x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Re: Kolejne anime z cyklu: "Co ja paczę (i właściwie dlaczego)?"
Kolejne anime z cyklu: "Co ja paczę (i właściwie dlaczego)?"
Zabierając się za to anime, oczekiwałam zgrabnej, lekkiej komedyjki z prostą, ale ciekawą fabułą, podlanej głupiutkim, lecz miłym dla oka fanserwisem. Co dostałam? Miejscami mocno niesmaczny fanserwis i praktycznie zero fabuły. Standardowo, jak to w tego typu dziełkach bywa, całą akcję i namiastkę scenariusza upchnięto w ostatnich odcinkach, a przez większość czasu antenowego nie działo się właściwie nic – nic poza staniem w sklepie, zbliżeniami majtek, jedzeniem lunchu i banalno‑moralizatorskimi dialogami o tym, że każda praca uszlachetnia i że nawet na kłanianiu się klientom w pas można budować sens swojego życia. Wyszła z tego infantylna, a przede wszystkim koszmarnie nudna seria. Postacie wydały mi się bezbarwne, nawet bohaterka z największym potencjałem, czyli Fino – mam wrażenie, że z jej niezrozumienia dla zasad obowiązujących w świecie ludzi dałoby się wykrzesać coś o wiele, wiele ciekawszego, zabawnego i/lub przejmującego.
Jeśli chodzi o fanserwis, czyli tak naprawdę podstawowe „mięso” tego anime, mam kilka uwag. Po pierwsze, odcinek numer jeden był zdecydowanie najgorszy, jeśli chodzi o nachalne, kuriozalne wręcz ujęcia biustów, majtek i całej reszty; później scenarzyści się pohamowali i próbowali przynajmniej wymyślać jakieś preteksty dla rozbieranych scenek, plus pamiętali o jako‑takiej równowadze między zbliżeniami na krocza i twarze bohaterek. Po drugie – fanserwis wydał mi się zwyczajnie brzydki. Jakoś nie przemawiają do mnie cycki, które z rzeczywistością (głównie z grawitacją i innymi prawami fizyki) nie mają nic wspólnego. Refleksy świetlne na ciałach bohaterek wyglądały natomiast jak gigantyczne pryszcze: w środku wielki biały zbiornik ropy, naokoło silnie zaczerwieniona skóra… Obrzydlistwo, i to w każdym odcinku. Po trzecie i ostatnie – ja wiem, wiem, to anime to durna komedyjka oglądana (przynajmniej w teorii) dla czystego funu, ale trudno mi przeboleć ukazywanie molestowania seksualnego jako czegoś akceptowalnego i fajnego (m.in. sceny z dziadkiem od żarówek – tja, kiedy stary dziad obmacuje ci poślady, to taaakie sympatyczne – albo tłum facetów obfotografowujących ewidentnie upokorzoną bohaterkę, której spadł biustonosz).
Jedno trzeba natomiast tej serii oddać: voice acting brzmiał bardzo przyjemnie, aż dziwiłam się, że w obsadzie tylu niszowych seiyuu, nie jakieś gwiazdy. A piosenka z openingu, choć zdecydowanie nie w moim guście, dawała całkiem spory zastrzyk dobrej energii i opierała się wszelkim próbom pominięcia/przewinięcia.
Tyle zmarnowanego potencjału
A potem twórcy LOL Heroes postanowili rozwalić to, czego jeszcze na dobre nie zbudowali. Tak jest, fabuło i rozwoju postaci – do was mówię.
To anime ma olbrzymi problem ze zdecydowaniem, czym właściwie jest. Lekką komedią przygodową? Dramatem psychologicznym? Thrillerem politycznym? Za dużo grzybów w barszczu sprawia, że danie staje się niestrawne. Na dodatek każdy grzyb z osobna też jakiś… podejrzany.
Slapstickowy humor, początkowo lekki, szybko zmienił się w mieszankę tych samych, coraz mniej śmieszących mnie gagów. Ile razy można cieszyć się z tego, że Ferris bije po łbie bogom ducha winnego Rynera? (Nie, to nie było urocze. To było żenujące i cuchnęło na kilometr Podwójnymi Standardami – wyobrażacie sobie reakcję przeciętnego widza, gdyby to mężczyzna co chwila katował kobietę dla lolkontentu?) Dango też szybko się przejadło. W pewnym momencie nie miałam już pewności, czy nawroty obsesji Ferris na punkcie ryżowych kulek to a) jej celowe puszczanie oka do Rynera, b) poważna sprawa, którą scenarzysta każe mi traktować poważnie, c) dowód na poważne opóźnienie umysłowe i tak już zaburzonej bohaterki.
Rozczarowujący okazał się również aspekt polityczny. Początkowo byłam zachwycona tym, że Sion bawi się w politykę, kłamie w żywe oczy, buduje grono popleczników i spiskuje przeciw wrogom – tak, jak powinien to robić rozgarnięty władca w realnym świecie. A potem wszystko wzięło w łeb, intrygi polityczne zeszły na poziom zabaw w piaskownicy. Że tak tylko przypomnę kliknij: ukryte banalnie proste wybicie uczestników antykrólewskiego spisku albo skandaliczne, absolutnie nierealistyczne zachowanie dorosłego księcia ościennego państwa, który publicznie obraża/upokarza Siona i własnego ojca, również króla, a po wszystkim zostaje odesłany do swoich komnat jak krnąbrny szczeniak, bez żadnych widocznych konsekwencji. Moi drodzy, tak się nie robi polityki. Nie i już.
