x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Cóż. Kiedy byłam nastolatką, cała ta wata, piskliwe eksklamacje bohaterek cierpiących na „syndrom papugi”, lejący się ekranu patos i brak realizmu – nadludzko odważne, altruistyczne czternastolatki gotowe bez mrugnięcia powieką umrzeć za cudzą sprawę – mało mi przeszkadzały. Teraz patrzę na serię z dystansu i widzę, że naprawdę nadaje się ona tylko dla nastolatek. A i tu nie mam pewności, bo przecież współczesne nastolatki mogą krzywić się na statyczną animację i cokolwiek archaiczną grafikę, nawet jeśli pochodzi ona od samego CLAMPa.
*westchnienie*
I już tylko sentyment do openingu mi pozostał…
Zdecydowanie przereklamowane, choć nadal dobre
Na myśl, że na kolejną serię trzeba będzie czekać miesiącami albo latami (o ile kontynuacja w ogóle powstanie), a w międzyczasie przedzierać się przez chaotyczną, paskudnie narysowaną mangę, aż żyć się odechciewa. ;)
Anyway. W anime zdarzają się dłużyzny i wybitnie przegadane momenty, ale poza tym jest to seria bardzo widowiskowa i nieźle trzymająca w napięciu. Najbardziej podobało mi się, że scenariusz trzymał się jednej, prostej zasady: jeśli coś może pójść źle, to na pewno pójdzie. Katastrofa goniła katastrofę, „plany A” nigdy nie działały jak trzeba – i bardzo dobrze, bo dzięki temu akcja pozostawała nieprzewidywalna. Oczywiście, żeby w pełni się nią cieszyć, trzeba albo być ignorantem, albo porządnie zawiesić niewiarę – w technikę, ekonomię, fizykę etc. świata przedstawionego – ale spoko, jest to możliwe. Już bardziej razi mnie straszliwe przedramatyzowanie serii i lejący się z ekranu kiczowaty patos – wszyscy wylewają z siebie hektolitry łez, wrzeszczą, wygłaszają płomienne przemowy w najmniej stosownych momentach – ale do tego też idzie się przyzwyczaić.
Bohaterowie, ogólnie rzecz biorąc, ani mnie ziębią, ani grzeją. Są płascy, ale i tak bardziej wyraziści niż w mandze, przynajmniej w tej jej części, która pokrywa się z anime. Wyjątkiem jest Eren, który na początku zrobił na mnie wrażenie totalnego debila – trauma traumą, ale np. za wyniosłe rzucanie chlebem (kiedy połowa populacji głoduje!), miałam ochotę porządnie obić mu facjatę. Eren krzyczy, szlocha, rzuca się na rympał do walki, ma gdzieś, że przyjaciele się o niego martwią, zawsze mówi, co myśli, promieniuje wyjątkowo nierealnym idealizmem – ale z czasem minimalnie (jednak tylko minimalnie) dorasta, tj. nadal robi wszystko powyższe, ale przynajmniej towarzyszy temu jakaś refleksja, yay.
Do innych postaci aż boję się przywiązywać, coś za szybko giną. :)
Animacja zrobiła na mnie duże wrażenie, szczególnie w scenach walki, kiedy „kamera” lata w trzech wymiarach. Podobała mi się też kolorystyka, pasująca do klimatu serii; te wszystkie zgaszone zielenie i brązy. Kreska oraz grube kontury postaci już mniej przypadły mi do gustu, ale cały czas myślę, że jeśli porównać to z mangą, to naprawdę nie ma na co narzekać…
Muzyka dobra sama w sobie, przyjemnie się jej słucha, ale problem w tym, że wszystkie „epickie” kawałki – z wyjątkiem openingów – lecą za cicho i są zagłuszane przez odgłosy walki i nieustanną paplaninę bohaterów, a szkoda. Plus, ktoś tam masakruje język niemiecki, ale mniejsza o to.
Podsumowując: absolutnie nie żałuję czasu spędzonego z SnK, ale żeby to było objawienie sezonu, dekady, mojego życia? Niekoniecznie.
Film, który wytrzymał upływ czasu
Wyłączasz mózg... i to nawet dobre jest.
