Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Forum Kotatsu

Komentarze

Lenneth

  • Avatar
    Lenneth 2.09.2014 04:11
    Re: 9 odcinek
    Komentarz do recenzji "Free! Eternal Summer"
    Wydaje Ci się, to była tylko halucynacja z niedożywienia, a tak w ogóle to scenarzyści się pomylili i TO SIĘ WYTNIE.

    A tak poważniej – robo­‑Haru i jego wyraźne zaburzenia osobowości (obstawiam Zespół Aspergera) irytują mnie coraz bardziej z odcinka na odcinek. Bohater tak skrajnie zamknięty w sobie, praktycznie niezdolny do okazywania uczuć i odzywający się półsłówkami, przestaje być pociągającym, tajemniczym milczkiem, robi się zwyczajnie męczący. Czekam na jakiś przełom w jego zachowaniu, może końcówka dziewiątego odcinka coś takiego zwiastuje. Z drugiej strony, jakaś mała część mnie liczy na to, że scenarzyści jednak pokażą oczekiwaniom widzów środkowy palec i zostawią chłopaka z jego autyzmem, jak w prawdziwym życiu, gdzie pływanie i przyjaciele niekoniecznie wyleczą cię ze wszystkiego.
  • Avatar
    Lenneth 1.09.2014 23:37
    Re: 5/10
    Komentarz do recenzji "Sidonia no Kishi"
    Fajnie, że jest ktoś jeszcze, kto podobnie do mnie odebrał i ocenił tę serię. Podpisuję się pod większością komentarza, choć na pewno z wyjątkiem uwag o ukrytych motywach dowódcy i pominięciu wątków społeczno­‑gospodarczych – te wątki tam były, okrojone i gdzieś na drugim planie, ale zawsze.

    Z komentarzem spider_jerusalem mogłabym natomiast polemizować w paru kwestiach, ale może jednak daruję sobie zabawę w cudzego adwokata. Napiszę tylko, że „przeczytaj mangę” albo „poczekaj na drugi sezon” to nie są żadne argumenty, bo kompletny sezon serii powinien bronić się sam w sobie. Bo tak naprawdę co z tego, że np. w wątku rywalizacji Norio z Nagate później pojawia się gUEmbia? Nawet jeśli, to nie zmienia faktu, że w tym sezonie wątek wypada infantylnie, pretensjonalnie i słabo.
  • Avatar
    Lenneth 1.09.2014 18:59
    Re: Sporo klisz i głupoty we względnie atrakcyjnym kostiumie
    Komentarz do recenzji "Sidonia no Kishi"
    Fakt, o przeciążeniach myślałam już wcześniej, co do nich masz absolutną rację. Co do wyglądu dziewcząt­‑pilotów w Sidonii – też. ;)
  • Avatar
    Lenneth 1.09.2014 17:27
    Re: Sporo klisz i głupoty we względnie atrakcyjnym kostiumie
    Komentarz do recenzji "Sidonia no Kishi"
    Pod koniec serii przyznano też naprędce status pilota wielu kadetom, więc średnia się wyrównuje. ;)

    W przypadku pilotowania maszyny kondycja fizyczna nie ma chyba aż takiego znaczenia, jak chociażby w przypadku żołnierza piechoty albo wyczynowego sportowca – a trzydzieści parę lat to jednak nie jest wiek, w którym kondycja i inteligencja jakoś drastycznie siadają, wręcz przeciwnie. Osiemnastolatków powołuje się do wojska, owszem, ale niekoniecznie zleca się im dowodzenie i najtrudniejsze misje. Tak czy inaczej – wspomniałam o czasach reakcji, bo wiem, że do pewnych rzeczy faktycznie lepiej nadają się młodsi, zwłaszcza po specjalistycznym treningu. Sęk w tym, że w anime nigdzie nie jest to tłumaczone, zostaje tylko wrażenie, że w wojsku prawie same dzieci.
  • Avatar
    Lenneth 1.09.2014 16:22
    Re: Sporo klisz i głupoty we względnie atrakcyjnym kostiumie
    Komentarz do recenzji "Sidonia no Kishi"
    Co do struktury wiekowej: weź pod uwagę, że oni nie rozmnażają się naturalnie. Klonują ludzi na potęgę i potrafią znacząco przyspieszać ich wzrost (vide: te pięcioletnie pilotki o psychice i wyglądzie nastolatek). Braku stuletnich weteranów się nie czepiam, bo masz rację, że wybiły ich wcześniejsze walki, ale dlaczego średni wiek pilota nowej generacji nadal oscyluje wokół lat kilku/kilkunastu, a nie np. trzydziestu?
    Żeby jeszcze gdzieś wytłumaczono, że brak doświadczenia i totalne rozchwiane emocjonalne są u tych dzieci rekompensowane przez, bo ja wiem, lepsze czasy reakcji w warunkach bojowych albo znaczące uprawnienie klonów w stosunku do ich poprzednich wersji, albo cokolwiek innego – ale nie, tutaj mamy nastolatki za sterami maszyn, bo tak.

    Do Gaun nawet nie startuję. ;) Tu akurat mogę słuchać o łożyskach, obowiązkowych słabych punktach i tak dalej; obcy mają u mnie taryfę ulgową, jeśli chodzi o alternatywną biologię i zawieszenie niewiary. :)
  • Avatar
    A
    Lenneth 1.09.2014 04:04
    Sporo klisz i głupoty we względnie atrakcyjnym kostiumie
    Komentarz do recenzji "Sidonia no Kishi"
    Lubię SF, włączam więc Sidonię pełna nadziei. I co widzę:

