Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Yatta.pl

Komentarze

Lenneth

  • Avatar
    A
    Lenneth 12.01.2013 22:07
    Drętwa bzdura na kiju
    Komentarz do recenzji "Bakumatsu Kikansetsu Irohanihoheto"
    Jak w tytule komentarza – większej bzdury już dawno nie miałam okazji oglądać.
    Nie chodzi mi wcale o to, że w anime wymieszano prawdziwą historię z elementami fantasy – fantasy akurat lubię, a historię okresu Bakumatsu akurat względnie ogarniam, połączenie mogłoby wyjść strawne. Chodzi o sam chaotyczny, wybujały scenariusz, który twórcy chcieli chyba jak najbardziej „ulepszyć”, dlatego wcisnęli do niego absolutnie wszystko: czarną magię, złe duchy, magiczne miecze, katany, pistolety, bitwy morskie, świecące oczy, latające zamki, królową angielską, Joannę d'Arc… no cuda, panie, cuda! Aż niedobrze się od tego robi.
    Jeśli zaś o wątki/postacie ściśle historyczne chodzi, to myślę, że byłoby lepiej, gdyby zamiast faszerować widza czytanym z offu podręcznikiem („roku tego i tego oddział taki a taki przedarł się przez formację siaką w stronę miasteczka owego” – wszystko zilustrowane mapką ze strzałkami lub przypadkowymi krajobrazami) oraz wprowadzaniem dziesiątek nazw miejscowości i nazwisk, skupiono się na solidnym pokazaniu jednego, konkretnego wycinka rewolucyjnej rzeczywistości. (Np. charyzmatyczny wódz X kontra równie charyzmatyczny Y, reszta jakoś w tle.)
    No, ale nic to. Nazwiska i przypisy wyskakujące mi w kanji na dole ekranu mogłam jeszcze zignorować. Gorzej, że seria leży i kwiczy jeśli chodzi o bohaterów. Naprawdę, w życiu nie widziałam równie płaskich postaci!!
    Postacie są zaledwie marionetkami w rękach przeznaczenia, czy też raczej widzimisię ich twórców. Chodzą i walczą ze sobą, „bo tak” (...mają w scenariuszu). Nie wiem, może taki był odgórny zamysł twórców, a ja się burzę, bo nie czuję fatalistycznej filozofii wschodu (?), ale doprawdy, jeśli przez 26 odcinków mam się zżyć z bohaterami, to niech ci bohaterowie coś MÓWIĄ, MYŚLĄ i CZUJĄ. Niech mają jakiś CHARAKTER. Tymczasem Akizuki jest idealnie bezbarwny – chodzi i macha mieczem, koniec. Kakunojo nie robi nic poza powtarzaniem w kółko trzech rzeczy: najpierw „zemsta”, potem „Akizuki­‑sama”, potem „dla kraju!”. (Naprawdę nic innego nie mówi!) O Kanno, też głównym bohaterze, wiemy „aż” tyle, że opuściła go matka, więc ma traumę. Jeden główny zły jest zły, „bo tak”, a drugi dlatego, że opętał go zły duch (a duch jest zły, bo… zgadliście, „bo tak”). Liczne postacie drugoplanowe posiadają równie wielką głębię. Moją uwagę na moment przykuł jedynie Hijikata, ale Hijikatę widziałam już wcześniej w pierdyliardzie innych produkcji, nie tylko anime, i tak był o wiele ciekawszy, co z tego, że może brzydszy.
    Podsumowując, BKI „oferuje” widzowi ze trzy, cztery tuziny idealnie płaskich postaci oraz absurdalnie naciągany scenariusz, który nie jest ani rzetelną lekcją historii, ani czystym, lekkim fantasy.
    Jedynym plusem tej serii pozostaje właściwie oprawa audiowizualna. Projekty postaci wyglądają naprawdę ładnie, tła też. Sceny walk bywają już natomiast czasem zbyt statyczne (pełne uproszczeń typu: nie pokażemy biegnącej postaci, tylko niech sam tułów przesuwa się w zwolnionym tempie po ekranie z głośnym „Aaaaaa!, żeby dodać dynamiki). Muzyka nieźle pasuje do wydarzeń.
    Na koniec jedno: piosenka z openingu jest cudowna. Zdecydowanie warto jej posłuchać… i dokładnie w tym miejscu zakończyć przygodę z całym anime.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.01.2013 21:16
    Komentarz do recenzji "Angel Sanctuary"
    Słabizna już sama w sobie, a w porównaniu z mangą – poziom tego „anime” wręcz leży i kwiczy. Napisałam „anime” w cudzysłowie, bo trudno tę rzecz traktować inaczej jak (nieudaną) reklamówkę oryginału. Ani kreska, ani poziom animacji, ani fabuła nie oddają sprawiedliwości komiksowi, a pomysł zekranizowania w ten sposób raptem niecałych 10% procent mangi uważam za poroniony.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.01.2013 20:49