Ogólnie rzecz biorąc, Free! to jedna z tych serii, gdzie warto wyłączyć myślenie i tylko cykać jeden screenshot za drugim, żeby mieć zapas tapet na następne pół roku. Fanserwis zdecydowanie daje radę, podobnie jak grafika i muzyka. Opening i ending okazały się dziwnie hipnotyzujące, głównie za sprawą towarzyszącej im animacji. Co do fabuły, nie jest ona najmocniejszą stroną serialu, ale też umówmy się, że nie o fabułę wśród czule uśmiechających się przystojniaków i ich kąpielówek chodzi… Jest prosto, przewidywalnie (skład ostatniej sztafety da się przewidzieć już w pierwszej połowie serii) oraz, eee, względnie sensownie. Z naciskiem na „względnie”. Po prostu nie oczekujmy od japońskiej młodzieży XXI wieku, że będzie mieć telefony komórkowe albo że dostanie hipotermii od pływania nocą podczas sztormu, okej?
Jeszcze a propos bohaterów – są na tyle zróżnicowani z wyglądu i charakteru, że każda panna znajdzie swojego ulubieńca; mnie najbardziej przypadli do gustu Haru (mam słabość do poważnych, milczących outsiderów o niebieskich oczach; dzięki temu udawało mi się ignorować bezpłciowość Haruki) i Rin (całkiem normalny i sympatyczny koleś pod warstwą bucery, tylko zdecydowanie zbyt nadwrażliwy na sportowca). Ogółem wszyscy sympatyczni, nie drażnił mnie nawet Nagisa, a Rei rzeczywiście punktował konstruktywnym podejściem do rozwiązywania problemów.
Gdybym miała oceniać to anime „na serio”, punktując wszystkie idiotyzmy scenariusza czy psychologii postaci, pewnie nie dałabym mu więcej niż 3. Ale że to czysto rozrywkowa seria, która (po uprzednim wyłączeniu mózgu) porządnie umiliła mi kilka wieczorów, waham się między 6 a 7.
Warto
Fabuła może nie wznosi się na wyżyny oryginalności, ale naprawdę, trzynaście odcinków z udanymi postaciami wcale mnie nie znudziło. Oprawa graficzna, muzyczna – w porządku, zgrzytał mi tylko straszliwie koncert w dwunastym odcinku – badziewna animacja (te podrygujące postacie!) i piosenka z Jezusem w refrenie, wtf?
Generalnie polecam.
Wut?
Co to za dziwaczne fantazje o zrobieniu z Pokemonów ecchi, jeśli nie „hardcorowego” hentai? Czy autor – dorosły człowiek – naprawdę myśli, że głównymi wyróżnikami filmu dla dojrzałego odbiorcy są golizna i seks, jak to wynika z jednego ze środkowych akapitów? Rozumiem krytykowanie infantylnej czy wtórnej fabuły, ale seks jako odtrutka na monotonię Pokemonów… NOPE.
Cudo
Problem poruszany w „Roujinie” – starzenie się społeczeństwa, opieka nad ludźmi starszymi, włączanie do niej maszyn – jest obecnie tak samo aktualny jak ponad dwadzieścia lat temu, jeśli nawet nie bardziej. Katsuhiro Otomo nie moralizuje na siłę: po prostu opowiada pewną historię, a widz wyciąga wnioski. Parodia cyberpunku też jest właściwie ponadczasowa; nie trzeba być znawcą tematu ani nawet oglądać „Akiry”, żeby dobrze się bawić podczas walki szpitalnego łóżka z wojskowym robotem.
Tempo fabuły zostało rozplanowane po mistrzowsku, nie ma tu ani nieznośnego natłoku akcji, ani dłużyzn. Bohaterowie pozostają stuprocentowo wiarygodni. Mnie osobiście najbardziej urzekł „zły” Terada – „Nikt nie zadziera z Ministerstwem Zdrowia!”. :D Klimatu i emocji też nie zabrakło: w całym filmie trafiły się momenty, w których śmiałam się na głos, oraz jeden, kiedy poryczałam się ze wzruszenia. Grafika, choć stara, przez co może wydawać się brzydka, jest jednak wyjątkowo dopracowana. Niejedno współczesne anime, w którym postacie stoją jak kołki, a tło składa się z pacnięć farbki („Amnesia” *cough*), w ogóle nie ma szans mierzyć się z „Roujinem”.
Jeśli ktoś z Was zastanawia się teraz nad obejrzeniem tego „starocia”, to nie zastanawiać się dalej, tylko siadać i patrzeć. Nie pożałujecie.
