, gdy dokładniej spojrzeć wstecz, oczywiste (chociaż jednocześnie naturalne jest, że widz przed zobaczeniem końcówki nie jest w stanie samodzielnie na to wpaść). A przy okazji ukazujące złożoność ludzkiej natury. Ale miałam pisać o Shichice, a znowu skończyło się na wywodach o głównej bohaterce – nic nie poradzę, ona podbiła moje serce. Może na temat Mistrza Kyoutoryuu napiszę tyle, że zdecydowanie zaskarbił sobie moją sympatię, a bardzo pozytywnym zaskoczeniem było jego całkowicie aseksualne podejście do wszystkiego – chociaż z drugiej strony, skąd miał je niby mieć, skoro jedyną kobietą, którą widział przez większość życia, była jego siostra i ewentualnie matka? No i ta piękna szczerość, czasem tak przydatna, innym razem będąca źródłem nieporozumień (wiadomo, do kobiety w zupełnie prosty sposób mówić nie należy, ona prędzej zrozumie skomplikowany wywód, a do lakonicznych stwierdzeń dorobi drugie dno). Relacje łączące Shichikę i Togame uznaję za jedne z najlepiej oddanych, jakie widziałam kiedykolwiek, para z nich była całkowicie urocza. Ah, i kolejne zaskoczenie – oni rozmawiają! Nie tylko kiedy zajdzie taka potrzeba. Rozmawiają przez cały czas, poznając się w ten sposób i budując swój związek (nie jestem pewna, czy to można tak nazwać, ale niech już będzie) na oczach widza, który w dodatku nie jest tym ani trochę znudzony! Niebywałe, choć powinno być oczywiste i na porządku dziennym. Z innych postaci za godną uwagi uważam w zasadzie tylko Hitei Hime, aż się sama sobie dziwię, że ją polubiłam, a tu proszę! Kolejna niebanalna bohaterka, chociaż na początku wydawać by się mogło, że idealnie pasuje do schematu Tej Złej i Knującej. Oddział Maniwa trochę mnie irytował tym, że tak łatwo dał się wybić – z tego schematu wyróżniają się w zasadzie tylko Houou i Pengin i wyłącznie do tej dwójki żywię jakiekolwiek emocje. Do pierwszego głęboki szacunek (trochę mi szkoda, że skończył właśnie w taki sposób), a do drugiego zwyczajną sympatię i współczucie. Taki sam szacunek odczuwam w stosunku do Emonzaemona, którego konsekwentne postępowanie bardzo mi się podobało. Aha, no i Nanami! Jak mogłam o niej zapomnieć? Znowu jestem zmuszona użyć słowa „niebanalna”, bo inaczej się jej nie da określić. W życiu bym nie pomyślała, że za tą cichą osóbką kryje się ktoś taki. I także ona zasłużyła na mój szacunek. Tego słowa też ostatnio nadużywam, ale co zrobić? Dwa odcinki jej poświęcone uważam za jedne z najlepszych w serii. Reszta bohaterów była zdecydowanie zbyt epizodyczna, żeby pisać o nich coś więcej, ale na pewno stanowili dosyć różnorodną gromadkę.
O grafice nie jestem w stanie napisać nic ponadto, że bardzo, bardzo mi się podobały projekty postaci. Były, jakby to określić… takie plastyczne. Może dziwnie to brzmi, ale takie określenie najlepiej mi pasuje. Poza tym, nie zawsze i nie wszędzie, ale zdarzało mi się zwrócić uwagę na tła – one, tak jak postaci, bardzo dobrze wpasowywały się w klimat serii. A to ostatecznie jest najważniejsze, prawda?
Podobnie o muzyce nie jestem napisać nic więcej poza tym, że była i dobrze się wpasowywała w klimat. Z endingów moją uwagę przykuł na dłużej któryś z początkowych (nie za bardzo pamiętam który ^.^') i ten z dziesiątego odcinka. Oba openingi były bardzo dobre, ale za ten lepszy zdecydowanie uważam drugi. Od razu rozpoznałam Ali Project, zespół odpowiedzialny za utwory rozpoczynające oba sezony Rozen Maiden – to zdecydowanie mój typ muzyki, taki energiczny i kojarzący mi się odrobinę z psychodelią.