    Trudno ocenić
    Komentarz do recenzji "Batman: Rycerz Gotham"
    Bardzo nierówna produkcja – niektóre epizody przypadły mi do gustu, inne już nie. W pierwszym, dla przykładu, wyjątkowo nie spodobała mi się grafika, ale już od strony fabularnej było ciekawie – fajne okazało się skontrastowanie legendy o Batmanie (robocie, nietoperzu, duchu) z prawdziwym Batmanem­‑człowiekiem. Z kolei epizod (chyba) trzeci urzekł mnie postacią Bruce'a­‑bishounena, ale już fabularnie niewiele miał do zaoferowania.
    Oczywiście, jeśli o fabule mowa, to wszystkie te epizody układają się w jedną całość. Ciągle zmieniająca się grafika wywoływała u mnie jednak wrażenie zgrzytu – wolałabym, żeby film robiło jedno studio, jeden komplet artystów, i żeby utrzymali oni rzecz w jednej konwencji.
    Jakiś czas przed obejrzeniem tego anime o Batmanie przeczytałam też książkę (właściwie nowelizację) z identyczną fabułą i, szczerze mówiąc, chyba to książka spodobała mi się bardziej od filmu.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.01.2013 20:38
    Komentarz do recenzji "Bastard!! Ankoku no Hakaishin"
    Przyzwoite i warte obejrzenia, bo oldskulowe – teraz już takich anime fantasy się nie robi. :)
    Fabuła i bohaterowie nie grzeszą skomplikowaniem, a kreska odstaje od dzisiejszych standardów, ale całość ogląda się przyjemnie, bez nudy. Seksistowski podział ról nawet mnie, kobiety, nie dał rady zdenerwować – również wydał mi się uroczo oldskulowy. ;) Urocze były też nawiązania do zespołów metalowych – autor recenzji wspomina o Iron Maydon, a co z samym Dark Schneiderem albo królestwem Meta­‑Rikana? :D
    Fanom „klasycznego” fantasy polecam chociażby rzucić okiem na ten tytuł, a nuż wytrwają przy nim całe sześć odcinków.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.01.2013 17:37
    Komentarz do recenzji ".hack//SIGN"
    Oglądałam to anime dość dawno temu, będąc może nie tyle zupełnym laikiem w świecie anime, co jednak znacznie mniej wyrobionym widzem niż obecnie. :) Wtedy mi się spodobało, głównie ze względu na oryginalny pomysł (postacie żyjące w wirtualnej rzeczywistości), względnie wyraziste (sympatyczne lub nie) postacie, atmosferę tajemnicy oraz muzykę. Nie pamiętam, żebym się nudziła. Nawet wtedy dostrzegałam jednak dłużyzny i to, że czasami bohaterowie lali wodę tudzież bełkotali o niczym. Teraz pewnie inaczej bym patrzyła na całą serię. Generalnie dalej uważam, że warto ją obejrzeć, ale po pierwsze, trzeba uzbroić się w cierpliwość, a po drugie, nie nastawiać się z góry na „hit stulecia”, bo inaczej czeka rozczarowanie.
  • Avatar
    A
    Lenneth 11.01.2013 17:28
    Prawie świetna seria, ale prawie robi różnicę....
    Komentarz do recenzji "Claymore"
    Zapowiadało się genialnie. Przynajmniej do połowy serii połykałam odcinki jeden za drugim, nie mogąc oderwać się od ekranu. Potem, niestety, wszystko się rozmyło, główna bohaterka oraz fabuła straciły element tajemniczości, zamiast tego wkradł się banał. Do samego końca bardzo podobały mi się walki, ale już to, co za nimi stało, podobać mi się przestało.
    Zwykle czuję przynajmniej odrobinę sympatii do powszechnie nielubianych postaci, potrafię zauważyć ich zalety, ale Raki był naprawdę fatalny i nie wywoływał we mnie nic poza skrajną irytacją, podobnie zresztą jak Priscilla. Przynajmniej główna bohaterka od początku do końca trzymała poziom: nawet wtedy, gdy pod jej lodową maską zaczęły ukazywać się cieplejsze emocje, nie przestała być twarda i konsekwentna.
    A propos zakończenia – nie cierpię serii, które urywają się tak nagle, bez porządnego klimaksu, bez domknięcia i wyjaśnień. Rozumiem, że to tylko pierwsza seria, że mogę sobie doczytać resztę w mandze etc., ale naprawdę, każda poszczególna seria powinna mieć wyraźne zakończenie, nawet jeśli planuje się jej kontynuację!
    Od strony graficznej i muzycznej całość mi się podobała, a już szczególnie podobał mi się szary i ponury świat przedstawiony, jak odmienny od popularnego, ociekającego tęczowymi kolorkami fantasy, którego w anime nie brakuje.