    - „Wojsko”, w którym każdy, gdy go/ją najdzie ochota, może działać na własną rękę, ignorować i łamać rozkazy, a nawet uprawiać czynny sabotaż prowadzący do śmierci innych ludzi – bez najmniejszych konsekwencji. Niesubordynowanym żołnierzom nikt nie pogrozi nawet palcem, serio;
    - Taktyka „na rympał do ataku” wiecznie żywa, jeśli nie na poziomie strategii, to w wykonaniu poszczególnych jednostek (bo wiadomo, strategie i rozkazy są dla słabych);
    - „Elitarny” oddział błyskawicznie idzie w rozsypkę, bo od nadmiaru emocjonalnego wzburzenia, przy pierwszej oznace kłopotów, morale oraz umiejętności „elitarnego” pilota wyparowują w trzy sekundy, przecież;
    - Życie jednej bliskiej ci osoby należy zawsze przekładać nad własne, a przede wszystkim nad zdrowy rozsądek, rozkazy, powodzenie misji czy pół miliona żyć innych mieszkańców kolonii;
    - Wicedowódca (główny strateg), gdy zagrożenie ze strony wroga wzrasta, radośnie przekazuje swoje odpowiedzialne stanowisko dziewuszce wprawdzie mądrej, ale z zerowym doświadczeniem, żeby sam zostać mięsem armatnim (przesiąść się za stery mecha – gdy pilotów w zasadzie nie brakuje). To ma sens!;
    - Ten sam wicedowódca jednocześnie na co dzień naucza tak wyspecjalizowanych rzeczy, jak to, który koniec włóczni może służyć do dźgania;
    - Kadeci, którzy lada moment zostaną pilotami, a więc nie zupełni nowicjusze, uczą się absolutnych podstaw wszystkiego (przybliżanie odbiorcy świata przedstawionego: Sidonio, robisz to źle);
    - Po stu – stu! – latach wytchnienia od jakichkolwiek walk z obcymi, pilotami są w większości dzieci, niektóre nawet pięcioletnie. Starsza część personelu wojskowego, poza nielicznymi wyjątkami, musiała powymierać samoistnie od nadmiaru pokoju;
    - Jakieś wewnętrzne śledztwo po spektakularnej porażce ważnej misji, kiedy bohater  kliknij: ukryte ? Paaaanie, a po co to komu? Główny protagonista sam z siebie też nie rwie się do wyjaśniania czegokolwiek, a już na pewno nie spróbuje wykorzystać nagrań z kokpitu – nieee, no po co, lepiej zbierać niezasłużone cięgi i wpadać w stany emo;
    - „Fotosynteza” może wyżywić człowieka. Bez światła słonecznego, bez jakichś tam nieatrakcyjnych barwników w skórze. Aha;
    - Spionizowanego niedźwiedzia z chwytnym kciukiem i krtanią umożliwiającą artykułowanie ludzkiej mowy chyba nie mam co wspominać; zaskakująco dobrze wpisuje się w te bajkowe klimaty;
    - Główny bohater doświadcza serii dramatycznych retrospekcji: w tej serii znajduje się scena, w której absolutnie nie brał udziału – ale on i tak ją „pamięta”, taki z niego kozak;
    - Bohater oczywiście jest „specjalny” i w sztuce pilotażu nie ma sobie równych, ale każda napotkana dziewczyna rozsmarowuje go na ścianie, a jego charakter można podsumować słowami „milusia ciapa”. Już bardziej sztampowo się nie dało?;
    - Bohater wie, ze czeka go powolna śmierć z głodu, więc pewnie z tych nerwów zakłada ręce pod głowę i zasypia w – dosłownie – trzy sekundy;
    - …Oraz inne cuda na kiju.

    A mogło być tak pięknie.

    Żeby nie było, że tylko narzekam: obejrzałam całą serię w trzy dni, co jak dla mnie jest rzadkością, bo z reguły męczę większość anime miesiącami. Podobały mi się między innymi: postać pani kapitan (Kobayashi), gra aktorska (Sephiroth z głosem Clouda bawił nieźle), dynamika większości bitew, plansze­‑przerywniki między reklamami, sceptyczno­‑nadąsane minki „dziewczynki” obojnaka, opening w wykonaniu Angeli, stosunkowo subtelny fanserwis, ogólny design kolonii, sterylna kolorystyka i parę innych rzeczy. Doceniam też grafikę komputerową, choć przeszkadzały mi sztucznie wyglądające wybuchy obcych, kuriozalny chód postaci (zwłaszcza na schodach!), twarze gładziutkie jak pupcie niemowląt, nawet u siwowłosych starców. Ale ile bym tych plusów nie znalazła, nadal nie mogę przeboleć szeregu narracyjnych wpadek i gwałtów na logice. Po masakrze „elitarnego” oddziału w jednym z początkowych odcinków* nic już nie było takie samo – moja niewiara na dobre się odwiesiła, włączył się natomiast detektor bullshitu.

    *Nie, nie zaznaczam spojlera. Ten zwrot akcji był tak nieprzewidywalny, że hej!

    Wiem już, że nie skuszę się na mangę ani na kolejny sezon.
  • Avatar
    Lenneth 13.08.2014 19:54
    Re: Do lamusa
    Komentarz do recenzji "Densetsu Kyojin Ideon"
    Ok, wezmę to pod uwagę, jak mnie kiedyś najdzie przerobić temat Ideona do końca.
  • Avatar
    Lenneth 13.08.2014 19:52
    Re: ok
    Komentarz do recenzji "Diabolik Lovers"
    W poza tym kto by nie chciał zostać w domu pełnym facetów którzy się o ciebie biją?

    Biją się o prawo do zrobienia ci krzywdy – faktycznie, cudownie. Znaczy, osoba, której przytrafi się zbiorowe molestowanie, powinna czuć się zaszczycona, że molestujący rywalizowali między sobą o dostęp i kolejkę?

    Po drugie faceci zawsze mają głupie gadki i zero hamulców.

    Bo każdy facet zawsze dobiera się do wszystkiego, co na drzewo nie ucieka… a nawet do tego, co jednak ucieka. Boru, to nawet w gimbazie ani u panów z kryzysem wieku średniego tak nie wygląda.

    Mam nadzieję, że trollujesz albo jesteś jeszcze bardzo młoda.
  • Avatar
    Lenneth 13.08.2014 02:41
    Re: Do lamusa
    Komentarz do recenzji "Densetsu Kyojin Ideon"
    Dzięki, wiem o filmie, czytałam wcześniej Twoją recenzję.
    Tak mnie jednak ten serial wymęczył, że postanowiłam dać sobie spokój z kinówką. Przeczytałam tylko streszczenie, żeby zaspokoić ciekawość. I tym bardziej umocniłam się w postanowieniu, żeby – póki co – odpuścić, bo nastrój i tak mam słaby, a półtorej godziny masakrowania wszystkich bohaterów po kolei mi go raczej nie poprawi, nawet mimo przedstawienia tych wszystkich śmierci jako szczęśliwego zakończenia, nie tragedii.
  • Avatar
    A
    Lenneth 12.08.2014 04:09
    Do lamusa
    Komentarz do recenzji "Densetsu Kyojin Ideon"
    Po pierwszym odcinku zapowiadało się całkiem obiecująco: wyraziście zarysowani bohaterowie, rozłożenie odpowiedzialności za walkę na obie strony konfliktu, brak wartościowania „ludzie – dobrzy, obcy – źli”, trup ścielący się gęsto.