Fabuła LOL Heroes nie była kiepska sama w sobie, ale miała jedną zasadniczą wadę: narracja została skrajnie poszarpana, bez żadnych sensownych łączników między poszczególnym scenami. Na początku serii utrudniało to wciągnięcie się akcję i wzmagało nudę, a pod koniec przybrało kuriozalne wręcz rozmiary. Ogólnikowo i bez spojlerowania: w jednej scenie bohaterowie rozmawiają spokojnie, by po krótkiej pauzie rzucić się sobie do gardeł; w innym odcinku dowiadujemy się o wstrząsających eksperymentach na ludziach, żeby nagle zmienić klimat/scenerię o sto osiemdziesiąt stopni, a kiedy wątek eksperymentów wraca na dziesięć sekund, „wstrząśnięci” bohaterowie wydają się mieć całą sprawę gdzieś; w ogóle czas i miejsce akcji mają tendencję do skakania z kwiatka na kwiatek bez ładu i składu, a wątki do urywania się w szczerym polu. Samo zakończenie całości też, niestety, należy do urywanych, wypisz‑wymaluj wstęp do drugiej serii, której jednak nie będzie. Szkoda.
Rozwój postaci pierwszoplanowych popłynął radośnie w stronę angstu; angst wylewał się z ekranu strumieniami, ale niestety, moje oczy pozostały suche, bo w morzu tych wszystkich tragedii żadna nie wydała mi się szczerze przejmująca. Szczęście w nieszczęściu, że był to angst, nie wangst. Bohaterowie mieli realne powody, by cierpieć, a poza tym z reguły działali, walczyli z paskudną rzeczywistością, zamiast usiąść i zapłakać nad sobą w kąciku. To się chwali.
Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego w LOL Heroes musiało pojawić się aż tyle postaci drugiego, trzeciego, czwartego i piątego planu. Niektóre z nich były całkiem ciekawe (np. Miran, Luciele, Kiefer) ale nie z braku czasu nie doczekały się porządnego rozwinięcia. Inne robiły za niepotrzebny tłum, a jeszcze inne budziły wyłącznie skrajną irytację. W tej ostatniej kategorii prym wiodły Milk – Najgorsza. Kapitan. W. Dziejach. Filmu – i Iris, dziewuszka piszcząca na granicy wytrzymałości moich bębenków. W zamierzeniu miała być chyba „kawaii”, w rzeczywistości jej psychopatia budziła moją grozę. „Ciekawi” byli również Tiir czy Sui Orla: mordujący ludzi z najwyższym okrucieństwem, ale rzekomo dobrzy i zasługujący na sympatię widza. Aha. Jasne.
Na koniec słów kilka o oprawie audiowizualnej. Grafika była koślawa, szczególnie podczas animacji ruchu, ale nie ma co narzekać. Bawiło mnie tylko prześwietlanie co drugiego kadru (sic!) oraz w ogóle słońce, znikające jak na zawołanie, kiedy dany bohater zaczynał angstować (angstom silniejszym towarzyszył jeszcze deszcz, okazjonalnie wicher i błyskawice). Muzyka kompletnie nie zapadła mi w pamięć, z wyjątkiem openingów i endingów, całkiem przyjemnych dla ucha (i standardowo tonących w angście).
Prawda jest taka, że gdyby nie poszarpana narracja, tabuny zbędnych bohaterów i gagi z cyklu kopiuj‑wklej, to anime, mimo reszty swoich wad, byłoby naprawdę niezłe. A tak – pozostaje co najwyżej przeciętną opowiastką fantasy, która w tym samym stopniu wciąga, co irytuje i nudzi. Dla mnie 6/10, z czego co najmniej jeden punkt przyznany czysto subiektywnie, za całokształt postaci Siona.
Szału nie ma
Oryginalne „Metropolis” z 1927 roku wydaje mi się o wiele bardziej klimatyczne.
Re: O co ten rant?
Poza tym nadal nie rozumiem, co tak naprawdę ma Korea (Południowa, bo na temat zachowań społecznych Koreańczyków z północy jakoś się nie rozpisujesz) do Japonii? Wiesz, Polska na przykład graniczy poprzez morze ze Szwecją, w obu państwach przeważa rasa biała, a podejście do kontaktu cielesnego w mamy jednak całkiem inne niż Szwedzi i ogólnie Skandynawowie.
Dyscyplina zwana psychologią międzykulturową z całą pewnością ustaliła, że jeśli chodzi o bliskość cielesną, Japończycy są bardziej zahamowani od ludzi z tzw. Zachodu. Nie mam pod ręką żadnych papierowych źródeł z czasów studiów, dlatego wpisałam sobie do gugla „touch in Japanese culture” i inne podobne frazy – jakoś wszędzie wyskakuje mi, że Japończycy mają raczej awersję do wzajemnego obściskiwania się. Oczywiście, co innego kontakt ludzi dorosłych w miejscu publicznym, a co innego kontakt zaprzyjaźnionych nastolatków, ale mimo wszystko – ci nastolatkowie też dorastają w określonej kulturze. I naprawdę, to, czy Makoto przytuli Rina, czy nie, nie jest jedynym potencjalnym zgrzytem w ich zachowaniu, ani stuprocentowym wyznacznikiem tego, jak wygląda rzeczywistość. Nie wmówisz mi na przykład, że na podstawie analizy dialogów we Free! (i koreańskich RS) doszłaś do wniosku, że żaden japoński nastolatek nie przeklina, za to każdy pilnie trenuje sport…
Tu ze swojej strony kończę dyskusję, bo naprawdę, jak napisałam już na początku: nie mam zamiaru się spierać, czy przytulanki we Free! są okej czy nie – dla mnie to żaden problem, serio. To anime i tak służy do tego, by wyłączyć mózg i ślinić się do słodkich chłopców o kształtnych mięśniach, a nie zabierać za analizę niuansów kulturowych. ;)
Re: O co ten rant?
Odniosłam się wyłącznie do tego, że widzom – widzom na Tanuki.pl, tak jest, Polakom, nie Azjatom – zachowanie bohaterów Free! może wydać się nienaturalne, bo niegodne z rzeczywistością, jaką obserwują na co dzień.