  • Avatar
    Lenneth 11.01.2013 16:11
    Re: Nuda w pięknym opakowaniu
    Komentarz do recenzji "Kara no Kyoukai: The Garden of Sinners"
    Fakt, to wszystko kwestia gustu.
    Muzyka Kajiury zajmuje naprawdę sporą część pojemności mojego odtwarzacza, ale kawałków z KnK wrzuciłam do urządzenia niewiele – a przecież, teoretycznie, miałam z czego wybierać, skoro soundtrack do serii liczy sobie chyba ze sto pozycji. Sęk w tym, że są to pozycje moim zdaniem w dużej mierze powtarzalne i mało porywające, zwłaszcza w porównaniu z epickimi/dynamicznymi/nostalgicznymi/ściskającymi za serce utworami Kajiury z innych tytułów, chociażby Madlaxa czy Xenosagi II.
    A że Tobie się muza z KnK bardzo podoba, to oczywiście Twoje prawo. Miłego słuchania. :)
  • Avatar
    A
    Lenneth 10.01.2013 01:04
    Ach, słodkie dzieciństwo
    Komentarz do recenzji "Zorro"
    Kochałam tę serię jako dzieciak mniej więcej siedmioletni. Później, po latach, grubo po dwudziestce, oglądało mi się ją niezwykle przyjemnie, bez uczucia żenady, a momentami nawet pełna tej samej ekscytacji co kiedyś – ostatnie trzy odcinki rządzą, ale nie tylko one. :)
    Fajnie było przy okazji wyłapywać wszystkie detale, które jako dziecięciu siłą rzeczy mi umykały – np. to, jak scenarzyści podeszli do kwestii religii, tła historyczno­‑społecznego etc. :)
    Obiektywnie musiałabym pewnie wycenić serię na mocną siódemkę – z czystym sumieniem puściłabym ją każdemu dziecku choć trochę zainteresowanemu bohaterem machającym szpadą – ale przez pryzmat sentymentu nie mogę nie dać jej dziewiątki. :)
  • Avatar
    A
    Lenneth 6.01.2013 02:44
    Rozkreca się!
    Komentarz do recenzji "Shigurui"
    Im dalej w serię, tym lepiej.
    Początek nudny, bo nie dość, że przepełniony scenami typu „mucha przez pięć minut spaceruje po suficie”, to jeszcze trudno wciągnąć się w fabułę, polubić bohaterów, zżyć się z nimi – to nie shounen, gdzie od razu wiemy, komu kibicować i po co. Przez pierwsze trzy, cztery odcinki nie potrafiłam nawet zapamiętać imion i błyskawicznie odróżniać głównych bohaterów – chyba głównie dlatego, że całkowicie mi zwisali, przez co oglądałam anime jednym okiem (drugie zajęło się układaniem pasjansa). Potem zwisać przestali, stali się bardziej wyraziści, fabuła może nie nabrała tempa czy głębi, ale zaczęła skupiać moją uwagę. I albo „sceny z muchą” stały się krótsze i rzadsze, albo jakoś się w nich rozsmakowałam.
    Faktycznie, mamy tu do czynienia z przerostem formy nad treścią, ale to jeszcze nie powód, żeby skreślać tę serię.
    Forma jest bardzo ładna, o ile komuś nie przeszkadzają ciemne, posępne kadry, precyzyjne rysunki postaci (może nie stuprocentowo dokładne anatomicznie, ale wyjątkowo realistyczne jak na anime) plus oczywiście wiadra posoki i wylewających się wnętrzności. Swoją wrażliwość na co brutalniejsze obrazki widz może przetestować już w pierwszym odcinku – jeśli wytrzymacie grzebanie ręką w jelitach, to potem już gorzej nie będzie (no chyba, że panom nie spodoba się scena kastracji gorącym żelazem, a paniom gwałty w wykonaniu obleśnego starca). Od strony dźwiękowej anime pozostaje bardzo oszczędne, co też ma swój klimat.
    Fabuła jest stosunkowo prosta, ale nie prostacka. Z każdym kolejnym odcinkiem coraz lepiej rozumiałam, co kieruje zachowaniem bohaterów. Bohaterowie ci wydali mi się całkiem przekonywujący. Nie ma tu podziału na „złych” i „dobrych”, za to wszyscy zachowują adekwatnie do obowiązującego w ich środowisku kodeksu postępowania, własnych ambicji etc. Nawet wspomniany wyżej obleśny starzec budził we mnie zrozumienie – to wszak normalne, że chciał przedłużyć swój ród, zadbać o przyszłość szkoły, a jego standardy moralne pasowały do epoki, do jego pozycji etc.
    Miłośnicy wysublimowanej grafiki, samurajskich klimatów, przemocy i „drogi miecza” nie będą tym anime rozczarowani, o ile nie przeszkadza im wolne tempo akcji i fabuła trudniejsza w odbiorze niż część dzieł z tak zwanego mainstreamu.