    Później jednak siadło napięcie, a zaczęła się obezwładniająca nuda. Każdy kolejny odcinek, mimo jakichś tam niuansów fabularnych, jechał dokładnie na tym samym schemacie: Buff Clan atakował z uporem maniaka, zmieniając co najwyżej broń i taktykę, Ideon bronił się i uciekał. Kiedy siły wroga okazywały się przeważające, tytułowy mech otrzymywał wygodnego power­‑upa, pozwalającego mu zachować niezniszczalność. I tak w kółko. Połowę każdego odcinka wypełniały walki – mało atrakcyjne, bo przewidywalne, a na dodatek raczej statyczne, za sprawą leciwej animacji – zaś połowa dialogów opierała się na nic niewnoszących tekstach w stylu: „lecimy!”, „atakujemy!”, „och, nie, wróg X użył broni Y!”.

    Na plus na pewno liczy się to, że poza batalistyką pokazano też codzienne życie na statku uciekinierów, produkcję żywności, bieżące naprawy, badania nad Ideonem, próby kontaktu z Ziemią i tak dalej. Mam jednak wrażenie, że samych bohaterów oraz ich interakcje zepchnięto gdzieś na drugi plan. Niby różnili się od siebie, niby przechodzili wewnętrzne przemiany, niby dojrzewali w relacjach, ale zostało to ukazane w płaski, mało porywający sposób. Im dłużej oglądałam, tym mniej mnie interesowało, co właściwie stanie się z Karalą czy Sheryl, choć czysto teoretycznie nadal uważałam je za całkiem fajne, nieszablonowe postacie.

    Osobiście żałuję, że „Ideon” stoi w rozkroku między kreskówką dla dzieciaczków a serialem dla nieco poważniejszego widza, zamiast być po prostu tym drugim. Wojennej hekatombie towarzyszy wprawdzie jakaś głębsza refleksja, wkradają się elementy brudnej polityki, zdrady czy irracjonalnych uprzedzeń, ale nadal jest tego za mało… niewiele więcej niż ciągłej strzelaniny w próżni, bohaterskich dzieci­‑żołnierzy nadludzko odpornych na stres czy wiewiórek w miniaturowych, dopasowanych kombinezonach kosmicznych.

    Btw, za każdym razem, gdy któryś z oficerów Buff Clanu nazywał się samurajem – czyli średnio dwa razy na odcinek – wznosiłam oczy do nieba. Rozumiem, że oni mieli na myśli wojowników o specyficznym kodeksie honorowym, że za takich się uważali, ale na litość bogów, dlaczego „kosmici” z przyszłości musieli używać słowa odnoszącego się do konkretnej ludzkiej, ziemskiej grupy społecznej z przeszłości?

    Anime urywa się przedwcześnie, na trzy odcinki przed planowanym końcem, i to widać. Konflikt narasta, następuje ostateczna eskalacja – i nagle, puf, zamiast porządnego klimaksu oraz wyjaśnienia, co się właściwie stało, w ostatnich kilkudziesięciu sekundach pojawia się naprędce sklecony epilog z gatunku „i umarli, ale żyli długo i szczęśliwie, bo  kliknij: ukryte ". Niedosyt pozostaje.

    Jeśli chodzi o kreskę i animację – głowy oczywiście nie urywają, ale idzie przywyknąć. Same projekty postaci i maszyn wypadają zresztą całkiem fajnie, gorzej, gdy trzeba wprawić je w ruch.

    Cóż. Może gdybym była dzieckiem z pierwszych klas podstawówki, „Ideon” jakoś by do mnie przemówił – tak, jak dawno temu przemówił do mnie „Daimos”. Ale i to niekoniecznie – współczesne dzieciaki wychowują się przecież na znacznie dynamiczniejszych filmach i serialach, więc nawet dla nich „Ideon” mógłby się okazać mało strawną ramotką.
  • Avatar
    A
    Lenneth 12.08.2014 01:17
    Kicz, kamp i plastik - czyli normalka
    Komentarz do recenzji "Kuroshitsuji [2014]"
    Kiczowato, sztucznie i pretensjonalnie – czyli właściwie nie inaczej niż w większości LA, z jakimi zetknęłam się w życiu.

    Realia świata przedstawionego to radosny, nietrzymający się kupy miszmasz. Nikt nie zaprząta sobie głowy tłumaczeniem, w którym roku rozgrywa się akcja i czy w ogóle na Ziemi, czy w jakiejś alternatywnej Nibylandii. Z jednej strony mamy współczesne (niektóre) budynki, broń i samochody, rozwój farmakologii zahacza nawet o sci­‑fi, a z drugiej – bohaterowie posługują się korespondencją pieczętowaną woskiem i pomykają w takich strojach, jakby właśnie urwali się z barwnego konwentu, ewentualnie rekwizytorni jakiegoś teatru. Mam wrażenie, że twórcy woleli, ze względów finansowo­‑organizacyjnych, nie kręcić całego filmu w Europie, a tym bardziej w porządnych realiach epoki wiktoriańskiej, więc ostatecznie stanęło na quasi­‑współczesnej hybrydzie, żeby i budżet się zgadzał, i fani nie narzekali, że ekranizacja nie ma nic wspólnego z pierwowzorem. Oryginalne Kuro też zresztą nie grzeszyło realizmem i dokładnością historyczną, trudno więc oczekiwać od LA, że będzie to dramat kostiumowy z prawdziwego zdarzenia.