Muszę przyznać, że komentarz wyszedł mi znacznej długości, ale dopiero teraz naprawdę mi ulżyło, bo od seansu ostatniego odcinka czułam jakby pewien ucisk na sercu, który teraz, gdy wylałam z siebie to wszystko, jakby trochę zelżał. Nieczęsto spotykam anime budzące we mnie aż takie emocje, ale za każdym razem witam je z otwartymi ramionami, a żegnam ze smutkiem. Jestem przekonana, że kiedyś wrócę do Katanagatari, bo to te dwanaście odcinków, to był piękny i wyjątkowy seans.
Re: Frtyki i inne tego typu rzeczy
A wyżej wymienione przez Ciebie szczegóły też mi przeszkadzały, ale na pewno nie w tym stopniu. One się po prostu jakoś w tło wtapiały.
Cudo
Ach, no i biedny, biedny Kraft! Rzeczywiście współczuję mu z całego serca, on powinien sobie spokojnie odpoczywać w jakimś oddalonym do reszty Wszechświata ośrodku. Jak tak dalej pójdzie, to faktycznie za parę lat wyląduje w pokoju bez klamek.
Level E to dla mnie najlepsze anime sezonu, a także jeden z najlepszych tytułów jakie zdarzyło mi się ostatnio obejrzeć. Na pewno będę do niego jeszcze wracać.
Przyjemne
Przyznaję się bez bicia, że na początku przeraził mnie strój Merry i Isana. Na całe szczęście postanowiłam zaryzykować i dobrze się stało.
Na plus zaliczyłabym stonowane postacie, które właśnie dzięki temu są w pewien sposób oryginalne. Isana zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, spodziewałam się typowej, do bólu słodkiej i irytującej „przyjaciółki z dzieciństwa”, dostałam coś bliższego starszej siostry, uroczej i wypadającej bardzo naturalnie. Tak samo z Merry, której cechy typowe dla schematu postaci zostały przygaszone, co pomogło ją urealnić i sprawić, że stała się sympatyczną, nietracącą rozsądku bohaterką. Yumeji był do bólu zwyczajnym głównym bohaterem z ciągotami do pomagania innym, ale w sumie nie irytował i zdołałam go nawet polubić. Reszcie postaci też nie mam nic do zarzucenia. Spodobał mi się sposób ujęcia relacji Saki i Takateru – taki miły, subtelny szczegół. Antagoniści to nic oryginalnego, chociaż to ich szaleństwo było odrobinę intrygujące.
Fabuła okazuje się całkiem zajmująca i nienaciągana, śledzenie jej na pewno nie nudziło. Niesamowicie przypadła mi do gustu konwencja snu i jawy, gdzie to pierwsze przedstawiono naprawdę różnorodnie i ciekawie. Chętnie poznałabym ciąg dalszy, bo zostało parę pytań bez odpowiedzi.
Po dłuższym przyglądaniu się doszłam do wniosku, że podobają mi się projekty postaci. Bardzo dobrze pasowały do ich charakterów, odniosłam takie wrażenie zwłaszcza przy Yui i Mistletine. Oczy Sennych Demonów stanowiły przyjemne urozmaicenie, podobnie jak projekty niektórych z nich (tych mniej ludzkich, jak Serio).
Seiyuu dobrze się spisali,częściowo dzięki nim postacie wypadły tak dobrze. Odnośnie Ayane Sakury – momentami bardzo przypominała mi Ayę Hirano, ale za wadę tego nie uznaję. Ciekawa jestem jak się dalej rozwinie, bo z tego co widzę, jest to jej pierwsza rola.
Yumekui Merry uznaję za miłą niespodziankę i chyba największe zaskoczenie sezonu. Fajnie było odkryć, że w tym gatunku powstają jeszcze anime nieopierające się na haremie i fanserwisie. 7/10
Poprawione na wniosek. Moderacja
Fractale przez parę pierwszych odcinków urzekło mnie delikatnym, odrobinę baśniowym klimatem i samym światem przedstawionym, który zmuszał do refleksji. Nastrój jeszcze bardziej podkreślał ending i bardzo ładna w moim odczuciu grafika, za to opening bronił się przede wszystkim animacją, która zdawała się mówić: „tutaj znajdziesz coś nietypowego, oryginalnego i wartego zobaczenia”, a od której wprost nie mogłam oderwać oczu.
Niestety, skończyło się na odgrzewanych kotletach. Bezsensownych walkach, mrocznej przeszłości, molestowaniu w wyjątkowo obleśnym wydaniu, „kocham Cię mimo wszystko” i innych rozwiązaniach wykorzystywanych setki razy. Ostatecznie twórcy poszli po najmniejszej linii oporu.