  • Avatar
    A
    Lenneth 5.01.2013 02:27
    Z lamusa, ale jeszcze daje rarę
    Komentarz do recenzji "Master Mosquiton '99"
    MM99 mnie nie zachwycił, ale też nie odrzucił. To staroć, dlatego warto na niego patrzeć z przymrużeniem oka, wyrozumiale traktując grafikę czy niedociągnięcia scenariusza.
    Fabuła składa się głównie z serii luźno powiązanych ze sobą epizodów, z których każdy wygląda niemal identycznie. Chciwość i głupota głównej bohaterki pakują ją w tarapaty, z których musi ją ratować jej wampir­‑niewolnik. Są ruiny w klimacie nieco z Indiany Jonesa, jest potwór do pokonania i zakończenie pt. „znowu nie udało się dorwać skarbu, spróbujemy w następnym odcinku”. Istnieją też, owszem, elementy, które jakoś spajają całość, ale nie odniosłam wrażenia, żeby były szczególnie ważne albo lepsze od niektórych co bardziej udanych gagów.
    Bohaterowie są dość ciekawi i mało przypominają sztampowy zestaw ze współczesnych serii. Wywoływali u mnie rozbawienie, sympatię oraz chęć uduszenia gołymi rękoma, najczęściej wszystko na raz. Inaho absolutnie nie jest słodką, rozmemłaną dziewczynką, co liczy się na plus; z drugiej jednak strony, jej charakterek potrafi nieźle wkurzyć: chciwość i egoizm dosłownie zaślepiają pannę, która czasami zachowuje się jak ostatnia idiotka, choć tak poza tym serce i mózg ma we właściwych miejscach. Mosquitona nie sposób nie polubić, ale facet jest strasznym pantoflarzem i lebiegą, co też czasem irytuje. Frankie i Ookami sprawdzają się dobrze w roli elementów komediowych, reszta obsady pozostaje praktycznie bez znaczenia, wliczając w to absolutnie bezbarwnego „głównego złego”.
    Kreska jest, umówmy się, brzydka, i mam na myśli nie tylko projekty postaci, ale też samą animację – data powstania serii nie usprawiedliwia nieforemnych, masakrycznie zdeformowanych twarzy i wielu, wielu innych niedociągnięć grafiki. (Przykład: w jednym statycznym kadrze widać, jak postać stoi z opuszczonymi rękoma, sekundę później w kadrze od drugiej strony ręce są uniesione, potem powrót do kadru pierwszego etc.) Co do dźwięku, jest prawie niezauważalny, może poza drugim openingiem, który nawet wpada w ucho. Trzeba też wspomnieć o Takahito Koyasu w roli Mosquitona: podobnie jak osoba poniżej, i ja obejrzałam (czy raczej wysłuchałam) serię dla niego. Koyasu demonstruje w tym anime, że potrafi zagrać całą plejadę „osobowości” i uczuć, od pociesznego pantoflarza, przez zakochanego mężczyznę, po krwiożerczego demona.
    Czy mogę komuś polecić to anime? Cóż, istnieją dużo lepsze serie przygodowo­‑komediowe, więc sięganie po Mosquitona w pierwszej kolejności to pomysł chybiony. Ale jeśli ktoś z Was nudzi się w zimowy wieczór, pragnie obejrzeć coś odmóżdżającego i nieco „oldskulowego”, czy wreszcie posłuchać dobrego seiyuu, to proszę bardzo, Mosquiton się nada.
  • Avatar
    A
    Lenneth 26.11.2012 20:42
    Dobre
    Komentarz do recenzji "Soul Eater"
    Anime nie przewróciło mojego świata do góry nogami i nie zapadło w pamięć – teraz, po kilku latach od obejrzenia, pamiętam tylko z grubsza, kim byli bohaterowie, czym się charakteryzowali i o co walczyli. Mimo wszystko – całość oglądało się naprawdę dobrze. Gagi śmieszyły (niektóre ostro – do dziś wspominam np. odcinek z pisemnym egzaminem), fabuła wciągała, nie wiało nudą, a niektóre pojedynki miażdżyły klimatem (Stein versus Meduza, żeby daleko nie szukać).
    Kreska i chara design nie należały do tych, które lubię oglądać w anime – do końca nie przełknęłam na przykład „odwróconych” pistoletów Kida – ale to już kwestia gustu, bo tak ogólnie była nieźle dopracowana.
    Śmiało polecam każdemu, kto nie boi się dynamicznych shounenów z dużą dozą humoru.
  • Avatar
    A
    Lenneth 26.11.2012 20:25
    Komentarz do recenzji "Xenosaga: The Animation"
    Jako wielka fanka serii gier spod znaku Xeno, nie potrafię obiektywnie ocenić tego anime. Z jednej story, zostało skopane dokumentnie. Z drugiej – i tak miałam frajdę z jego kilkukrotnego oglądania.