    Fabuła miałka, ale przynajmniej jej w tym filmie nie zabrakło – mamy zagadkę, śledztwo, zwrot akcji i rozwiązanie. Sam wątek jest prosty i przynajmniej udaje, że ma ręce i nogi. Gdyby zagłębić się w detale, mogłoby się okazać, że mało co trzyma się kupy (goście ekskluzywnego klubu – wśród nich prominenci, politycy – giną pojedynczo po każdej wtorkowej imprezie, ale jakoś im do głowy nie przyjdzie, żeby wszcząć własne śledztwo; niepełnoletni dzieciak znikąd bez problemu przejmuje poważną firmę, a realia mamy ponoć współczesne; „Ciel” jest tak perfekcyjnie zakonspirowanym szpiegiem, że wie o nim każdy poważniejszy antagonista; i tak dalej, i tak dalej) – no ale po co się zagłębiać, to przecież LA, nie liczy się logika, tylko klimat i procent zgodności z oryginałem. Jedyne, co na poważnie mnie zabolało, to że nie potrafiłam ogarnąć motywacji terrorystów, którzy chcieli przeprowadzić swój zuy i straszny atak, ponieważ… bo tak. Znaczy, ogarniam fakt, że głównej antagonistce –  kliknij: ukryte  – od nadmiaru zgryzoty urwała się piąta klepka, ale przecież babka nie działała w pojedynkę, miała plecy, kontakty… Jednak polityki w tym filmie zero, tam każdy zły zdaje się mordować, bo lubi i może, tyle.

    Aktorzy plastikowo­‑drewniani, ich główne zadanie to wyglądać i deklamować, niekoniecznie grać postacie z jakąś tam głębią psychologiczną.
    Seba chodzi w tym filmie jak modelka po wybiegu – stawia jedną nóżkę dokładnie przed drugą, nawet nieco na krzyż, szkoda tylko, że ma za wąskie biodra, żeby ładnie nimi kręcić, ale i tak wychodzi kamp do kwadratu. Sam aktor początkowo totalnie mnie odrzucił, głównie za sprawą mięsistych, podkreślonych warg (dla mnie, podobnie jak chód modelki, totalnie niemęskich). Później przywykłam, facet zaczął mi wyglądać względnie normalnie, nie szpetnie, ale dalej czegoś mi w nim brakowało – pazura i charyzmy pod płaszczykiem idealnej grzeczności i opanowania, bez czego demoniczny lokaj wypadał poprawnie, ale blado. Ratowały go trochę ładne, zgrabnie wyreżyserowane sceny walk – miło było patrzeć, jak pokonuje bandę mafiozów za pomocą srebrnego noża.
    Brak Ciela przełknęłam natomiast gładko – siedemnastoletnia Kiyoharu Genpou świetnie zastąpiła bucowatego, drewnianego paniczyka bez charakteru. Prawie nie do odróżnienia. I wcale nie piszę tego złośliwie.
    Główna antagonistka wypadła natomiast strasznie żałośnie. Naprawdę nie można z niej było zrobić sensownej intrygantki, bez napadów maniakalnego śmiechu, monologów z serii „teraz wyjaśnię ci, jak bardzo jestem podła i dlaczego”, błagania o życie na kolanach, kolejnych porcji szalonego chichotu i tak dalej? Nie pamiętam już, jak odpowiednik tej postaci wypadał w oryginale, ale wydaje mi się, że tam babka była bardziej ogarnięta, potrafiła lepiej grać i oszukiwać, a jej „trauma” budziła większe zrozumienie, niż kilkunastosekundowa retrospekcja z bukietem róż.

    Tak czy inaczej, to nie jest zły film. Dobry też nie, ale obejrzeć go sobie można, mózg i oczy przy nim nie wypływają. Choć może niekoniecznie trzeba, no chyba, że ktoś czuje nieodpartą potrzebę zobaczenia, jak wypadają „Ciel” i Sebastian w wersji live.
  • Avatar
    A
    Lenneth 30.07.2014 18:57
    Miłe
    Komentarz do recenzji "Noragami OAD"
    Pierwszy odcinek bardzo śmieszny, drugi zmontowany trochę na siłę (i do tego zlepek dwóch całkiem różnych wątków), ale oba obejrzałam z przyjemnością. Fajnie, że przy ekranizacji posłużono się materiałem z mangi, zamiast wymyślać coś zupełnie od podstaw. Każda ważniejsza postać doczekała się choć odrobiny czasu antenowego, dodatkowo widz znający mangę wyłapie kilka miłych smaczków (np. Yato wspominający Sakurę na początku drugiego epa). Teraz jeszcze mocniej modlę się o powstanie kompletnej drugiej serii, o Ebisu, Hiiro i Ojcu, bo wątek walki z Bishą jakoś ciężko byłoby wznowić po tym, co pokazano w drugiej OAVce.
  • Avatar
    Lenneth 8.07.2014 03:49
    Re: Przyjemna perełka, 8/10
    Komentarz do recenzji "Noragami"
    Ech, rozmarzyłam się! Postać Rabou oraz Nora  kliknij: ukryte  trochę namieszały w fabule, ale chyba nie aż na tyle, żeby w potencjalnej drugiej serii wykluczyć powrót do mangi. Wyobrażam sobie ciąg dalszy konfliktu z Bishą, przeplatany różnymi okruchami życia, i serię kończącą się w momencie, w którym Yato dostaje  kliknij: ukryte . Potem – oczywiście! – trzecia seria z Ebisu, Hiiro i Ojcem… Dałabym za to wszystko znacznie więcej niż pięć jenów!

    Tak jest, Hiyori wypada super w kategorii normalnej, naturalnej dziewczyny, która może nie porywa wybitną zajebistością albo skomplikowaniem charakteru, ale z pewnością nie jest drewniana, słaba albo głupiutka. Podoba mi się też, że jej relacje z głównym bohaterem nie stoją ciągle w miejscu, jak to w shounenach czasem bywa.

    A przy okazji dodam, że naprawdę, ale to naprawdę zachłysnęłam się postacią Yato. Im dalej w mangę, tym więcej chłopak budzi emocji. <3
  • Avatar
    Lenneth 6.07.2014 12:35
    Re: Oprawa wizualna do bani
    Komentarz do recenzji "Bishoujo Senshi Sailor Moon Crystal"
    @harpagon

    Zgadzam się, tak samo, jak zgadzam się z Twoją opinią dwa wpisy niżej. Jeśli bezpośrednie przekładanie kreski TN na ekran wychodzi w ten sposób, trzeba było już na starcie wprowadzić zmiany w projektach postaci. Też wolałabym ładną współczesną „sztampę” od tego, co ostatecznie zobaczyłam w SM Crystal; w ogóle nie bardzo widzę sens wydawania w 2014 roku serii, która jakimś cudem wydaje się brzydsza wizualnie od tej sprzed trzydziestu lat.