Szkoda tym bardziej, że bohaterowie prezentowali się sympatycznie. Zwłaszcza ci drugoplanowi, ale to inna sprawa. Wielka rodzina Ganitz budowała niezwykle ciepły obraz, zwłaszcza biorąc pod uwagę rzeczywistość, w której się znajdowała. Trójka głównych bohaterów wywarła na mnie pozytywne wrażenie i w sumie polubiłam ich. Oczywiście nie liczę tych trzech, czterech ostatnich odcinków, które prezentują się po prostu debilnie – ze szczególnym uwzględnieniem samej końcówki ( kliknij: ukryte połączenie Phryne i Nessy w ostatnich minutach sprawiło, że na mojej twarzy zagościł wyraz „WTF?!” i a dłuższą chwilę na niej pozostał – ta mieszanka była wyjątkowo nieudana).
Ostatecznie wystawiłam 6/10. Byłoby mniej, ale jeden punkt seria wywalczyła sobie za ending i grafię oraz to przesłanie, które pod koniec niknie w otchłani bezsensu. I za kilka cieplejszych chwil.
Ostatecznie nie polecam, można się zawieść… Jest wiele lepszych serii, nie warto zawracać sobie głowy akurat tą.
Re: hehe
Natomiast Zmierzch to jest totalne bagienko także pod względem literackim.
Nie wspominając już o tym, że w Vampire Knight dzieje się przynajmniej COKOLWIEK niezwiązanego z kłopotami natury miłosnej…
Rewelacja
Fabuła rzecz drugiej wagi, ale te postacie!
Tyle charakterów, tyle reakcji… Muszę przyznać, że to zazwyczaj postaci są dla nie bardzo ważne. Tutaj nie było może nikogo, kto jakoś szczególnie przypadłby mi do gustu, chociaż wielu bohaterów naprawdę polubiłam. Ale prawdziwą przyjemnością było obserwowanie reakcji, ich postawy wobec różnych sytuacji, sposoby na radzenie sobie z nimi. Podobało mi się zwłaszcza zachowanie Okazakiego i Natsuno – żadnych moralnych problemów i pełna świadomość faktu, że są tylko dwie możliwości: ludzie albo shiki. Należy jak najszybciej dokonać wyboru i zacząć działać, zanim tamci wygrają. Również postawy Ritsuko i Toru były przekonujące i, hmmm, bardzo ludzkie. Właśnie takich skrupułów i zagubienia brakowało mi u całej reszty shiki i wyżej wymieniona dwójka mocno wryła mi się w pamięć (ten wątek moim skromnym zdaniem poprowadzony był mistrzowsko). Sunako też była ciekawą postacią, jej przemyślenia i historia nadawały całości jakąś taką szczególną aurę. Natomiast Megumi działa mi na nerwy, chociaż jak widzę nie mnie jednej. Idiotka, dobrze przynajmniej, że nie słodka, a z charakterkiem, co nie czyniło jej tak irytującą jak mogła być. O Masaomim nawet szkoda gadać, był skrzywionym psychicznie dzieciakiem i denerwował niezmiernie. Na plus mogłabym jeszcze zaliczyć Tatsumiego, Senshina, Akirę i Kaori – sensownie skonstruowane postacie, pozostawiają po sobie pozytywne wrażenia.
Tak, różnorodność charakterów, to zdecydowanie największa zaleta Shiki.
Podstawową wadą tego anime jest niezbyt ciekawy początek. Pierwszy odcinek budzi ciekawość i jest jak najbardziej w porządku. Ale muszę przyznać, że z przebrnięciem przez kilka następnych miałam mały problem. Oglądało się je dobrze, ale irytujące było, że przez ładnych kilka odcinków ciągle ktoś ginie, a nadal nie wiadomo o co chodzi. Mniej więcej od ósmego odcinka coś się zaczyna w tej kwestii zmieniać i od tego momentu nie mogę właściwie nic Shiki zarzucić.
Grafika może i była specyficzna, ale w sumie podobała mi się. Ale dopiero po kilku odcinkach, jak się przyzwyczaiłam. Swoją drogą, projekt Megumi w połączeniu z tym, jak się ubierała, robił rewelacyjne wrażenie.
Muzyka również bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza drugi opening i ending. Grafika do wszystkich openigów i endingów w ogóle była bardzo udana, w sumie nigdy tego nie przewijałam.