Nie napisałam, że JEST nienaturalne samo w sobie. Choć owszem, osobiście uważam pewną część zachowań Haru i spółki za przerysowaną – celowo, pod damską widownię. Ci chłopcy zostali uwrażliwieni i ugrzecznieni bardziej, niż chociażby przeciętni bohaterowie shounenów.
A skoro już o tym wspomniałaś: nie sądzę, żeby nastoletnie gwiazdki koreańskiego popu pokazywane w reality show były reprezentatywne dla ogółu… nawet nie koreańskiego, a japońskiego społeczeństwa. Równie dobrze mogłabym Ci napisać, że w społeczeństwie japońskim to kontrola emocji, powściągliwość w wyrażaniu uczuć i dbanie o „tatemae” należą do dobrego tonu.
Re: O co ten rant?
Moim zdaniem, pytanie nie brzmi, czy „prawdziwi” mężczyźni mają prawo zachowywać się tak, jak bohaterowie Free!. Oczywiście, że mają prawo – bo kto im zabroni i w imię czego? :) Mogą do woli trzymać się za ręce, okazywać sobie wiele czułości, rozmawiać otwarcie o uczuciach, zalewać się łzami, strzelać fochy i histeryzować z byle powodu, rumienić się przy każdej okazji, nosić kostiumy w motylki i tak dalej, i tak dalej. Problem polega jednak na tym, że zdecydowana większość nastoletnich chłopców, niezależnie od przyczyny (biologia, kultura, nieważne) nie zachowuje się jak Haru i spółka. Dlatego właśnie zachowanie bohaterów może razić, zalatywać kiczem, nadmierną egzaltacją, metroseksualnością i czym tam jeszcze. :)
Re: FMA Brotherhood
Mogłabym Ci tu wypisać multum różnic między Erenem i Edwardem, między duetem Eren‑Armin i braćmi z FMA, między Annie i Olivier etc., za to przyrównać ich wszystkich do postaci z całkiem innych serii. Podobnie, jeśli chodzi o kreskę i muzykę. Tylko co z tego? Nie twierdzę, że twórcy anime nigdy nie inspirują się cudzą pracą, ale w przypadku tych konkretnych serii porównanie jest równie zasadne jak, bo ja wiem, porównanie FMA i Dissidii. Tak, twórcy gry Dissidia FF też musieli bardzo lubić FMA, bo Zidane wygląda jak Ed, zachowuje się jak Ed, ma nawet tę samą seiyuu, więc połowa kwestii brzmi identycznie… Tyle, że nie. ;)
Niezłe, choć bez porównania z pierwszą serią
Jeśli zaś chodzi o samo zakończenie, okazało się dość otwarte, ale mimo wszystko satysfakcjonujące – nie przepadam za pełnymi patosu wyznaniami i wykładaniem wszystkiego kawa na ławę. Zaskoczyło mnie tylko jedno: wątek mistrza Viery. Chiyaki gonił za swoim nauczycielem przez trzy serie, a kiedy w końcu go dopadł, Viera‑sensei okazał się w sumie… nieważny, pomijając fabułę jednego odcinka. Choć to zepchnięcie Viery na piąty plan też, na swój sposób, ma sens, bo przecież Chiyaki chce – i powinien – budować swoją przyszłość przede wszystkim sam i wspólnie z Nodame.
Ostatecznie daję kontynuacji 7/10, czując, że nieprędko do niej wrócę – nie umywa się do pierwszej odsłony „Nodame Cantabile”.
Nuda i niesmak
Zabierając się za DL, wiedziałam, w co się pakuję – przeczytałam wcześniej kilka recenzji. Postanowiłam jednak poszerzyć horyzonty (rzadko oglądam serie dla panienek) i sprawdzić, czy może, jako fanka mroczniejszych i ostrzejszych klimatów, okażę się targetem tego anime. ...Lol, nope, jednak nie, ustawiczne wysysanie i poniżanie głównej bohaterki, zamiast wywołać reakcję „mhm, tak, to jest to”, zniesmaczyło mnie i wynudziło, z przewagą tego ostatniego.
W DL zabrakło mi przede wszystkim pociągających, interesujących bishów i sensownej fabuły.
Jeśli chodzi o fabułę, mogę jej wybaczyć, że była jednowątkowa, prostsza nawet od konstrukcji cepa – w końcu po anime na podstawie gry otome trudno spodziewać się czegoś więcej. Ubolewam jednak nad tym, w jaki sposób ta fabuła została poprowadzona. Przez całą pierwszą połowę serii nie działo się praktycznie NIC poza kolejnymi, idealnie przypadkowymi scenami gwałtów/wysysania. Bohaterka niby dostała jakąś tajemnicę do rozwiązania, ale szło jej to wyjątkowo niemrawo, a pod koniec scenarzyści i tak machnęli na wszystko ręką i zarzucili wątek na rzecz innej, prościutkiej „intrygi”. Jeszcze bardziej modelowo skopano chociażby wątek nocnej szkoły: pojawia się tylko w jednym odcinku i służy chyba tylko temu, żeby jeden z wampirów mógł zmolestować bohaterkę na tle innego koloru ściany. Fail.