    Tła może i ładne, plansze z przerywnikami też, ale co z tego, skoro na pierwszy plan wysuwają się te nieszczęsne krzywe buźki i fatalne CG?

    Nad Kajiurą, szczerze powiedziawszy, nie zastanawiałam się wcześniej, ale muzyka w tym pierwszym odcinku była dla mnie tak bezbarwna (poza openingiem – opening zdecydowanie wybił się na minus), że owszem, chętnie posłuchałabym zamiast niej chórków Kajiury.
  • Avatar
    A
    Lenneth 6.07.2014 03:07
    Komentarz do recenzji "Free! Eternal Summer"
    Pierwsza seria była tak rozkosznie głupiutka, odmóżdżająca i do przesady wypchana fanserwisem, że aż zachciało mi się zerknąć na początek drugiej, żeby zobaczyć, czy znowu będzie to samo. I jest! Słodkie, mało skomplikowane chłopaczki prężą animowane mięśnie, a gdzieś w tle przewija się fabuła pod postacią nowego kolegi/antagonisty i ostatniego roku w szkole, po którym trzeba będzie zdecydować, co dalej z pływaniem/życiem. Szału nie ma, ale rozczarowania w porównaniu z poprzednim sezonem – też nie. Cieszy mnie nowa, nieco mniej… egzaltowana… wersja Rina. A Haru w formie syrenki – czy też tam trytona – stanowił pięknie absurdalną wisienkę na torcie.
  • Avatar
    A
    Lenneth 5.07.2014 22:50
    Oprawa wizualna do bani
    Komentarz do recenzji "Bishoujo Senshi Sailor Moon Crystal"
    Zawiązanie fabuły w pierwszym odcinku – w porządku, bez odchodzenia od oryginału, a więc i bez zaskoczeń. Stroną wizualną jestem natomiast rozczarowana. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałam – chyba oldskulowej, ale mimo wszystko zgrabnie podrasowanej grafiki… zobaczyłam jednak głównie plastik, sztuczność, koszmarne efekty komputerowe (od openingu i sceny transformacji aż mnie odrzuciło) i zdeformowaną buźkę Usagi (reszta postaci, o dziwo, jakoś mniej mnie raziła). Serio, mam wrażenie, że na oryginalną pierwszą serię znacznie przyjemniej mi się patrzyło, i nie piszę tego tylko przez pryzmat wieloletniego sentymentu, bo w ramach oczekiwania na SM Crystal odświeżyłam sobie parę starych odcinków, dzięki czemu nawet na irytujący głos głównej bohaterki byłam przygotowana.
  • Avatar
    Lenneth 5.07.2014 03:09
    Re: Przyjemna perełka, 8/10
    Komentarz do recenzji "Noragami"
    Update do komentarza:

    No dobra, po dwukrotnym przeczytaniu wszystkich dostępnych do tej pory rozdziałów mangi (42), stwierdzam, że w porównaniu ze swoim pierwowzorem anime faktycznie wypada blado, zarówno pod względem fabuły, jak i stopnia skomplikowania postaci. Mimo to – nadal broni się samo w sobie, jako oddzielna, dobrze opowiedziana historia, której zakończenie boli tylko wtedy, gdy ma się pełną świadomość, że w mandze prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero od pierwszej walki z Bishamonten i rytuału  kliknij: ukryte . Postać Rabou i jego relacje z Yato też nie dorastają do pięt „ojcu”, niestety.

    ...Ale przynajmniej w anime można posłuchać Hiroshiego, zawsze coś.

    Bogowie, co ja bym dała za drugą serię!
  • Avatar
    A
    Lenneth 26.06.2014 23:37
    Fanserwis do lekarza
    Komentarz do recenzji "Seikoku no Dragonar"
    Wszystkie kobiety w tej serii cierpią bowiem na przykrą autoimmunologiczną chorobę skóry nazywaną liszajem, chociaż nie wykluczałabym także, że jest to grzybica. Niektórzy mogą oczywiście twierdzić, że to modne w ostatnich sezonach refleksy światła odbijające się od nieskazitelnie gładkiej skóry, jednak jak w takim przypadku wyjaśnić wyraźnie widoczne charakterystyczne zaognienia w ujęciach rozgrywających się w ciemności?

    Jak dobrze wiedzieć, że nie tylko ja nie cierpię nowej mody na rysowanie refleksów świetlnych właśnie w ten sposób. Mnie osobiście białe plamy obwiedzione zaczerwienioną skórą kojarzą się ze zmianami ropnymi oraz zakażeniem. Faktycznie, „przyjemnie” się na to patrzy.

    Co do samego Seikoku – kiedyś spróbowałam ze względu na obecność Takehito Koyasu. I zrezygnowałam po pierwszym odcinku, bo zapowiadała się wtórna, krzywo narysowana sztampa z papierowymi bohaterami. Nawet walki smoków i wyścig, potencjalnie fajne elementy, odrzuciły mnie kiepską animacją i brakiem dynamiki.
  • Avatar
    Lenneth 26.06.2014 19:15
    Komentarz do recenzji "Angel Sanctuary"
    Nie zamierzam na siłę przekonywać Cię do mangi, ale – anime absolutnie nie oddaje mandze sprawiedliwości i nie warto się nim sugerować przy podejmowaniu decyzji (no chyba, że już na wstępie kogoś odrzucają anioły czy kazirodztwo). To raptem trzy odcinki, w których, w porównaniu z mangą, ssie absolutnie wszystko: fabuła, postacie oraz ich relacje, nawet kreska.
  • Avatar
    A
    Lenneth 25.06.2014 01:46
    Przyjemna perełka, 8/10
    Komentarz do recenzji "Noragami"
    Co ja widzę?! Główna bohaterka, która potrafi działać z własnej inicjatywy i używać mózgu, potrafi też skutecznie zadbać o siebie i o przyjaciół, a przy tym pozostaje ciepłą dziewczyną z normalnymi relacjami społecznymi? Żadna tam tsundere, herod­‑baba ze spluwami albo, przeciwnie, typ zwiędłej mimozy. W anime? Nie może być!