Re: Pierwszy ep, jaka bzdura O.o
Ad rem. Pierwszy dzień w pracy, owszem, wygląda często tak, że człowiek mało co ogarnia. Nawet jeśli miał wcześniej praktyki w zawodówce/ na studiach i dostał się do związanej z nimi roboty – czyli mniej więcej wie, czego się spodziewać – to oczekiwania sobie, a rzeczywistość sobie.
Akane, jak wiemy, nie miała ani praktyk (bo w świecie P‑P studia okazują się mocno ogólnokształcące, nie profilowane), ani nie kojarzy, kim są Wymuszacze, jak działa ich broń itp., więc TYM BARDZIEJ nie należy jej radośnie dawać gnata do ręki i rzucać na akcję, gdzie jeden jej błąd może kosztować kogoś życie. Czy nie sensowniej byłoby zaprosić ją najpierw do biura, niech pozna ekipę, kilka podstawowych faktów o specyfice pracy i dopiero POTEM jedzie w teren?
Wyobraź sobie na przykład, że dziewczyna po liceum ogólnokształcącym z dnia na dzień zostaje lekarzem (bo „państwo” stwierdziło, że się do tego nadaje, a i jej to pasowało). Pierwszego dnia pracy wpada prosto z biegu (sic!) na salę operacyjną, dostaje do ręki skalpel, a starszy kolega (facet, którego po raz pierwszy widzi na oczy) tłumaczy: „Dziś przeszczepiamy serce, o, tu musisz naciąć najpierw.”
„Patrzysz przez pryzmat dzisiaj, na świat fikcyjny o innej ideologii.” Napiszę tak: nawet książka czy film fantasy albo sci‑fi nie może łamać podstawowych praw logiki bez dawania sensownych wyjaśnień, czemu prawa zostały złamane. Inaczej nie będzie dobrym książką/filmem.
Oczywiście, po obejrzeniu serii w całości, ogarniam świat przedstawiony znacznie lepiej niż na początku. Dalej jednak podtrzymuję opinię, że w tym świecie jest dużo dziur; jeśli ta jedna wydaje Ci się naciągana, znajdą się inne. Przykład pierwszy z brzegu: psycholog mieszkający na wsi (ten, którego czasem odwiedza Kogami), jest tak skrajnie niewiarygodny w swoim geniuszu i zdolności dedukcji, że budził moje rozbawienie, nie podziw. Stuprocentowo trafne czytanie ludzi – nawet nie na podstawie rozmowy, a tylko na pierwszy rzut oka! – które on praktykuje, to wygodna, efekciarska zagrywka twórców anime, która z rzeczywistością ma niewiele wspólnego.
Obrazić się nie obraziłam i mam nadzieję, że Ty również nie. P‑P oglądało mi się świetnie, tyle tylko, że nie potrafiłam w pełni zawiesić niewiary podczas niektórych scen, a główną bohaterkę kreowano na merysójkę mniej więcej do połowy serii, m.in. dzięki akcjom takim jak ta z pierwszego dnia pracy.
Po pierwsze, oglądało się przyjemnie i (niemal wcale) bez nudy. Klimat taki, jak lubię: futurystyczna dystopia, wszystko na poważnie, dorośli ludzie zachowujący się (w większości) jak dorośli, realne problemy, cytaty z filozofów, klasyków literatury (tylko szkoda, że tak oklepane dla zachodniego widza). Ilość „mroku i przemocy” akurat w sam raz, tzn. było dość krwawo, ale bez epatowania flakami. Kreska, klimat – przyjemne. Muzyka – wykorzystanie utworów klasycznych oryginalnością nie grzeszy, ale powiedzmy, że w tej serii pasowało.
Niestety, dziur logicznych oraz ogólnego bezsensu w tym anime jest tyle, co dziur w naszych drogach. Mam wrażenie, że tylko mało wyrobiony, średnio rozgarnięty widz łyknie niektóre głupoty i deus ex machina z pocałowaniem ręki.
Przykład pierwszy z brzegu: gdzieś na początku drugiej połowy serii para głównych bohaterów wspina się na czubek wieży, żeby dorwać sami‑wiecie‑kogo. kliknij: ukryte Kogami wręcza Akane hełm, żeby móc powystrzelać pomocników Makishimy. Zaliczyłam facepalma, bo w pół sekundy zrozumiałam, że hełmy pomocników skopiują niski psycho‑pass Makishimy i plan Ko jest, delikatnie mówiąc, o kant tyłka potłuc. Akane hełm oczywiście zakłada, cała uradowana. Wniosek: rzekomo genialna para detektywów popełnia naprawdę kretyński błąd tylko dlatego, że scenarzystom tak pasuje, pal sześć logikę.