Porażką są również postacie. Akurat głównej bohaterki nie czepiam się tak bardzo – dziewczę wykazuje przebłyski zdrowego rozsądku i wolnej woli, a jej niemrawe, nieefektywne próby oporu idzie zrozumieć: sterroryzowana, straumatyzowana, całkowicie osaczona ofiara nie będzie zachowywać się inaczej, a wampiry bardzo się postarały, żeby szybko doprowadzić Yui do takiego stanu. Szkoda tylko, że w kolejnych odcinkach realizm psychologiczny idzie się kochać na rzecz popychania „fabuły”/„romansów” do przodu: Yui, zamiast doszczętnie sfiksować, popaść w katatonię, planować samobójstwo albo wykorzystać realną szansę ucieczki (sic!), traci instynkt samozachowawczy, zaczyna sama szukać kontaktu ze swoimi dręczycielami, okazuje im sympatię, życzy im jak najlepiej… Myślałby kto, że jednak lubi być krzywdzona fizycznie i psychicznie, a w zachowaniu wampirów nie ma w sumie nic złego, skoro tak szaleją za bohaterką i na swój sposób się o nią „troszczą” (usprawiedliwmy ich jeszcze traumami i paskudną matką). Takie ukazanie postaci i ich relacji mocno mnie odrzuca. Szczególnie że, nie czarujmy się, DL będą oglądać/ jarać się w większości młodziutkie, niewyrobione życiowo nastolatki, dla których Ayato czy Laito to synonim fajnego chłopaka („bije, pije, ale przecież jest taaaki mhroczny, gorący i rhomantyczny, i myśli tylko o mnie!” <3).
Nawiasem mówiąc, sześciu lowelasów to chodzące klisze, na dodatek nieszczególnie różniące się od siebie, skoro każdy jeden to sadysta z bardzo podobnym zestawem tekstów. Przez cały seans najbardziej dręczyło mnie pytanie, co oni właściwie robią w „życiu”, poza wylegiwaniem się na sofach i molestowaniem kolejnych dziewcząt? Przecież to okropnie nudne? Nawet arcywyrafinowana „intryga” ich mamusi i wuja dostarczyła im najwyżej jeden wieczór rozrywki.
Z chłoptasiów, o dziwo, podobał mi się ten nazywający Yui „suczką”, i to chyba właśnie dlatego, że od początku do końca traktował bohaterkę najbardziej przedmiotowo, że „zgwałcił” ją w miejscu dla niej świętym, mimo jej łez i protestów – bardzo to było pedagogiczne, zabrakło mi tylko, żeby na koniec wyssał dziewoję na śmierć i splunął na nią z pogardą; może do zachwyconych fanek by dotarło, że „związki” z podobnymi typami nigdy nie kończą się dobrze.
Minimalną sympatią darzyłam również Subaru, tego od dziury w ścianie z pierwszego odcinka, bo on akurat traktował Yui względnie PODmiotowo – co też nie przeszkadzało mu jej gwałcić, ale mniejsza o to, wszak ludzki był z niego pan, („A mógł zabić…!”).
Krótkie odcinki to niewątpliwie największa zaleta tej serii. Grafika i muzyka na kolana nie powalały, ale nie psuły całości jeszcze bardziej, dlatego dorzuciłam w ocenie pół gwiazdki.
„Ciekawskim” widzom, których jeszcze niewystarczająco odrzuciła główna recenzja i stosik komentarzy poniżej, odradzam oglądanie. Nie warto, nawet dla wątpliwego lolcontentu.
Re: Zdecydowanie przereklamowane, choć nadal dobre
Re: "Nie podoba mi się, bo nie było zgodne z moimi oczekiwaniami" - wut?
Mam się jarać tym, że gwałt i przemoc są ukazane jako wstęp do wzajemnego zrozumienia i cieplejszych uczuć, serio?
Lepiej poprowadzone fabuły widziałam już w porno‑doujinach.
„Ach i to oskarżenie: „nie walczy, tylko mówi „proszę, przestań” i leży z zamkniętymi oczami!” – jasne, sparaliżowana bólem i strachem, przytrzymywana przez nadludzko silną istotę… powodzenia.”
Tego ani myślę się czepiać – wyobrażam sobie, że straumatyzowana bohaterka nie będzie potrafiła skutecznie się bronić. Ale na litość bogów, czepiam się tego, że lasia, która – teoretycznie – nie chce być wysysana, którą spotykają ból, upokorzenie, która wie, że czeka ją śmierć – SAMA zaczepia swoich gwałcicieli, szuka kontaktu, troszczy się o ich życie i samopoczucie, nie wykorzystuje szansy ucieczki, stara się być miła – to ostatnie chyba nie dlatego, że taką strategię przetrwania obrała – co byłoby nawet sensowne – tylko że naprawdę CHCE być miła dla swoich dręczycieli, bo tak wypada (?). Wymiękam.
Re: Nie zamierzam oglądać,ale...
...Bogowie, a tak serio, to ten ep jest chyba największą stratą czasu, jaką można zaliczyć w życiu (pomijając może pozostałe odcinki tej prześwietnej serii).
Omijać. Szerokim. Łukiem.
Re: Sieczka o niczym
Jeśli komuś z Was się wydaje, że fabuła anime była słaba, bo spłycała dziewięciotomowy oryginał – i w związku z tym warto sięgnąć po książki pani Asano – to macie rację: wydaje Wam się. Papierowy pierwowzór zawiera niemal dokładnie te same treści, co anime; ba, animowany serial wyświadcza wręcz książkom przysługę, skracając rozwleczone do nieskończoności sceny „akcji” w Correctional Facility.
Wyjątkiem jest ostatni tom – przedstawione w nim wydarzenia kliknij: ukryte (to, jak właściwie Nezumiemu udało się przeżyć, jak upadło tytułowe miasto, jak bohaterowie dogadali się z Elyurias) mają zdecydowanie więcej sensu niż idiotyczne deus ex machina zaserwowane w anime. Ale prawa jest taka, że na sensowne zekranizowanie tych wydarzeń zabrakło raptem jednego epizodu.
Z innych plusów powieści wymieniłabym jeszcze kilka scen z udziałem władz No 6. i minimalnie więcej miejsca poświęconego przeszłości Nezumiego czy naturze Elyurias. Z naciskiem na minimalnie – rozczaruje się ten, kto spodziewa się w książkach jakichś nowych rewelacji na ten temat. Poza tym autorka w kółko pisze o tym samym – głównie o tym, jak jakie to No. 6 jest złe, niedobre, paskudne, hiemumanitarne i w ogóle – co sztucznie podbija liczbę stron powieści.