No i cóż, dla mniej to w pewnym pokrętnym sensie jest horror. Oczywiście, wizja przedstawiona w anime była dosyć odległa i raczej trudno jej się bać (chociaż, jak jest się samemu nocą w domu…). Bynajmniej, ludzkie reakcje są już jak najbardziej realistyczne, a obserwowanie ich może prowadzić do dość nieciekawych wniosków. Tak samo jak przemyślenia głównych bohaterów.
Są osoby, które zrozumieją co mam na myśli, nie chodzi o chwilowy strach wywołany szaleńcem z piłą, albo czającym się po kątach zombie, który ewentualnie będzie się śnił po nocach. Chodzi o strach idący dużo dalej, czasami strach przed samym sobą…
Ale nie tym chciałam pisać
Może mi się tylko wydaje, ale czy pierwsza wersja Kanon nie jest przypadkiem dziełem innego studia niż Kyoto Animation?
Re: zawiodłam się
Jej matka dałaby Taidze pieniądze? Wolne żarty, to jej ojciec miał dużo kasy, ale zbankrutował i uciekł. Nie sądzę, żeby jej matkę stać było na utrzymanie takiego apartamentu, zwłaszcza, że niedługo miała urodzić dziecko, a wiadomo że nowy członek rodziny = zwiększenie wydatków.
Oczywiście mogła zamieszkać z Ryuujim, ale wydaje mi się, że uświadomiła sobie, że oboje są po prostu dzieciakami i powinni zadbać o swoją przyszłość, zamiast bawić się w zakładanie rodziny (przydałoby się wcześniej skończyć studia). Poza tym, szczerze wątpię, że matka by na to zezwoliła, a gdyby jej się coś takiego nie spodobało spokojnie mogłaby na Ryuu nasłać policję, ponieważ nadal byłaby prawnym opiekunem Taigi (w Japonii pełnoletność osiąga się w wieku 21 lat, o ile się nie mylę, a wieku 18 można zawrzeć małżeństwo).
Poza tym podejrzewam, że Taiga, widząc jak rodzina Ryuujiego się ze sobą pogodziła, także zapragnęła pobyć trochę swoją matką – jak by nie patrzeć samotne mieszkanie przez tak długi czas musiało być dołujące.
Re: zawiodłam się
Na końcu serii, bodajże w 24 odcinku była mowa o tym, kliknij: ukryte że jej ojciec „splajtował i zwiał”. Tak bywa, biznes nie wypalił, a tym samym Taiga straciła środki do życia. Jak myślisz, po co matka po nią przyjechała? Nie dlatego, że nagle postanowiła odbudować rodzinę, tylko dlatego że jako jej opiekunka musiała wziąć za nią odpowiedzialność. Ot i cała historia :)
Re: Groteskowy koszmarek.
Jako, że okazało się to jedyną skuteczną odtrutką na to coś, czego nie mogę nazwać Kuroshitsuji (bo to by zwyczajnie była obraza dla po prostu dobrego tytułu), musiałam obejrzeć pierwszą serię po raz drugi. I rzeczywiście, Lau tam zginął. Ciekawe, wcześniej mi to umknęło. Zginął też ten detektyw, jak mu było. Co tylko świadczy o tym jak twórcy się „przyłożyli” przy tworzeniu fabuły…
Swoją drogą, ludzie, jaki pierwszy sezon był klimatyczny! Byle odcinek i to nawet któryś z filerowych (!) ma w sobie więcej klimatu niż 12 epizodów Kuroshitu..
hmmm....
Jest śmiesznie, to na pewno i niekoniecznie tak zupełnie durnowato. Znaczy się, jest durne, ale pozytywnie – taka troszkę absurdalna komedia. O szesnastoletnim zombie, który zmienia się w mahou shojo. Główny bohater nie jest ciotą (czyli oryginalnie), do tego podoba mu się szara, niezmienna rzeczywistość (czyli oryginalnie po raz drugi) i już ze względu na to warto zwrócić na ten tytuł uwagę. Poza nim, są jest jeszcze niemówiąca (pisze na karteczkach) loli w zbroi, o której na razie nic nie wiadomo [znaczy się o loli, ale o zbroi w sumie też] i lolitka z różową piłą mechaniczną. Okazjonalnie pojawił się homo‑człeko‑rak.
Mam nadzieję, że twórcy tego nie skopią, bo na razie zapowiada się fajna komedia. Najgorsze co mogliby zrobić to dodać do całości mroooook [a istnieje taka szansa, patrząc na loli] przez który seria zaczęłaby udawać coś czym nie jest, i raczej nie będzie.