Cały czas najbardziej zgrzyta mi to, jakim cudem Akane, filigranowa dziewuszka bez żadnych testów sprawnościowych i merytorycznego przeszkolenia, w kilka tygodni (?) zostaje supergliną.
Pomijając różne debilizmy w poszczególnych scenach, scenariusz był ogólnie wewnętrznie spójny, zachowano bardzo przyzwoitą ciągłość i dramatyzm – m.in. dlatego połknęłam ponad 20 epów w cztery dni. Spójny z jednym wyjątkiem – straszliwie zgrzytał mi odcinek dwunasty. Scenarzyści przypomnieli sobie nagle, że długowłosa, małomówna dziewczyna z ekipy Enfocerów dostała do tej pory minimum czasu antenowego, dlatego ni z gruchy, ni z pietruchy (!) wrzucili filera nt. jej przeszłości (z którego i tak niewiele wynika). Ep wcześniej oraz ep później mamy Makishimę i główny wątek, a tu nagle takie coś. Porażka.
Co do postaci, wydały mi się względnie udane, zarówno od strony osobowości, jak i chara designu. Żadnej z nich nie zapamiętam na dłużej, są na to zbyt mało wyraziste, ale lubiłam je podczas seansu. Podobał mi się bucowaty Gino (strasznie ludzka postać z tymi wszystkim wadami), jego przesympatyczny ojciec, wyluzowany (kiedy trzeba, i poważny, kiedy trzeba) rudzielec, charyzmatyczny, obdarzony łagodnym głosem i uśmiechem Makishima, wyzwolona seksualnie Shion, cicha Yayoi. Kogami trochę zbyt blady i stereotypowy jak na bohatera pierwszoplanowego; osobowością niewiele się różni od głównych postaci z filmów typu: zabili go i uciekł z jakimś mięśniakiem z Hollywood w roli głównej.
Akane robi za wyjątek. Tę postać zapamiętam na dłużej, niestety. Przez ponad połowę serii to klasyczna Mary Sue. Wszyscy dookoła zachwycają się, jaka to ona niesamowita, dzielna, wyjątkowa, utalentowana, urodzony detektyw itp., a tymczasem jej zachowanie pokazuje coś KOMPLETNIE innego. TO mi w niej najbardziej zgrzyta; nie fakt, że sobie nie radzi (to normalne, że początkująca osoba ma ciężko), ale rozdźwięk między rzeczywistą przydatnością panny oraz panami na jej cześć. Akane dorasta w końcu do swojej roli, ale o wiele zbyt późno, żeby zatrzeć mój niesmak. Gwoździem do trumny okazał się chara design: oczy na pół twarzy z wiecznym zezem, znikające brwi (może wypadek u kosmetyczki, może opaliła je sobie w wybuchu?), proporcje ciała jak u dziesięciolatki.
Last but not least: zakończenie bardzo mi się podobało! kliknij: ukryte Wątek Makishimy zostaje zamknięty, jak trzeba. Ko znika, co jest w jego przypadku najszczęśliwszą możliwą opcją. Gino godzi się ze sobą, z ojcem, z przeszłością. (Przez cały serial żałowałam, że nosi okulary, a kiedy na końcu się okazało, że nigdy nie miał wady wzroku, zapałałam chęcią mordu. ;)) Co najważniejsze: Akane nie rzuca się samobójczo na system, hurra!! Zamiast tego dostajemy dość optymistyczne przesłanie, że system prędzej czy później upadnie sam lub z rąk innych ludzi. Jakie to… normalne, realistyczne i dojrzałe, w przeciwieństwie do setek innych filmów łubu‑du, gdzie główny bohater/bohaterka bez namysłu własnoręcznie rozwala system i wszyscy żyją sobie długo i szczęśliwie. (Bo scenarzyści zapominają o tym, że obalenie ustroju nigdy nie bywa proste i pozbawione konsekwencji.)