Lekturę polecam tylko i wyłącznie zagorzałym fankom i fanom serii.
Przyzwoita kontynuacja
Opening i ending znakomicie pasowały do całości, brakowało mi natomiast większej dawki muzyki klasycznej, a nawet podpisów pod niektórymi utworami. Grafika znowu okazała się najsłabszym punktem anime – rysownicy nie wysilili się zbytnio nad statycznymi, rozmazanymi planami budynków, ulic czy zieleni, a wnętrza sprawiały wrażenie ascetycznych. (Cóż, przynajmniej dzięki tej umowności nie skopano dokładnie francuskich realiów). Animacja komputerowa towarzysząca grze orkiestry wypadała bardzo sztywno i nienaturalnie; muzycy wyglądali jak kukiełki, często z białymi plamami zamiast twarzy – to już lepsze były chyba nieruchome plansze z jedynki…
Żadna z wymienionych przeze mnie wad nie zmienia jednak faktu, że fani serii powinni połknąć rzecz z przyjemnością, bez zbytniego wgłębiania się w niedoróbki.
Świetna komedia obyczajowo-romantyczna
Jak na obyczajówkę, pozbawioną natłoku akcji i dramy, seria okazała się zaskakująco wciągająca: po każdym odcinku miałam ochotę natychmiast sięgnąć po kolejny, żeby dowiedzieć się, jak bohaterowie poradzą sobie z kolejną próbą, występem czy jakimś życiowym dylematem.
Zawarty w serialu lekki, nienachalny humor mógłby ubawić nawet człowieka na skraju depresji; nie było chyba odcinka, na którym nie parsknęłabym głośnym śmiechem, najczęściej kilkukrotnie. Warstwa romansowa również wypada bardzo zgrabnie i wiarygodnie, mimo oczywistego przerysowania pewnych zachowań postaci, w szczególności Nodame. A skoro już o postaciach mowa, stanowią one jedną z głównych zalet serii. Dziwactwa Nodame wzbudzają śmiech, ale nie politowanie, podobnie zresztą jak bucera i autorytarność Chiyakiego – mimo swoich wad, oboje stanowili ciepłą, przesympatyczną parę. Właściwie większość bohaterów w tym anime jest przesympatyczna, a przy tym na tyle zróżnicowana, że będę wspominać ich z uśmiechem jeszcze na długo po seansie.
Podobało mi się, że postacie, mimo wspomnianego już przerysowania i wielu „głupich” zachowań, nie zatrzymały się mentalnie na poziomie nastolatków, lecz zachowują się jak studenci, jak młodzi dorośli – w dorosły sposób podchodzą do porażek, planują swoją karierę, a „chodzenie ze sobą” nie stanowi jedynego sensu ich życia i nie sprowadza się do nieśmiałych przytulanek.
Animacja nie rzuca na kolana: statyczne, leniwie sunące po ekranie kadry oraz rozmyte, ledwie naszkicowane tła wypełniają większość każdego odcinka. Ale też, umówmy się, nie o dynamiczną, porywającą animację w tej produkcji chodzi – podczas koncertów widz ma przede wszystkim słuchać muzyki, reszta może zejść na drugi plan. Sama kreska jest się całkiem przyjemna: każda postać ma charakterystyczny wygląd, emocje zostają dobrze zarysowane.
Muzykę klasyczną lubię, ale się na niej nie znam, więc trudno mi ocenić, czy wykonania poszczególnych utworów są rzeczywiście tak „genialne” i „porywające”, jak zapewniają widza sami bohaterowie i informacje płynące z offu (potrafię jedynie wyłapać ewidentne zgrzyty w miejscach, gdzie zgrzyty znalazły się celowo), natomiast z całą pewnością mogę powiedzieć, że słuchanie ścieżki dźwiękowej do tego anime było ogromną przyjemnością, a przy okazji pełniło rolę dydaktyczną – każdy ważniejszy utwór został nie tylko podpisany, ale i pobieżnie zinterpretowany. Aż trudno mi wyobrazić sobie mangę, która musiała być pozbawiona tych wszystkich cudownych dźwięków…
Śpiewane opening i ending też nieźle wpadały w ucho.
Całość dostaje ode mnie 9/10 – jeden punkt w dół za niedociągnięcia w oprawie graficznej, reszta to czysty miód.
Re: Zdecydowanie przereklamowane, choć nadal dobre
Ok, rozumiem już, o co Ci dokładnie chodziło z tą arogancją. Mnie akurat docinki w wykonaniu Leviego nie przeszkadzały, bo nie miałam wrażenia, że facet cierpi na kompleks wyższości albo naprawdę ma innych ludzi gdzieś (znowu: gdyby naprawdę miał ich gdzieś, nie ryzykowałby życia w walce z tytanami). Całkiem możliwe, że ta akceptacja dla „bucery” Leviego wiąże się z moimi doświadczeniami, bo miałam kiedyś przyjaciółkę o bardzo podobnym, szorstkim sposobie bycia, która najczęściej nie starała się komuś celowo dopiec, tylko zwyczajnie nie siliła się też na bycie miłą za wszelką cenę.
Ale, jak się tak zastanowić, to buc jest bucem, i Twój brak akceptacji dla nieprzyjemnych odzywek postaci albo traktowania innych ludzi z góry (zamierzonego czy nie) to bardzo zdrowy objaw. :)
Przy okazji: zgadzam się, Levi ma bardzo przyjemny głos. Aż brakowało mi go w mandze.