Ciekawe, czy bardzo się mylę ^^
Re: nuuuudyyyyy........
Oj, chyba nie ;) Ja oglądałam najpierw Air, później Clannad i Clannad ~After Story~ i to ten ostatni spodobał mi się najbardziej, po Kanona jeszcze nie sięgnęłam. Air było nudne, jedyne ciekawe momenty to ta historia z przeszłości i dlatego właśnie Air in Summer oceniam wysoko.
Air mnie zniechęciło, zastanawiałam się potem czy oglądać Clannada, ale warto było, szczególnie dla drugiej serii. Przed obejrzeniem Clannada, Air oceniałam tak na 7/10, teraz jestem zmuszona obniżyć ocenę, bo okazuje się, że twórcy jednak potrafią.
Co nie zmienia faktu, że Air jest niezłym anime na wyciszenie, ale już kinówka wypada znacznie lepiej od serii TV. Więc można było…
"Różane kajdany otwierają się..."
Rozen Maiden pokochałam od pierwszych nut openingu. Poczułam klimat i już wiedziałam, że znalazłam „to coś”. Wszystko co pisze poniżej choćby Zantax o niezdecydowaniu twórców w którą stronę chcą pójść, to oczywiście prawda, i może rzeczywiście Rozen Maiden trochę mnie rozczarowało. Ale mimo wszystko nadal je uwielbiam.
Za co? Ano przede wszystkim, za Shinku. Choćby nie wiem ile razy pokazywano infantylne starcia na linii Hina‑Suiseiseki czy inne Hinowe rozetki/kaprysy/psoty, tak długo jak Shinku pozostaje sobą będę zadowolona. Jest tak pięknie wyważoną postacią, zbiorem wszystkich cech które tak lubię! Dumna i uparta, zdecydowanie ma charakterek i nie pozwoli sobą pomiatać, a jeśli czegoś chce, to to osiągnie. A jednocześnie wykazuje zdrowy rozsądek i jest bardzo dojrzała emocjonalnie, chyba najdojrzalsza, razem z Souseiseki (a nie, jak to bywa czasami, zachowuje się w stylu: „świat się wali, ale ja mam do ciebie pretensje TERAZ, bo TERAZ się dowiedziałam, że wczoraj przez przypadek widziałeś ją nago pod prysznicem! masz mi się natychmiast wytłumaczyć, nie obchodzi mnie, ze jesteś zajęty bronieniem nas przed wrogiem!”). A do tego dochodzi parę rzeczy tylko dodających jej uroku, jak na przykład wielka miłość do Kun‑Kuna.
Pozostałe postaci były w porządku, bardzo realistycznie wypadł Jun. Lubiłam też Souseiseki, bardzo udana postać (ale nie mogę się zmusić do myślenia o niej w rodzaju żeńskim, zbyt męska jest, z zachowania ale i z wyglądu… dla mnie to taki „lalek” jest xD). Hina i Nori mnie na początku trochę denerwowały, ale się przyzwyczaiłam. Suigintou polubiłam pod koniec. A Suiseiseki… to jest jedna wielka porażka. Jak ja nie lubię tej postaci! Psuła mi całą radość oglądania, no naprawdę… Gdyby nie Shinku, dzięki której w serii panowała jako taka równowaga to mogłoby być źle.
Swoją drogą intrygujące jest to, że każda z tych lalek ma więcej osobowości niż niektóre panny, które przecież miały być ludźmi (ale coś nie wyszło i zostały kartonowymi obrazkami), występujące w innych anime.
Moim zdaniem, Rozen Maiden mimo wszystko porusza poważne tematy i naprawdę daje do myślenia. Co prawda rozwinięcie właściwe tych wątków następuje dopiero w drugiej serii, ale i tutaj znajdzie się kilka trudnych zagadnień. Dla mnie zawsze przerażająca była samotność tych lalek, w momencie kiedy pozostawały w stanie „uśpienia”, czyli, krótko mówiąc, były zamknięte w swoich kuferkach…
Uwielbiam to anime również za oprawę muzyczną i graficzną. Opening uwielbiam do teraz, ending nie zrobił na mnie wrażenia, ale muzyka w trakcie odcinków w większości mi się podobała (a osiągnięciem jest już sam fakt, że ją zauważyłam).
A grafika… jest prześliczna. Projekty postaci (zwłaszcza lalek, rzecz jasna) i ich strojów piękna, tła już bardziej surowe, ale za to animacja naprawdę dobra.