    O, tak, Hiyori kupiła mnie już od pierwszego odcinka – tym właśnie, że działała, zamiast bez celu snuć się po ekranie albo stać jak kołek i czekać na boską interwencję. Jasne, nie wszystko jej wychodziło, czasem też potrzebowała ratunku, ale ostatecznie dostaje ode mnie ogromnego plusa za całokształt.

    Tu trzeba przyznać: to głównie trio bohaterów pierwszoplanowych „robi” tę serię. Yato, Hiyori i Yukine nie są może przesadnie skomplikowani, ale też daleko im do chodzących stereotypów i papierowych wydmuszek. Hałaśliwy, wyluzowany, nieznający pojęcia obciachu i uchodzący za nieudacznika Yato sprawdza się świetnie w roli stałego elementu komediowego, ale kiedy ten sam Yato poważnieje, zaczyna martwić się o innych i/lub bierze się na serio do roboty, to nie ma zmiłuj – poziom „bycia cool”, „badass” i ogólnej epickości w jego wykonaniu rośnie. Yato łączy w sobie lekkość, głupawą komedię, nieco bucery, dobre serce, powagę i jak najbardziej udany angst – a przy tym cały czas pozostaje spójną postacią. Yukine niewiele mu ustępuje. Nie sposób znienawidzić go jako rozwydrzonego gówniarza, choć owszem, ma ku temu sporo zadatków; w niektórych momentach miałam ochotę trzasnąć młodego w twarz, żeby się opamiętał, a zaraz potem mocno go przytulić, bo ewidentnie tego potrzebował.

    Ogółem – bohaterowie przesympatyczni, patrzy się na nich z dużą przyjemnością, wliczając w to postacie drugoplanowe. Antagoniści naszkicowani nieco zbyt pobieżnie, choć atmosfera tajemnicy otaczająca Norę przypadła mi do gustu.

    Nie potrafię nawet narzekać na fabułę. Większość odcinków to i tak wierna ekranizacja mangi, na zasadzie „jeden rozdział – jeden odcinek”. Żadnych skrótów ani żadnych zapychaczy. Dopiero pod koniec wydarzenia z anime i z oryginału zaczynają się rozjeżdżać, bo budżet przewidział tylko dwanaście odcinków, a tu przydałyby się jakiś punkt kulminacyjny i zakończenie… I wiecie co? Dla mnie to zakończenie było w porządku, relacje głównej trójki bohaterów oraz konflikt z Norą doczekały się tymczasowego podsumowania, nie zostałam z poczuciem ogólnego rozgrzebania i bezsensu, nawet pomimo urwania wątku Bishamon w szczerym polu.

    Od strony graficznej i muzycznej całość też mi się podobała. Statyści w tle, owszem, pozostają nieruchomi, ale już same pejzaże, wystroje wnętrz itp. urzekają dopracowaniem. W krótkiej scenie na dachu jadącego pociągu widać, że drugi plan to nie tylko rozmazane, przewijane w kółko bezkształtne plamy. Projekty postaci cieszą oczy, a sceny walk wyreżyserowano całkiem epicko, okraszając je zauważalnie przyjemną muzyką.

    I choć za cholerę nie potrafię sobie przypomnieć, co mnie właściwie podkusiło, żeby w ogóle zacząć oglądać „Noragami” – ani trochę tego nie żałuję. Jedyne, czego żałuję, to że seria nie była dłuższa – o kolejne dwanaście albo i więcej odcinków.
  • Avatar
    A
    Lenneth 15.04.2014 00:51
    Durne i nudne, 3/10
    Komentarz do recenzji "Sacred Seven"
    Durne toto, koszmarnie nudne i bez polotu, a klisza kliszą pogania. Typowy japoński licealista ™ zyskuje początkowo niechciane supermoce ™, by za ich pomocą uratować świat ™, zaimponować dziewczynie ™ i zdobyć przyjaciół ™. W bonusie do tej jakże porywającej fabuły dostajemy wyjątkowo pobieżnie naszkicowany świat przedstawiony, świecące kamyki w roli magicznych gadżetów, przebierany w damskie falbanki większy kamień w roli maskotki, trochę usypiających, masakrycznie przewidywalnych walk, mrocznego chłopca z traumą, szkolny klub, odcinek ze szkolnym festiwalem, obowiązkową przygodę podczas odcinka plażowego i parę innych rzeczy, bez których podobno nie może obejść się żadne anime dla młodzieży. Podobno. Tak czy inaczej, widziałam już w życiu seriale, w których nawet tak ograne magiczne gadżety, śmieszne kostiumy i odcinki plażowe miksowano w znacznie bardziej porywający sposób.

    Sacred Seven jest pełne durnych konwencji rodem z anime – durnych, bo nieuzasadnionych niczym innym niż dalszym ciągiem jechania po kliszach oraz chciejstwem scenarzystów. Główna bohaterka potrzebuje być w stałym kontakcie z głównym bohaterem – nie zacznie go odwiedzać choćby codziennie, nie zainwestuje w telefon, nie, ona musi kupić całą szkołę i zainstalować się jako przewodnicząca samorządu uczniowskiego. Jest niepełnoletnia, ale samodzielnie zarządza majątkiem, bo tak. Swojego lokaja, który w wieku lat osiemnastu rzekomo ukończył Harvard (chyba korespondencyjnie), umieszcza w szkole jako ucznia. Jej służące, wyszkolone komandoski o buziach dzieciaczków, podczas akcji bojowych popylają w arcypraktycznych strojach meido. A to tylko czubek, czubeczek, czubeniek całej góry lodowej klisz i absurdów, do zaobserwowania w pierwszym odcinku.

    Najbardziej ze wszystkiego urzekły mnie jednak supermoce bohatera, wyciągane z rozwijanego menu rodem z gry komputerowej. Bohater potrzebuje w danym odcinku po raz pierwszy pobiec szybciej, latać albo stworzyć tarczę? Nie ma sprawy, mówi i ma. Poziom Gary Stu i deus ex machina? It's over 9000!!

    Do największych rozczarowań zaliczę natomiast głównego złego. Zapowiadał się względnie porządnie, stwarzał pozory normalności, miło się patrzyło, jak spokojnie okłamuje bohaterów, dążąc do jakichś swoich celów… ale na koniec i tak zredukowano go do diabolicznego śmiechu i obłąkanego bełkotu o podboju/niszczeniu świata. Wymazując osobowość z poprzednich jedenastu odcinków. Litości.