    Zacznijmy od tego, że świat przedstawiony w Xenosadze jest bardzo, ale to bardzo rozbudowany. Multum skonfliktowanych ze sobą frakcji, masa bohaterów drugo, trzecioplanowych, masa odnośników i pseudofilozofii, masa pogmatwanych relacji międzyludzkich. Nijak nie da się tego upchnąć w trzynastu odcinkach, dlatego twórcy skupili się na ogólnym zarysie fabuły i głównych postaci. Efekt jest względnie przyzwoity: z grubsza wiadomo, kto się z kim tłucze i o co, choć mówiąc szczerze, nie wiem, czy głębszy sens akcji byłby dla mnie jasny, gdyby nie znajomość gry.
    Wprowadzenie oryginalnej postaci – srebrnowłosej Realianki – okazało się dość udane, jednak sceny z jej udziałem wykorzystują cenny czas antenowy, który można było poświęcić postaciom z kanonu.

    Co mnie najbardziej w tym anime boli, to paskudna oprawa graficzna. Pierwsze Xeno samo w sobie cierpi na kiepskie (moim zdaniem) projekty postaci – prawie jak super­‑deformed, te ślepia na ponad pół twarzy… – ale tam przynajmniej twarze zachowują swoje (nieładne) proporcje, postacie nie dostają nagłego zeza, nie poruszają się w sceneriach, gdzie kolory walą po oczach.

    Z kolei muzyka stoi na bardzo dobrym poziomie. „Wzniosłe” kawałki są miłe dla ucha i bardzo zgrabnie współgrają z atmosferą Xeno, choć do oryginalnego soundtracku Mitsudy (a co dopiero późniejszy soudtracków Kajiury) im daleko. Opening, a przede wszystkim ending – dobre. Głosy postaci zostały oczywiście te same, co w grze – jedne miłe, inne mniej, kwestia gustu.