Oceny większej niż 8/10 za tę serię dać nie mogę, bo czuję, że muszę być w jakiś sposób obiektywna. Ale dodałam jej za to gwiazdkę, oznaczającą „ulubione”. I wiem, że będę do niej wracała.
Naprawdę polecam, a jeszcze bardziej drugą serię…
Re: "Kończ Waść, wstydu oszczędź"
Bo z Twojej wypowiedzi jasno wynika, że każde dziewczę, które ośmieli się lubić tę serię (lub nie daj Boże głównego bohatera) jest głupie i w dodatku ma nie więcej niż 12 lat.
Ja na przykład bardzo Maid‑sama polubiłam i nieźle się uśmiałam podczas oglądania. A czy jestem puściutkim pokemonem? Nie wydaje mi się.
Nie twierdzę, że ta pozycja jest jakaś niesamowicie ambitna i oryginalna, bo nie jest. Przede wszystkim jest shoujo (czyli mimo wszystko pozycją tworzoną z myślą o dziewczętach i głównie przez nie docenianą) wiernym gatunkowi i w swoim gatunku dobrym.
Właśnie takie przewidywalne, nie udające czegoś czym nie są serie mam (i nie tylko ja) potrzebę od czasu do czasu obejrzeć. Co nie oznacza, że nie doceniam pozycji ambitniejszych, ani że nie dostrzegam wad Maid‑sama. I nie uważam tego za coś wstydliwego, co świadczy o niskim poziomie mentalnym.
Może przesadzam, ale poczułam się powyższym komentarzem trochę urażona…
Re: Magia. David Copperfield wymięka.
Z Mello nie ma takiego problemu – moim zdaniem jest postacią udaną (a jego też bym nie lubiła, gdyby chodziło tylko o niemożność przebolenia kliknij: ukryte śmierci wiadomej osoby).
Czyżbym wyczuwała tu jakąś pogardę w stosunku do dziewcząt, które ośmieliły się uznać L'a za swoją ulubioną postać?
Zamaskowano mimo wszystko spoiler. :)
Morg.
Re: powala
Dodam jeszcze, że mnie seria przypadła do gustu. I tak, właśnie to jest typowe shojo, bardzo wierne gatunkowi, na podstawie jeszcze wierniejszej mu mangi.
Re: dostosowanie
Odpowiedź jest prostsza: wzięli to co się dobrze sprzedaje, a czego w pierwszej serii było mniej, czyli fanserwis. Przy okazji ucierpiała fabuła i postaci, a ogólny sens gdzieś zaginął, ale to trudno. Bo przecież większość fanów to zadowoli (przynajmniej według twórców).
A mówiąc prościej: nie masz dobrego pomysłu i chcesz szybko zarobić? Weź lubianą serię i wypchaj ją fanserwisem, nie zważając na fabułę czy cokolwiek innego. Ludzie przecież i tak to kupią…
Re: Trochę zdrowego rozsądku
Tylko że recenzent nigdy nie ocenia kreski (czyli sposobu rysowania postaci) jako takiej. Ocenia grafikę, a za tym pojęciem kryją się także tła, płynność animacji, sposób ukazania postaci z odległości itp.
A pod tym względem Kuroshit rzeczywiście trochę kuleje.
W sumie, to nawet jeśli, to nie powinno to chyba być ulubione danie hrabi, bo pewnie było uznawane za jedzenie biedaków.