W co drugim (każdym?) shounenie bohaterowie, zwłaszcza główni bohaterowie, mają tendencję do darcia paszczy, widać taka norma – podobnie jak wykrzykiwanie nazw ataków w środku walki. ;) Samo w sobie mi nie przeszkadza, może dodawać dramaturgii i tak dalej, ale jak słusznie zauważyłaś – liczy się dawka. Generalnie, krzyk ma ukazywać „energiczność” bohatera i budować napięcie w danej scenie, ale kiedy praktycznie każda ważniejsza scena opiera się na krzyku, i krzyczą prawie wszyscy, efekt się rozmywa (i wtedy, dla odmiany, prawdziwe napięcie rodzi się wtedy, kiedy postać, która zwykle krzyczy, nagle dramatycznie zniża głos).
I jeszcze tak z czysto ludzkiego punktu widzenia: ciągłe słuchanie krzyku jest męczące dla uszu. ;)
Pozdrawiam i życzę powodzenia z mangą, oby nie okazała się stratą czasu!
Re: Zdecydowanie przereklamowane, choć nadal dobre
Oj, tak, fabuła urywająca się ni przypiął, ni wypiął, boli. Za mangę jednak się zabrałam i przeczytałam wszystko, co wyszło do chwili obecnej. Ogólnie rzecz biorąc: Hajime Isayama wyrabia się z tomu na tom, szczególnie jeśli chodzi o rysunek postaci i układ kadrów. Jeśli więc jeszcze kiedyś zmienisz zdanie i zechcesz sprawdzić, co dzieje się po zakończeniu anime, polecam lekturę od 32. rozdziału – od tego miejsca dzieło wygląda już przyzwoicie, a wcześniej nie dzieje się absolutnie nic, czego byś nie wiedziała z anime (i możesz się wynudzić, czytając to samo jeszcze raz).
Postaci drugoplanowe w SnK mają to do siebie, że jest ich multum. I trochę na tym cierpią, bo brakuje kart mangi/ czasu antenowego w anime na dokładne ukazanie charakteru każdej z nich, przeszłości, interakcji z osobami dookoła i tak dalej. Z drugiej strony – w dalszej części mangi nie następuje nagły wysyp nowych twarzy, a część starych ginie, co rodzi nadzieję, że każdą ważniejszą postać poznamy tak, jak na to zasługuje, i znajdą się wśród nich Levi czy Hanji.
Leviego zamierzam bronić, spodobał mi się, skubany. Fakt, na samym początku, kiedy (czytaj spojlery śmiało, to są rzeczy, które każdy, kto obejrzał anime w całości, wie) kliknij: ukryte - kiedy rozmawiał z Erenem w więzieniu, a potem skatował chłopaka na przesłuchaniu, wzięłam go za odpychającego socjopatę/sadystę. Tyle, że Levi nie jest socjopatą/sadystą, co widać właściwie w pierwszej scenie, w której go poznajemy, czyli jeszcze przed spotkaniem z Erenem. To scena, w której Levi i inni żołnierze walczą z tytanami w mieście. kliknij: ukryte Levi zostaje zbryzgany krwią tytana i ociera ją z wyraźnym obrzydzeniem; bycie brudnym mu przeszkadza, facet ma w końcu obsesję na punkcie czystości. Chwilę później ten sam Levi, który tak bardzo brzydzi się pobrudzić, dobrowolnie ściska dłoń podwładnego, całą we krwi, żeby dodać mu otuchy tuż przed śmiercią. Jaki nieczuły socjopata zrobiłby coś takiego? ...No dobrze, może jakiś zimny manipulant posunąłby się do podobnego gestu, żeby utrzymać morale w swoim rozdziale albo wykreować się na wspaniałego dowódcę, ale Levi zdecydowanie nie jest osobą wypraną z uczuć, ze współczucia. To objawia się również później, po stracie niemal całego oddziału w walce z Annie, i dalej, już na kartach mangi – tu mam dwa bardzo konkretne, dobitne przykłady, ale nie chcę Ci niczego na siłę spojlerować, więc zmilczę.
Aha, sama scena z ciężkim pobiciem Erena była ustawką; Levi sam o tym mówi i jest to również jego forma przeprosin pod adresem chłopaka.
Natomiast co do zgorzknienia/arogancji, też muszę zaprotestować. Oto przykłady pierwsze z brzegu, które nie będą dla Ciebie spojlerami:
kliknij: ukryte Po pierwsze, Levi jest teoretycznie najlepszym Zwiadowcą (teoretycznie, bo Mikasa depcze mu po piętach i pewnie jeszcze go prześcignie), ale nigdy się z tym nie obnosi. Kiedy podczas walki z kobietą‑tytanem uszkadza sobie nogę, doskonale rozumie, że teraz przez jakiś musi stanąć z boku i pozwolić innym walczyć – nie będę rozpisywać się nad tym, że przeciętny (nastoletni) bohater shounena i tak rwałby się w tej sytuacji do walki, arogancko przekonany o własnej nieśmiertelności/umiejętnościach. Po drugie, żaden prawdziwie zgorzkniały człowiek nie podejmowałby niemal samobójczej walki z tytanami w obronie innych. Zgorzkniały człowiek nie szuka zmian, tylko poddaje się losowi.
Oczywiście, ze wszystkim powyższym możesz się zgadzać lub nie, i nadal nie trawić postaci, Twoje święte prawo. :) Zresztą nawet ja, która widzę w Levim całkiem przyzwoitego faceta, nie rozumiem zbiorowego zachwytu fanek i mam wrażenie, że jest to właśnie zachwyt nad tym, jakim to Levi jest niemiłym badassem albo wymarzonym biszem do pairingu, a nie nad wszystkim, co się pod zewnętrzną bucerą postaci kryje.
Damn, znowu strzeliłam długiego komcia. Się więcej (chyba) nie powtórzy. ;)
Sieczka o niczym
A teraz po kolei, bo muszę w swoim komentarzu odreagować kilka godzin, które doszczętnie zmarnowałam, oglądając „No. 6”.