    Pod recenzją na Tanuki mogłabym się właściwie podpisać. Z dwoma wyjątkami:

    „Co za niekompetentny bufon zapomina dać imię postaci, która się pojawia wiele razy? To nie jest „Żołnierz A” czy „Uczeń C” przewijający się w tle, to prawdziwa postać z charakterem. Wiemy o niej tyle, że jest określana jako SP na liście postaci, a to trochę mało – informacja ta powinna być umieszczona w samym anime, a nie w materiałach dla twórców, a poza tym, to nie jest nawet prawdziwe imię, tylko dwie litery, które albo nic nie znaczą, albo odnoszą się do czegoś w stylu nazwy jej pozycji w organizacji.”
    Ależ SP zostaje przedstawiona bohaterom (i widzowi) przez Kenmiego w trzecim odcinku, kiedy widzimy ją po raz pierwszy… Imię „Arakune” pada natomiast w odcinku szóstym… Recenzencie, spałeś czy oglądałeś? :)

    „Podobnie z Onigawarą – najbardziej irytującą maskotką, jaką widział ten świat. Nie jest śmieszny, nie poprawia klimatu, nie dostarcza zabawnych gagów, jest za to niesympatyczny i działa mi na nerwy.”
    IMO Onigawara był akurat jednym ze strawniejszych, może nawet najbardziej oryginalnych elementów. Podobała mi się jego maniera mówienia i „emocje” ukazywane w formie trójwymiarowych znaków, które można było zetrzeć ręcznie na proszek, o ile same się nie rozsypały.

    Cała reszta – pełna zgoda. Anime słabe, wtórne i nudne. Ma szansę przypaść do gustu chyba tylko młodszym i/lub niewyrobionym widzom, którzy z automatu lecą na papierowych bohaterów z supermocami, klony Sebastiana albo pokojówki z karabinami. Ja już za stara jestem na tego typu popłuczyny, wybitnie za stara.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.04.2014 00:06
    Może być, choć szału nie ma
    Komentarz do recenzji "Mugen no Juunin"
    Jako ekranizacja określonego, niewielkiego fragmentu dość długiej, dopracowanej mangi, anime sprawdza się względnie przyzwoicie. Dla znających komiks powinno być wystarczająco wiernie, dla nieznających – wystarczająco przejrzyście. To tylko trzynaście odcinków, więc – siłą rzeczy – zarówno fabuła jak i postacie uległy spłyceniu i okrojeniu, ale nie na tyle, by stać się kompletnie papierowe. Zakończenie należy natomiast ewidentnie do tych ssących – urywa się kompletnie w szczerym polu, nawet bez porządnego punktu kulminacyjnego, co jednym przysporzy frustracji, innych być może skłoni do sięgnięcia po oryginał.

    Najbardziej zawiodłam się na pojedynkach. W mandze były dynamiczne, dopracowane, różnorodne, świetnie narysowane, więc spodziewałam się, że medium z ruchomymi obrazkami wyciśnie z nich jeszcze więcej, podkręci dynamikę na całego. Było zupełnie inaczej – walki trwały krócej niż na papierze i wypadały zaskakująco mało spektakularnie. Skopanie tego konkretnego elementu w anime o samurajach i krwawej wendecie, no cóż, trochę bolało.

    Kreska nie rzucała na kolana, ale wyglądała przyzwoicie; podobała mi się też przygaszona kolorystyka, pasująca do klimatu serii. Muzyka zdecydowanie na plus, wybijała się z tła, szczególnie utwory śpiewane. Opening i ending całkiem oryginalne, też niczego sobie.

    Trudno mi jednoznacznie ocenić tę serię, bo z jednej strony sentyment do fabuły i bohaterów, a z drugiej skrótowość i zawiedzione oczekiwania. Ostatecznie stawiam naciągane 6/10.
  • Avatar
    Lenneth 3.03.2014 14:49
    Re: Kolejne anime z cyklu: "Co ja paczę (i właściwie dlaczego)?"
    Komentarz do recenzji "Yuusha ni Narenakatta Ore wa Shibushibu Shuushoku o Ketsui Shimashita"
    Wiec po co o tym wspomniałaś? Bo taka sytuacja była?

    Doczytałeś w ogóle do końca tamten akapit? Bo wypisałam w nim wyraźnie, co mi w tamtych scenach zgrzytało i dlaczego.

    Skąd mieli wiedzieć, że to nie jest cześć special service? Nikt nie interweniował, więc i nie mieli powodu, by przerywać. Przypominam, że akcja dzieje się w miejscu mentalnie będącym Japonią, a tam jest pełno wyzywających cosplayi, gdzie modelki pozują i często udają różne emocje.

    Z mojego punktu widzenia – to źle, że Lam albo ktoś inny tego nie przerywał. (Nie wiemy zresztą, jak skończyła się tamta scena, czy klienci po pół godzinie po prostu się znudzili, czy Airi szybko uciekła, czy ktoś ją stamtąd wyrwał, czy jeszcze co innego). Aha, celowo stronię w tej wymianie zdań od odwołań do mentalności Japończyków i mentalności Polaków, bo wtedy dopiero byśmy tu popłynęli, a ja nadal nie uważam, żeby „Yuusha” potrzebowało tego rodzaju dyskusji.

    jeśli sama na to nie wpadła, to znaczy, że nie ma nic przeciwko. CO też sama później oznajmiła. Nadal masz ochotę stawiać ją w roli ofiary, skoro ona się tak nawet nie czuła?

    Nie jestem ślepa i sama napisałam, że Nova zgadza się na coś, co, jak sam łaskawie przyznałeś, jest molestowaniem. Ale tak, nadal widzę ją w roli częściowej ofiary, ofiary kultury i wychowania, która uczy ją, że w pierwszej kolejności trzeba być miłym, a macanie przez obcych facetów to żaden powód do złości. Patrz jednak akapit wyżej – nie zamierzam dyskutować ogólnie o kulturze, która wpływa na zachowanie Novy, na ludzi, którzy tę postać stworzyli, i wreszcie na Twoje i moje postrzeganie rzeczywistości. Ta dyskusja pasuje tutaj jak pięść do oka, serio.