Re: Pierwszy ep, jaka bzdura O.o
W pierwszym epie było powiedziane wprost, że inspektorzy mają pilnować swoich podopiecznych i m.in. po to dostają broń – żeby ich odstrzelić w razie potrzeby, powstrzymać bunt, ucieczkę itp. To jeden z ich głównych obowiązków. Tymczasem już w drugim epie Akane (przypomnijmy: to jej drugi dzień w pracy! dziewczyna nawet nie zna dobrze swoich współpracowników, o pełnym zaufaniu nie ma mowy) oraz jeden z „wymuszaczy” udają się na akcję bez broni. Gdzie logika świata przedstawionego, gdzie spójne procedury?
Akane zachowuje się tak, jakby nie miała zielonego pojęcia nie tylko o swojej pracy, ale o życiu w ogóle. Rozumiem, że pierwsze odcinki służą głównie temu, żeby wytłumaczyć główne idee świata przedstawionego widzom, ale czy trzeba robić to w równie nieudolny i pozbawiony konsekwencji sposób? Motywy stojące za zachowaniem poszczególnych postaci też są powoli tłumaczone, ale dziury i początkowy niesmak pozostają.
Mimo to – oglądam dalej. Bzdury bzdurami, ale od serii nie wieje póki co nudą, a to już ogromny plus.
Btw, przepraszam za swój „spam”; widać anime jednak do mnie trafia, skoro mam taką potrzebę komentowania, choć obejrzałam dopiero jedną czwartą. ;)
Pierwszy ep, jaka bzdura O.o
No, niestety. Jestem na odcinku 20‑tym i do tej pory czuję, że oglądam wyłącznie zwykłą nawalankę z robalami, a wszystko inne, nawet niedawny kliknij: ukryte przewót na Drugiej Ziemi to zaledwie tło do tej nawalanki.
Żeby to jeszcze była ciekawa nawalanka… Niestety, ani robale, ani ludzie nie są mistrzami taktyki. Większość walk sprowadza się do siłowej przepychanki bez ładu i składu, co bardzo szybko staje się nużące.
„Istotne są także wątki dramatyczne i mroczne, często łapiące za serce jak w mało której serii.”
Nie zauważyłam. A „złapać mnie za serce” naprawdę nie trudno.
„Autorzy na szczęście oszczędzili nam szczegółowych obrazów 'flaków' potworów – z ich wnętrza wypływa tylko bezkształtna papka.”
Niezupełnie. Jakieś pulsujące i pełne filetowej posoki jelita też fruwają w powietrzu. A jak już o tym mowa: potwory są generyczne, nieciekawe i budzą niesmak. Znaczy, nie takie prawdziwe obrzydzenie połączone z grozą, które budzić POWINNY, tylko wrażenia takie, jakie płyną np. z oglądania cudzego pawia.
Co do głównych postaci, to niestety też nie ma za bardzo co podziwiać – niby dostrzegam próby ukazania zachodzących w nich zmian etc, ale i tak wydają się strasznie płaskie. Marlene, przykładowo, przez pierwsze dziesięć odcinków powtarza tylko: „misja, misja, misja”, a potem zmienia mantrę na: „Yuji, Yuji, Yuji”. Ta rzekomo wysoce inteligentna kobieta robi czasem w serii takie głupoty, że głowa mała, vide chociażby bardzo przemyślana próba kliknij: ukryte odbicia ukochanego. Yuji drażni mnie zaś straszliwie: chwilowo dotarłam do momentu, w którym kliknij: ukryte zaczął zmieniać się w potwora, czego życzę mu z całego serca.
Do końca zostało tylko parę odcinków, więc wytrwam, ale i tak żałuję czasu poświęconego na oglądanie.
Re: Bardzo udana ekranizacja
Bardzo udana ekranizacja
Film faburalny na szczęście mnie nie rozczarował, wręcz przeciwnie, dlatego z czystym sercem polecam go każdemu, miłośnikom samurajskich klimnatów, a przede wszystkim fanom.
Podobało mi się wyważenie oryginału i realizmu. Film nie traci wiele z klimatu mangi, a jednocześnie ogląda się go prawie jak kostiumowy film akcji, którym Kenshin faktycznie byłby, gdy nie np. Jinei paraliżujący ofiary wyłącznie wzrokiem albo choreografia niektórych walk.