Pod względem fabularnym to anime leży, kwiczy i błaga o dorżnięcie. Na początku jest jeszcze w porządku, dostajemy spójne zawiązanie akcji, kilka tajemnic, napięcie między parą głównych bohaterów. W okolicach czwartego odcinka to wszystko siada, przestaje dziać się niemal cokolwiek, co popychałoby wydarzenia do przodu. Widz czeka i czeka na konkrety, a tu mija jeden ep za drugim i oto BACH! NAGLE! – zakończenie, o którym napisać, że nielogiczne, że bez sensu, że deus ex machina, to jak nic nie napisać. Bez spojlerowania zaznaczę tylko ogólnikowo, że żaden z wątków pobocznych nie doczekał się domknięcia, ale najbardziej zdenerwowało mnie co innego. Dwaj główni bohaterowie przez pół serialu spierają się, CO należy zrobić, w końcu COŚ robią, a to coś ma ZEROWY wpływ na to, na co chcieli wpłynąć – innymi słowy, gdyby Shion i Nezumi nie zrobili NIC, los No. 6 wyglądałby dokładnie tak samo, ergo: główni bohaterowie nie byli potrzebni w fabule. Drodzy scenarzyści, tak się nie robi. A już ze spojlerowaniem: kliknij: ukryte z końcówki jasno wynika, że Safu mogła sama zniszczyć miasto i zrobiłaby to bez pomocy chłopców. Opozycjoniści też mieli zerowy wpływ na rozwój wydarzeń. Elementy nadprzyrodzone wyglądają na wyciągnięte wprost z tyłka. Nie dowiadujemy się, kim byli ludzie z lasu, skąd wzięły się pszczoły, co dokładnie łączyło Karen z przedstawicielami władz etc., etc. W środku miasta szaleją żółte tornada, a mury pękają samoistnie, chyba od nadmiaru bezsensu. Jeden bohater zabiera się za poważną operację na drugim w budynku, który właśnie zajmuje się wybuchaniem i waleniem w gruzy. Karen, kochająca matka, zostawia kilkuletnią dziewczynkę SAMĄ wśród chaosu, kiedy jest całkiem prawdopodobne, że dziewczynka właśnie została sierotą (a wujka straciła na pewno). Defuq I just watch? *wali czołem o biurko*
Ok, można powiedzieć, że w środku mało się dzieje, bo środek został poświęcony budowaniu relacji między parą głównych bohaterów. Niestety, nie są to ani wyjątkowe, ani odkrywcze, ani nawet szczególnie ciekawie przedstawione relacje. Ot, dwójka nastolatków odkrywa, że wiele dla siebie znaczy, plus jeden z chłopców kurczowo trzyma się młodzieńczego idealizmu, a drugi powoli otwiera swoje wrażliwe serce. Szkoda, że tak wiele rzeczy zostaje powiedziane wprost – zamiast ukazać, co czują postacie głównie przez pryzmat ich zachowania (dobry przykład: kliknij: ukryte Nezumi organizujący akcję uratowania Safu za plecami Shiona), każe im się też rzucać górnolotnymi, wyświechtanymi frazesami w stylu: „jesteś dla mnie najważniejszy” albo „coś mnie w tobie przyciąga”.
Plus, nie bardzo w ogóle kupuję ten związek w takiej formie, w jakiej został podany. Bo ani to platoniczna miłość dwóch kumpli (dwaj kumple nie całowaliby się w usta), ani pączkujący romans – bo co to za romans bez śladu fizycznego pożądania, szczególnie jeśli mówimy o szesnastoletnich chłopcach? Hormony im zastrajkowały? Tak czy inaczej, mam wrażenie, że wśród tagów dla serii zdecydowanie powinien znaleźć się „romans”, bo to relacje Shiona i Nezumiego wypełniają 2/3 czasu antenowego.
Jeśli już o postaciach mowa, muszę napisać, że bohaterowie tacy jak Shion, tak zwane „chodzące dobro”, osoby niezdolne do odczuwania głębszej złości, idealistyczne, altruistyczne do granic, przyprawiają mnie o skrajną irytację. Shion tak twardo obstawał przy swoim światopoglądzie i wartościach moralnych, że przedostatni odcinek, w którym kliknij: ukryte Shion najpierw z zimną krwią dobija rannego żołnierza, a potem błyskawicznie wraca do równowagi psychicznej, zrobił z niego nieledwie wypranego z emocji socjopatę, zamiast ukazać jakikolwiek rozwój postaci. Cyniczny, mocniej stąpający po ziemi Nezumi znacznie bardziej przypadł mi do gustu, choć jeśli przyjrzeć mu się bliżej, on też okazuje się jednym chodzącym stereotypem: wrażliwca, który skrywa wrażliwość pod maską nieczułego twardziela. Głębi w tym bardzo mało, ale przynajmniej „wierzchnia warstwa” nie boli, jak w przypadku Shiona.
Od strony graficznej anime wypada różnie. Z jednej strony, już pierwszy odcinek zachwyca wspaniałą animacją drzew na wietrze czy kropli ulewy uderzających o szybę, a projekty postaci robią miłe wrażenie. Potem jednak zaczyna brakować fajerwerków, w oczy rzucają się natomiast koślawe gęby statystów albo blizna Shiona wyglądająca jak samoprzylepny tatuaż. Drażnił mnie nieco sposób rysowania rzęs na dolnych powiekach – przypominały mi szwy łączące skórę z gałkami ocznymi – ale to już drobiazg.