    Airi WIEDZIAŁA na co się pisze, mogła odstąpić w każdej chwili i nikt nie miałby jej tego za złe. Mogła uciec, schować się, poprosić o pomoc. Dlaczego tego nie zrobiła? – bo trzymała ją tam wizja tego, że obok stoi Raul i nie może okazać się gorsza od koleżanek. Nie przy nim.

    Bo scena trwała jakieś trzy sekundy, wypełnione szokiem i automatyczną reakcją Airi? A tak poza tym: lol. Jak wiadomo nie od dziś, każda ofiara ma idealne warunki do tego, żeby się bronić. Jeśli nie robi tego skutecznie, widać sama sobie winna. A Airi jest tak szalenie bezpruderyjna, że tylko wypatruje okazji, żeby Raul zobaczył jej wdzięki. Stanik pewnie sama zerwała.
  • Avatar
    Lenneth 3.03.2014 03:29
    Re: Kolejne anime z cyklu: "Co ja paczę (i właściwie dlaczego)?"
    Komentarz do recenzji "Yuusha ni Narenakatta Ore wa Shibushibu Shuushoku o Ketsui Shimashita"
    Może dlatego, że w tym konkretnym anime nie było takiej sytuacji?

    Tak, dlatego. „Bojowy feminizm” nie ma zastosowania w przypadku tego dziełka. Szczególnie, że obraz relacji damsko­‑męskich (choć specyficzny, bo haremowy), rysuje się w nim normalnie, na plus, poza tymi elementami, o których tu właśnie dyskutujemy.
    Btw, jeśli już o tym mowa, nie uważam, żeby moje posty były przykładem „bojowego feminizmu”.

    Klienci zaś dostali jasno do rozumienia, że mogą robić zdjęcia.

    Od kogo, od samej Airi, tu i teraz? Czy od pracującej w sąsiednim sklepie dziewczyny, która nawet nie jest jej przełożoną? Tak czy inaczej – podczas sesji zdjęciowej w pewnym momencie sytuacja ulega zmianie: Airi, rozebrana i osaczona przez tłum, pozować już nie chce, co widać i słychać. Faceci z aparatami mogliby to zauważyć i uszanować. To, że tego nie robią, kiepsko o nich świadczy – w najlepszym wypadku robi się z nich bezmyślny tłum, który głupieje na widok kawałka gołego cycka.

    Co do obmacywania – owszem, mogła zrobić raban, ale to jak strzelanie z armaty do muchy. Niektóre kobiety są bardziej powściągliwe i głupie końskie zaloty traktują tak, jak należy traktować głupie końskie zaloty, wykazując się zarazem wyższością. Nie każda sytuacja da się tak rozwikłać, ale ta konkretna z anime i dziadygą – owszem.

    Zastanawiam się, czy spotkałeś się kiedyś z sytuacją, że obcy staruszek maca cię codziennie po tyłku, choć nie masz na to ochoty, albo czy przynajmniej potrafisz to sobie wyobrazić. Może wtedy nieco inaczej postrzegałbyś rozrywkową wartość tych końskich zalotów. Cóż, szczerze? Nie mam nikomu za złe, że bohaterka nie wszczyna rabanu, nie rzuca się na starego z rękoma czy co tam jeszcze. To, że się nie broni, wydaje mi się nawet wiarygodne (jest wyjątkowo grzeczna i pokorna, poza tym trudno nagle wszcząć awanturę po wielu tygodniach akceptowania określonego zachowania, „no bo o co ci nagle chodzi”). To, co mi się nie podoba, to samo ukazanie tego rodzaju macanki jako czegoś rozkosznie zabawnego, przedstawienie dziadka w jednoznacznie pozytywnym świetle (wiadomo, co robi pod koniec serii), plus to, że dopiero Raul, facet, musi oświecić dziewczynę, że – uwaga, uwaga – ma prawo zaprotestować, kiedy ktoś dobiera jej się do majtek. Tak gdyby sama na to nie wpadła. A nie wpadła, co wiemy z dalszej części dialogu.

    Tyle. Wyraziłam swoje zdanie w miarę zwięźle, bez wdawania się w dyskusje na temat feminizmu, seksizmu czy czego tam jeszcze, tutaj zupełnie niepotrzebne. Nie przekonasz mnie do tego, że Airi „sama chciała”, by tłum facetów obfotografował jej nagie piersi, albo że macanie po tyłku dla funu to żadne molestowanie, natomiast ja zapewne nie przekonam Ciebie, że w/w to jakikolwiek zgrzyt, nawet w lekkiej komedyjce.
  • Avatar
    Lenneth 2.03.2014 15:04
    Re: Kolejne anime z cyklu: "Co ja paczę (i właściwie dlaczego)?"
    Komentarz do recenzji "Yuusha ni Narenakatta Ore wa Shibushibu Shuushoku o Ketsui Shimashita"
    Naprawdę myślisz, że jedynym wyznacznikiem „nie chcę” jest czynne stawianie oporu? Abstrahując od tej konkretnej postaci i tej sytuacji, istnieje wiele form przemocy czy przymusu, kiedy ofiara jest zbyt zdezorientowana, (zastraszona, pod wpływem autorytetu itp.), żeby się stawiać – i nic z tego nie usprawiedliwia sprawcy. Ale to temat na cięższą dyskusję, której nie mam ochoty podejmować, na pewno nie w związku z tym konkretnym animcem.

    Ok, mogę przyjąć, że przebranie się w kostium to wybór Airi, aczkolwiek wymuszony sytuacją – tak jest, nie chciała odstawać. Ale to, że klienci rzucają się z aparatami, kiedy dziewczyna kuli się na ziemi i ewidentnie nie chce dalej pozować, to już wybór tych facetów, nie jej własny.

    „To wojowniczka (...).”
    Wojowniczka pełną gębą, heh. Bić się potrafiła, to fakt, ale poza tym była jedną z najmniej przebojowych dziewcząt w obsadzie (już nawet ta panna od zaspokajania staruszków miała więcej pewności siebie i mniej zahamowań). Tak czy inaczej – Airi na pewno nie była osobą, która mogłaby się naga (nie licząc skąpych majtek od bikini) rzucić na tłum facetów, co więcej: facetów­‑KLIENTÓW – nie w anime, gdzie motto „klient nasz pan”, choć niewypowiedziane na głos, tłucze się w każdym odcinku.