Ale to już szczegóły, szczegóły… :)
Jedna z moich pierwszych myśli, to pytanie, dlaczego kontynuacje całkiem udanych serii najróżniejszego gatunku zazwyczaj są bardziej durne od poprzedniczek? Najczęsciej winę za to ponosi fanserwis… No tak, ja wiem, to się dobrze sprzedaje, ale litości… Jakby dobrze wymyślić fabułę i ładnie wszystko wykonać, też by się sprzedało i to przy większej liczbie zadowolonych fanów. I jeszcze rozumiem taki zabieg (chociaż i tak byłam podłamana) przy trzecim sezonie Zero no Tsukaima albo drugim Nogizaka Haruka no Himitsu. Ale Kuroshitsuji? Moje kochane, klimatyczne, trochę mroczne Kuroshitsuji i FANSERWIS? Gdybym nie widziała to bym nie uwierzyła… A potem stwierdziłam, że nie będę obrażała dorobku Kuroshitsuji i druga seria została nazwana Kuroshitem
Gdy dowiedziałam się o kontynuacji od razu przyszły mi do głowy trzy możliwości. Albo zrobią o innym demonie i innym paniczu, a wtedy będzie to wykorzystywanie znanej marki dla wciśnięcia ludziom czegoś, co może złe nie będzie, ale tak dobre jak oryginał też nie. Druga z możliwości to „dalsze losy Sebastiana”, czyli Sebastian, który zawarł kontakt z kimś innym. No i ostatnia możliwość zakładała, że w jakiś cudowny sposób wcisną do tego wszystkiego Ciela. Myślałam głównie o czymś typu „co działo się przed wydarzeniami z pierwszej serii”. No i moje domysły w pewnym sensie się sprawdziły, bo coś czułam, że będą chcieli wepchnąć do tego wszystkiego uwielbianych bohaterów. Dla większego zysku. Ale i tak czegoś TAKIEGO to się nie spodziewałam. Nie przypuszczałam, że to powiem, ale o niebo lepiej by było gdyby wybrali pierwszą albo drugą opcję…
Ja mogę dużo znieść dla samego patrzenia na losy ulubionych postaci. Wiem, na to liczyli twórcy. Ale zaznaczę od razu: fabuła nie może wkraczać na taki poziom durnoty, bo aż tak ślepa nie jestem. To nie tak, że lubię sobie popatrzeć na uroczych bishonenów, popiszczeć sobie na ich widok, albo, broń Boże, na jakieś yaoistyczne zagrania.
Postacie są dla mnie bardzo ważne. Nie lubię Ciela za to jak wygląda. Uwielbiam go za jego charakter, sposób bycia, zachowania, poglądy. To samo tyczy się Sebastiana. Grella. Undertakera. I wielu innych, nie tylko z Kuroshitsuji.
I żeby w tym wszystkim chociaż postacie trzymały poziom. Ale nie. Zepsuli wszystkie te, które miały okazję wystąpić w sumie dłużej niż 5 minut.
Ciel podpadł mi w drugim odcinku. Ten uśmiechający się radośnie, trzymający Elizabeth za rękę chłoptaś to ma być Ciel? Nie. To nie jest ta osoba, którą za Ciela uważam. I w nosie mam, że się zmienił, bo mu… kliknij: ukryte zresetowano duszę. Na początku pierwszej serii się tak nie zachowywał, a zdaje się, kliknij: ukryte że miał się cofnąć mentalnie do tamtego momentu. Nawet jeżeli po tym drugim odcinku w miarę trzymał poziom, cały czas coś mi nie pasowało. No i ta końcówka. Mhroooczny Ciel… to było straszne. No dosłownie, tak jak ktoś napisał poniżej: „Ciel kliknij: ukryte nie umiera, tylko zamienia się w żałosnego emo‑podobnego chłopczyka który pije herbatę bez herbaty"
Sebastian… Na początku wydawało się, że to ta sama osoba, ale później… Dokładnie tak, jak napisała recenzentka: on się tak nie popisywał. Że już nie wspomnę o tym co się dalej działo. Litości! On obrzucał Kłodka ciastem! To znaczy, takim w stanie nieupieczonym. Uwodził Grella! Nawet, jeśli tylko po to, żeby go wykorzystać, to jakoś mi to nie pasowało… No i CIERPIAŁ. W zasadzie właściwszym określeniem byłoby, że emował. Może sam pomysł [na cierpienie] nie taki głupi, ale wykonanie… Chociaż moim zdaniem takie zachowanie i tak nie pasuje do demona. Ale nawet biorąc pod uwagę tak znaczące zmiany w jego zachowaniu to patrząc na zakończenie, żal mi go.
Na początku myślałam, że Grell trzyma poziom. Ale zmieniłam zdanie. Niby to wszystko nadal było Grellowate, ale już przesadzone. Nie wydaje mi się, żeby był aż takim idiotą, żeby biegać za Sebastianem z aparatem. No i zdaje się, że generalnie ma też inne rzeczy do roboty?
Nowe postaci to jest żenada.