Muzyka – jakaś chyba leciała, z gatunku tych, które absolutnie nie zapadają mi w pamięć. Opening byłby nawet dobry, gdyby nie to, że został zaśpiewany słodko‑pislikiwym głosem „kawai” sześciolatki, który tak baaardzo pasował do anime o dwójce nastolatków płci męskiej w trudnym, paskudnym świecie… *eyeroll*
Podsumowując: serię połknęłam szybko, ale co z tego? Fanom z minimalnymi wymaganiami, którzy widzieli/czytali już w życiu jakieś dobre sci‑fi albo gejowskie romanse, albo w ogóle wiedzą, co to serial ze spójną fabułą, radzę omijać „No. 6” szerokim łukiem.
Re: Death Note
Pozdrawiam i trzymam kciuki za czas/fundusze na mangi, czy to Death Note, czy inne tytuły, które jeszcze przypadną Ci do gustu. :)
"Tylko" niezłe, a szkoda
A teraz, aby nieco rozwinąć myśl:
1. Jedenaście niemal godzinnych odcinków to wystarczająco wiele, by pomieścić fabułę 23‑odcinkowego anime. Nie obyło się bez cięć i zmian w stosunku do oryginału, które w żaden sposób nie wypaczają najważniejszych wątków serii, tworzą jednak wrażenie pewnego braku płynności podczas przechodzenia od jednej sceny do drugiej.
2. Przerysowane zachowanie postaci w anime śmieszy po stokroć, w serialu z żywymi aktorami – niekoniecznie. Nodame sprawia tutaj wrażenie nie tyle dziwaczki, ile osoby ewidentnie upośledzonej umysłowo i społecznie – tym bardziej nie potrafiłam śmiać się np. z tego, że Chiyaki przewracał ją na podłogę ciosem pięści prosto w twarz. (Chłopak stosujący przemoc fizyczną wobec autystycznej dziewczyny – ugh, nie, do not want.)
3. Zastanawiałam się, jak zostaną potraktowane sceny pt. „Nodame przez kilka dni nie myła włosów i śmierdzi”. Oczywiście, w dramie aktorka wygląda tak, jakby dopiero co wyszła od fryzjera i wizażystki. Zmarnowany potencjał. :(
4. Tradycja obsadzania Japończyków w roli nie‑Japończyków w tego typu produkcjach nie jest mi obca, ale aktor grający Stresemanna to lekkie przegięcie, przy nim też było mi trudno przełknąć umowność serii. (Może sensowniej byłoby zrobić z niego Japończyka, który większość życia spędził w Europie, dlatego jest genialnym mistrzem z zagranicy, z obcym akcentem i tak dalej.)
5. Wszystkie sceny zbiorowe (ujęcia dziedzińca uczelni, próby orkiestry itp.), zdecydowanie lepiej prezentują się w dramie niż w anime, które aż straszyło ilością nieruchomych kadrów.
6. Bywają momenty, w których drama lśni humorem, jakiego nie pamiętam z oryginału – jak chociażby podłożenie fragmentu z „Don Giovanniego” w chwili, kiedy kliknij: ukryte Stresemann zbliżał się, by pocałować Nodame. :D
Ogólnie rzecz biorąc, bardzo żałuję, że live action nie poszło chociaż częściowo w stronę realizmu, nawet jeśli miało ku temu „predyspozycje” – seria rozgrywa się przecież we współczesnej Japonii, w zaledwie kilku miejscach (z przewagą wnętrz), pozbawiona jest wszelkich elementów nadnaturalnych, kaskaderskich ujęć etc. Gdyby okroić tandetne efekty specjalne i nieco inaczej ukazać dziwactwa Nodame oraz „szorstkość” Chiyakiego, mogłaby z tego wyjść ciepła, sympatyczna komedia obyczajowa, którą oglądałoby się z dużą przyjemnością, a przede wszystkim bez śladu żenady.
...No ale czego ja oczekuję od japońskiej dramy. ;)
Re: Death Note
Ja nie napisałam, że zakończenie jest złe, bo nie jest. Jest oryginalne, ale dla kogoś kto murem stał za Lightem, będzie to wielki cios i rozczarowanie :)"
Przyznaję, anime oglądałam bardzo wybiórczo, bo wcześniej zaspokoiło mnie dwukrotne przeczytanie mangi. A w mandze Light nie wzbudza aż tak wiele sympatii, trudniej mu współczuć i uważać go za niezrozumianego, zagubionego geniusza, który chciał dobrze, ale mu nie wyszło, czy coś w tym guście. Plus, w mandze akcja jest nieco bardziej rozciągnięta, co z kolei oznacza, że gdzieś po drodze dramaturgia spada (bogowie, te rozdziały z firmą Mikamiego -_-), a to dodatkowo potęguje oczekiwania czytelnika, że ktoś wreszcie ubije Kirę.
Nah, nie przypominam sobie poczucia, że koniec okazał się zbyt nagły.
„Tak to jest jak człowiek przywiąże się do jakiejś postaci. Potem można się nieźle na tym przejechać…”
No ale z drugiej strony – dzięki czemuś takiemu człowiek może się wzruszyć, przejąć, a historia lepiej zapada w pamięć. Dlatego „złe” zakończenia bywają dobre. ;)
Re: Death Note
I żeby nie było – absolutnie nie hejtuję chłopaka, uważam go za ciekawą postać. Ciekawą, ale nadal zasługującą na paskudny los.
PS: Przyłączam się jednakowoż do Twojego hejtu na Mello i Neara, ich kreacje były nieporozumieniem w porównaniu z postacią eLa. ;)
IMHO lubienie/sentyment to jedno, a totalny brak krytycyzmu to drugie. Umiejętność obiektywnego spojrzenia na dany tytuł to cenna rzecz, która przecież nie musi przekładać się na spadek czystej sympatii, czy to intuicyjnej, czy to wiedzionej sentymentem.
Sama mogłabym wymienić kilka anime – „hitów z młodości” i nie tylko – które uwielbiam mimo licznych, widocznych gołym okiem niedociągnięć.
Niestety, Rayearth się do nich nie załapał.
A i tak siedzę teraz nad drugą serią. _^_