Fabuła, dość luźno posklejana z kilku pierwszych tomów mangi, przypadła mi go gustu. Jest jasna i spójna, a choć stanowi głównie pretekst do pokazania kolejnych scen walki (jak to w filmach akcji i mangach shounen bywa, duh), nie wypada wyłącznie pretekstowo. Może dlatego, że pod płaszczykiem „walki z kolejnymi bossami” kryje się trochę innych treści: pieniądze vs. honor, wina vs. odkupienie (Megumi! oraz oczywiście Kenshin), „nowy, wpaniały świat” vs. realna sytuacja (przemoc, narkotyki), neuralne stanie z boku vs. angażowanie się w cudzy konflikt etc.
Jedyne dwie sceny, które moim zdaniem nie wyszły, to rozpaczliwa, przedramatyzowana przemowa Kaoru z końcówki filmu – do treści nic nie mam, ale do formy już owszem… – oraz scena śmierci Kyosato (nie daję spojlera, bo fani dobrze widzą, o co chodzi, a nie‑fani nie skojarzą, który to Kyosato). Ta ostatnia, tak szalenie przejmująca w Tsuiokuhen, tutaj mnie rozbawiła (sic!). Miałam skojarzenia z parodiami filmów akcji, gdzie zabijany przeciwnik wciąż wstaje i wstaje ku konsternacji zabójcy; jakoś nie czułam natomiast tej niezwykłej siły woli życia, dramatu obu szermierzy etc.
Same walki są wyjątkowo dynamicznie, widowiskowe, świetnie wyreżyserowane. Mają w sobie element „wow!”, ale jednocześnie obywają się bez nieralnych skoków na kilkadziesiąt metrów w górę (co Kenshin w mandze potrafi; vide scena treningu u Hiko), co pozwala zastosować zawieszenie niewiary. Ryu Tsui Sen Kenshina dalej jest idealnie rozpoznawalny, prędkość i zwinność cieszą oko. Moimi ulubioną walką pozostaje ta w dojo: to ona przekonała mnie do Kenshina w mandze, a tu oddano jej sprawiedliwość, nawet mimo paru istotnych zmian; na drugim miejscu Kenshin vs. Jinei, potem vs. Sano. Ta z Saitou oczekiwań nie spełniła, ale trudno się dziwić, biorąc pod uwagę fabułę filmu. Sano vs. Hanyę oglądało się baaaardzo przyjemnie, z szerokim uśmiechem.
Dobór aktorów do ról wypadł wyjątkowo dobrze. W przypadku głównych postaci od razu widać, kto jest kim, i z wyglądu, i z charakteru, a jednocześnie uniknięto komiksowych przerysowań. Strasznie podobało mi się, w którą stronę poszła charakteryzacja Kenshina: oszczędzono mu udawania wsiowego głupka przez pół filmu. Zamiast tego podkreślono jego determinację, altruizm, melancholię związaną z wyrztami sumienia, a przy okazji widać też np. jego ogromną spostrzegawczość i wrażliwość (chociażby scena, w której zauważa, że z Megumi jest coś nie tak). Kaoru – tu nie zgodzę się recenzentką – w mandze niestety zostaje /szybko/ zepchnięta do roli zakochanej dziewczyny i damy w opałach, więc trudno się dziwić, że i w filmie ukazano ją w tej roli. Mnie akurat nie przeszkadza, że Kaoru nie walczy więcej mieczem, bo umówmy się – w mandze jednak nienajlepiej nim walczyła… Tyle, że była dynamiczna i tłukła Kenshina po łbie, czego akurat w filmie mi NIE brakuje. Jeszcze a propos Kaoru, to fajnie, że grała ją aktorka niebrzydka, a też niepiękna, co widać najwyraźniej w ostatniej scenie, gdzie się uśmiecha.
Najfajniejszą postacią kobiecą pozostaje jednak Megumi, która jest zresztą najważniejszą, najbardziej dopracowaną postacią w całym filmie zaraz po Kenshinie, i dobrze – aktorka udźwignęła rolę.