    Wzbogacenie anime o humor, którego mało w samej grze, odbieram różnie. Sceny z Profesorem, popijawa Allena i Scotta – świetne, natomiast sceny w Encephalonie to PORAŻKA na całej linii – poważnie, tak skrajnej żenady nie widuję w anime często (na szczęście).

    Nawet nie wiem, czy potrafię polecić to anime komukolwiek – fanom serii lub tym, którzy jeszcze jej nie znają. Fani mogą przełknąć je z większym zainteresowaniem, ale też mogą poczuć większy zawód/odrzucenie. Z kolei nie fani mogą wyrobić sobie przekonanie, że seria Xeno jest mocno bełkotliwa (słusznie) i brzydka (niesłusznie).
  • Avatar
    A
    Lenneth 5.11.2012 05:35
    Komentarz do recenzji "Tales of the Abyss"
    Wolałabym zagrać w grę, ale ponieważ byłam zbyt leniwa, żeby kupić ją na eBayu, zostało mi oglądanie anime. ;)
    Początkowe wrażenia bardzo pozytywne: wartka, wciągająca fabuła; kolorowa, przyjemna dla oczu grafika; udane projekty postaci (i z wyglądu, i z charakteru); Takehito Koyasu w roli Jade'a… nic, tylko śledzić odcinek za odcinkiem. Niestety, później dramaturgia znacznie siada. Faktem jest, że jako zaprawiona miłośniczka jPRG nie spodziewałam się po TotA niczego odkrywczego (na zasadzie: widziałaś jeden erpeg, widziałaś je wszystkie), ale trochę zgrzytało mi zbyt szybkie odkrywanie niektórych tajemnic przez scenarzystów – wolałabym na przykład, żeby wątki typu: istnienie i przeznaczenie replik, prawdziwe oblicze kościoła etc. doczekały się wyjaśnienia dopiero na koniec.
    Z drugiej strony, wyłapywanie wszystkich możliwych klisz, z którymi człowiek ma do czynienia w przypadku jRPG, też było miłą zabawą. („Minęło już piętnaście minut odcinka. Walka z bossem za trzy, dwa, jeden…”)

    Ogromna szkoda, że twórcy wyeksploatowali motyw „prawdziwej/fałszywej tożsamości” do cna. Zamiast skupić się na Luke'u i Aschu, uraczyli problemami z tożsamością połowę obsady. Szczególnie wątek Natalii sprawiał wrażenie doklejonego zupełnie bez sensu  kliknij: ukryte 

    Główny bohater bardzo mi się podobał przed swoją przemianą. To znaczy, oczywiście, był koszmarny, a kiedy wypierał się odpowiedzialności za zniszczenie tego­‑co­‑zniszył, miałam ochotę go udusić, jak wszyscy jego towarzysze, no ale to właśnie było w nim ciekawe. Taka odskocznia od sztampy, gdzie na dzień dobry dostajemy /względnie/ normalnego i dojrzałego bohatera, a nie dzieciaka totalnie nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie.
    Z reszty obsady:
    Moim ulubieńcem był Asch, niestety, zrobiono z niego większego buca, niż to dopuszczalne. Jade też zasługiwał na uwagę.
    Najgorzej wypadały dzieciaczki, szczególnie świętoje--, znaczy, łagodny i bogobojny Ion, jego „opiekunka” Anise oraz ich jedno i drugie „alter ego”. Rozumiem, że wygląd/głos/charakter Anise to kwestia gustu, może ktoś lubi takie lolitki, ale na bogów, wątek jej „zdrady” wręcz miażdży idiotyzmem.  kliknij: ukryte 

    Pod względem muzycznym seria jest w porządku, choć żaden kawałek z wyjątkiem naprawdę dobrego openingu nie zapada w pamięć.
    Animacja walk całkiem przyzwoita, w końcu od ekranizacji azjatyckiego erpega oczekuję, że będą magiczne światełka i to w dużej ilości.