Aloisa nie lubiłam i nie lubię. Był żałosny. Ale moim zdaniem ta cała jego historia, którą w sumie odkrywa się przed nami przez całą serię miała potencjał. Zaczynałam go już trochę rozumieć… Gdyby skupić się na tym wątku i w ogóle nie mieszać do tego starych postaci mogłoby być lepiej. Oczywiście, należałoby całą historię dopracować i przede wszystkim nabrać do niej i do bohaterów trochę dystansu… Zwłaszcza do Aloisa. Jego zachowanie może i jest uzasadnione, ale należałoby mu do „niezidentyfikowanej papki składającej się z niewyleczonych kompleksów i TraumTM zamiast mózgu” dodać trochę cech charakteru. Psycholem i sadystą mógłby zostać. Ja tego nie cierpię, ale niektórym się podoba…
Kłodek. Z nim to w ogóle ciężko jest. Nie do końca rozumiałam o co mu w końcu chodziło, kliknij: ukryte zdradził Aloisa czy nie zdradził, zależało mu na Cielu czy jednak nie… Pomijając to, był strasznie, okropnie nijaki. A potem okazał się pedofilem. Jak już koniecznie miał być oryginalny, to lepiej poprzestać na stepowaniu. To było żałosne, ale lepsze od pedofilstwa. Jak pocałował Ciela w stopę to już był szczyt wszystkiego. Czegoś tak obleśnego jak jego zachowanie względem tego chłopca dawno nie widziałam. Miło, że przynajmniej dostał za to porządnego kopa.
Hannah. Jej historia tak mnie wzruszyła… *chlip*
No a tak poważnie to zawsze była dziwna. Rozwalało mnie, jak za każdym razem gdy walczyła, zdzierała sobie fragment ubrania z dekoltu. A jak zobaczyłam jak się ubierała zanim poznała Aloisa… padłam.
Kuroshit stał się niezamierzoną parodią samego siebie. Wszelką nadzieję dla tej serii zatraciłam w odcinku siódmym. To był totalny szczyt durnoty. Sebastian i Kłodek obrzucający się nawzajem ciastem (o czym wspomniałam wcześniej). Te dziwne trojaczki łażące z dzidą w głowie. A to tego wszystkiego hrabia Druitt w roli radosnego idioty, biegający po całym ekranie z niebieskim krabem na głowie, zachwycający się ciastami i nie widzący zupełnie o co chodzi, tak więc bredzący głupoty kompletne. Zgaduję, że to miało być zabawne i urocze. Mnie kompletnie dobiło, na tyle, że bałam się oglądać dalej.
Klimat zginął doszczętnie. Zginął, zastąpiony przez takie idiotyzmy jak te wspomniane wyżej. W momencie, w którym na scenie pojawił się kolega Grella po fachu, shinigami uzbrojony w KOSIARKĘ miałam ochotę płakać. Miało być oryginalnie? Nie wyszło. Tak samo jak połowa rzeczy w tym anime.
Do zamordowania klimatu przyczynił się także znaczący wzrost poziomu yaoi. Czy twórcy tego anime naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, że wśród fanów serii są osoby nieuwielbiające yaoi? I te osoby są zwyczajnie zniesmaczone słysząc tekst w stylu „pragnę cię Ciel”, albo „Cloude… Cloude… nie zostawiaj mnie, Cloude…!”
A przecież wiem, że się da. Da się, bo w jednej z ostatnich scen, w której kliknij: ukryte Ciel i Sebastian żegnali się ze wszystkimi, kiedy ludzie otwierali te pożegnalne prezenty, kiedy ta trójka służących stała na wzgórzu i patrzyła na odjeżdżający powóz, nagle zjawił się on. Po raz pierwszy od dawna, niespodziewanie nadszedł KLIMAT. Niestety, trochę za późno.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę że przyczyniła się do tego głównie lecąca w tle piosenka. I w ogóle, jedna dobra rzecz w Kuroshicie to muzyka. Zwłaszcza opening i endingi. I jeszcze grafika do nich. To była prawdziwa przyjemność słuchać tych utworów.
W anime pojawiają się liczne niedociągnięcia. Jednym z najbardziej chyba rzucającym się w oczy jest moment, w którym Kłodek na pytanie „Jakie jest ulubione danie Aloisa Trancy?” odpowiada spokojnie „Fish and chips”. Mnie się wydaje, czy w XIX‑wiecznej Anglii nie było frytek? A może to miał być żart? Jeśli tak, to zupełnie chybiony.
No i podstawowe pytanie: kliknij: ukryte Czy Cloude może sobie tak po prostu zamordować Aloisa? Przecież miał z nim kontrakt. To jest bezsensu, zawierać kontrakt, jeśli potem i tak można sobie spokojnie wziąć duszę.
Ale to jest chyba jeden ze skutków pisania scenariusza w metrze…
I na koniec dodam, że zgadzam się w stu procentach z recenzją.
Tak zepsuć naprawdę nastrojową serię to sztuka. No, ale czego się nie robi dla kasy, prawda?