Kanryuu kojarzył mi się ze złoczyńczą z ostatniego Bonda („Skyfall”) – naprawdę nie mam jego kreacji nic do zarzucenia, on z definicji MIAŁ być przerysowany. Jinei, może i doklejony na przyczepkę, sprawdził się jednak dobrze. Saitou – nie szalałam za nim szczególnie w mandze/anime, tu wypadł wyjątkowo atrakcyjnie. Yahiko nie pełnił niestety żadnej istotnej funkcji w fabule, przy okazji dziwiło mnie, czemu wiecznie chodzi brudny – czy Kaoru nie potrafiłaby go zmusić do umycia twarzy? O.o
Najbardziej kuriozalną postacią pozostaje zdecydowanie „Aoshi”. To znaczy, zgaduję, że to Aoshi głównie po tym, że walczy krótkim mieczem, że robi to w bibliotece (taki ukłon w stronę walki z Kyoto Arc?) i że ma czarne włosy… dopóki oczywiścue ich nie ściągnie. Poza tym – nie zachowało mu się NIC z oryginalnego wyglądu, charakteru, motywacji. Rozumiem, że film i tak nie oddałby mu sprawiedliwości, bo był zwyczajnie za krótki, żeby jeszcze się na nim skupiać, ale to nijak nie tłumaczy aż tak diametralnych odstępstw od pierwowzoru! Na szczęście dla mnie, zawsze uważałam Aoshiego za sztywnego buca z kijkiem w tyłku, więc teraz nieszczególnie po nim płaczę.
Film generalnie oddaje klimat, przesłanie i zalety pierwowroru, co bardzo mu się chwali. Nie jest może idealny, ale naprawdę ogląda się go dobrze. Dla fanów Kenshina – pozycja obowiązkowa. Dla reszty – może stanowić świetną zachętę do sięgnięcia po mangę albo po Tsuiokuhen.
Re: Nie dla fanów książki
Re: Ech...
Tak czy inaczej, dziękuję moderacji za ukrycie „psujek”, a tobie, Arraine, radzę zachować więcej ostrożności ze spojlerowaniem. :) Ktoś naprawdę może się wkurzyć, że mu zepsuto zabawę. :)
Re: Ech...
Re: Jestem bardzo na tak :)
Wiem jak to bywa z tym samopowtarzaniem się, więc tak, rozumiem, dlaczego nie pali ci się do pisania recenzji Yamato. A na Sailorki, swoją drogą, też czekam. :)
Re: Jestem bardzo na tak :)
Wiem, że już dużo pisałeś o Yamato, dlatego pomyślałam, że „jesteś godzien” popełnić tę recenzję w większym stopniu niż ktoś ze „świeżym punktem widzenia”, czyli będący takim laikiem i militarnym ignorantem jak ja. :) Choć w sumie, mogłabym kiedyś spróbować machnąć recenzję alternatywną, właśnie z punktu widzenia osoby, która Yamato widzi po raz pierwszy w życiu.
Tak czy siak, czekamy na dalszy ciąg serii.
Re: Jestem bardzo na tak :)
Dalej czuję, że to nie będzie seria skupiająca się na trudnych dylematach moralnych i wszelkich odcieniach szarości w dowodzeniu/ sprawowaniu władzy, gdzie widz już sam nie wie, która ze stron jest „dobra”, a która „zła”, ale to mi nie przeszkadza. A jeśli postacie kosmitów, szczególnie ich przywódcy, doczekają się jakiegoś rozwinięcia, to tylko się ucieszę.
Grisz, napiszesz kompletną recenzję, kiedy seria dobiegnie końca? Bardzo na to liczę. Wypadałoby spopularyzować ten remake w naszym narodzie. :)
Jestem bardzo na tak :)
Spodobał mi się klimat, idący raczej w stronę powagi i patosu, ale na tyle umiejętnie, że nie przyszło mi do głowy parskać śmiechem w najmniej stosownych momentach, typu kliknij: ukryte samobójcza szarża z pierwszego odcinka. Co więcej, ta seria nie próbuje nachalnie grać na emocjach widza, na siłę wyciskając łzy z oczu, co bardzo się jej chwali. Lżejsze, humorystyczne wstawki wpleciono w – moim zdaniem – dobrych proporcjach.
Z miejsca urzekła mnie atmosfera zagłady i nieuchronnego „końca świata” (radioaktywność, podziemne miasta), w której pojawia się jednak promyk nadziei w postaci tytułowego Yamato i jego załogi.
Cudowny klimat pojawił się też w dziewiątym odcinku – zawsze miałam słabość do robotów/androidów zadających sobie pytania o naturę własnego istnienia. Nawiązania do Dicka czy Asimova na plus, a kiedy uciekającemu Garmiroidowi kliknij: ukryte złamały się nóżki, poczułam się zdecydowanie gorzej niż wtedy, kiedy kliknij: ukryte ginął brat głównego bohatera. ;)
Sami bohaterowie przypadli mi do gustu. Nie są to może wyjątkowo skomplikowane postacie (obawiam się, że po Keicie Anyanie z „Terra he” już żadna postać nie wyda mi się skomplikowana…), ale każda z nich umiała mnie zainteresować, dała się polubić (lub nie, jeśli chodzi o błękitnego księcia, ale taka już jego rola). Kodai to taki typowy, narwany protagonista, który na szczęście nie sprawia wrażenia idioty, który nie zasługuje na swoje stanowisko. Lubię go, podobnie jak jego przyjaciela i resztę załogi statku. Swoją drogą, jak fajnie, że dowódcą okrętu jest stary wyga, a nie jakiś piętnastoletni „geniusz” strategii, bez którego ani rusz we współczesnych seriach. Nawet Schultz, walczący przeciwko Yamato, zaskarbił sobie moją niekłamaną sympatię i podziw – aż było mi go żal, kiedy przegrywał, choć wiedziałam, że to nieuniknione.
Nie jestem fanką militariów akurat pod postacią maszyn (broń biała to trochę co innego), dlatego nie wnikam w to, co i w jakim stopniu przypominają poszczególne statki, myśliwce, czołgi – zwyczajnie mi to zwisa. Mimo wszystko, muszę zaznaczyć, że na maszyny w tym anime wyjątkowo dobrze mi się patrzy, szczególnie na tytułowy okręt, a brak wszechobecnych mechów stanowi ulgę. Fajne są też same mundury załogi, wliczając w to obcisłe kombinezony pań. Podoba mi się przy tym nie tylko ogólny design uzbrojenia/wyposażenia w serii, ale też brak przekombinowania, oczo*ebnych kolorów etc. (To znaczy… oczywiście, że jak na statek /kosmiczny/ Yamato jest przekombinowany jak cholera, ale mimo wszystko… ;))
Nie wnikaam też w nawiązania „historyczne”, ale nawet mnie kojarzą się nazwiska „złych kosmitów”, typu: Herm Zoellik (Hermann Goering), Redolf Hiss (Rudolf Hess) etc.
Tu napomknę, że początkowo trochę drażniło mnie podejście twórców anime, dążących miejscami do przedstawienia załogi statku (czytaj: Japończyków) jako bohaterów bez skazy i zmazy, tych „krystalicznie dobrych” walczących z „czystym złem” (faszystowskimi najeźdźcami). Po pierwsze, z historii skądinąd wiadomo, że Japończycy święci podczas WWII nie byli (żadna nacja nigdy nie była), a po drugie, jako osobie obytej z ludzką psychologią, ciężko mi było patrzeć na sceny, w których ktoś z załogi statku próbował w szlachetny sposób ocalić wroga, podczas gdy ludzie powinni zbiorowo nienawidzić Gamilan, okrutnych najeźdźców bez twarzy.
Swoją drogą, seria faktycznie bywa z wszelką logiką na bakier. Łamane prawa fizyki, wszyscy obcy wyglądający dokładnie jak ludzie, do tego bzdury innego rodzaju: jak to na przykład możliwe, że księgowa (sic!) może sobie spokojnie uprowadzić jeden z myśliwców i nie odpowiada potem za niesubordynację? Naciągnięć tego rodzaju jest w serii cała masa, ale cała seria jest na tyle wciągająca, że po jakimś czasie machnęłam na nie ręką, a nowe przestałam kwitować facepalmem. ;)
Starej, oryginalnej serii nigdy nie oglądałam i raczej nie obejrzę. Dla przyzwoitości obejrzałam trzy pierwsze odcinki i nabrałam przekonania, że remake niczego oryginałowi nie odbiera, a wręcz go ubogaca. Tak jak wspominałam na początku, z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i trzymam kciuki za to, żeby niczego tymczasem nie skopano. :)
Świetne!
(Prawie mnie naszło, żeby odświeżyć sobie wcześniejsze serie, aaaale z miejsca trafiłam na różową zbroję Andromedy i jakoś mi przeszło. :D)
Do tej pory ciepło wspominam dwie rzeczy: Noina oraz to, że Jeanne zmieniał się kolor włosów po transformacji – wreszcie jakaś magical girl, której alter ego naprawdę trudno byłoby rozpoznać na pierwszy rzut oka. :)
W porywach 5/10
Jedyne, co mnie autentycznie zachwyciło, to drugi ending, „Lacrimosa”, choć i pierwszy był dobry, podobnie jak oba openingi. :)