    Ogólnie polecam tę serię jako przyjemny, lekki zapychacz czasu, w którym znajdzie się spokojnie wystarczająco wiele udanych elementów (niektóre postacie, niektóre wątki fabularne), by zrównoważyć tę mniej udaną resztę.
  • Avatar
    A
    Lenneth 3.11.2012 05:33
    Nuda w pięknym opakowaniu
    Komentarz do recenzji "Kara no Kyoukai: The Garden of Sinners"
    Zacznijmy od tego, że na trzecim odcinku KnK zasnęłam. Nie, to nie metafora. Zasnęłam dosłownie. Oglądałam odcinek w środku dnia, po dobrze przespanej nocy, a i tak nie wyrobiłam – seans tak mnie znużył, że wcisnęłam pauzę i padłam na łóżko.
    Nie jest więc to seria, która w jakikolwiek sposób trzymała mnie w napięciu. Przez większość czasu męczyłam się strasznie: za mało, za wolno się działo. I nie chodzi mi tylko o akcję sensu stricto, z walkami na magię i na noże, tylko o inne rzeczy: fabułę, rozwój relacji między postaciami etc.
    W swojej ogólnej ocenie serii postaram się jednak być względnie obiektywna, bo rozumiem, że to, co mnie wynudziło, dla innych stanowi pewnie dużą zaletę serii.

    Fabuła. Dziewczyna walczy z „duchami” za pomocą swoich nadprzyrodzonych mocy, jednocześnie poszukując własnej tożsamości i odpowiedzi na pytanie, co łączy ją z byłym kolegą z klasy. Brzmi o wiele ciekawiej, niż wypada w rzeczywistości. Na plus zaliczę poszarpaną chronologię, prostotę głównego wątku (tak, prostotę) oraz fakt, że wszystko układa się względnie spójnie, a pozostawione przezscenarzystów luki nie drażnią.
    „Interesujących” dialogów nijak się nie dopatrzyłam, ale przynajmniej przez większość czas nie były pseudofilozoficznie­‑bełkotliwe.

    Postacie. Coś mi w nich początkowo kompletnie nie grało, aż w końcu zrozumiałam, że główna dwójka pasowałaby mi dużo bardziej, gdyby pozamieniać ich płciami. Shiki to /typowy/ mroczny facet z anime w ciele kobiety, a Mikiya to /typowa/ zakochana w w/w mrocznym typie dziewczyna. Jak już załapałam ten stereotyp, zaczęli się zachowywać w stu procentach przewidywalnie. Nie zrozumcie mnie źle – lubię, kiedy w anime pojawiają się „silne” kobiety oraz „wrażliwi” faceci, bo to zawsze odejście od schematu, ale mimo wszystko postacie wydały mi się jednowymiarowe i średnio charyzmatyczne.
    Wątek miłosny z jednej strony strasznie naciągany (Mikiya zakochuje się „ot tak”; w pewnym sensie ignoruje fakt, że jego ukochana może być masową morderczynią – miłość na serio rzuciła mu się na mózg), a z drugiej strony urzekał swoją siłą i naturalnością. Zakończenie nawet­‑nawet mnie poruszyło (a przypominam, na 90% tej serii spałam, zamiast się wzruszać).
    Jedyną postacią, która prawdziwie mi się spodobała, była Touko. Choć poznajemy ją całkiem nieźle i to od wielu stron (odcinek piąty, w którym demonstruje swoją moc, wymiata), to jednak do samego końca otacza ją jakaś aura tajemnicy – i bardzo dobrze.

    Grafika. Prawdziwy majstersztyk, tu zgadzam się z recenzentem. Dałabym jej 9/10 (a nie 10/10) tylko dlatego, że na tle przecudownego, dopracowanego drugiego planu, projekty postaci wypadają zaledwie „ładnie”, są mniej szczegółowe.

    Muzyka. Yuki Kajiura to jedna z moich ukochanych kompozytorek w grach i anime, jeśli nie TA ukochana numer jeden (powiedzmy, że ma konkurencję…), jednak w KnK nie wykazała w pełni swojego kunsztu. Mało tu instrumentalnych kawałków, które prawdziwie zapadałyby w pamięć i nadawały się do samodzielnego słuchania, chociaż kilka jednak się znajdzie (muzyka do końcowej walki z piątego odcinka towarzyszy mi na okrągło od tygodnia). Oczywiście, zdanie „nie wykazała w pełni swojego kunsztu” w przypadku Kajiury dalej oznacza, że jest to soundtrack bardzo dobry, tyle że nie wybitny.
    Utwory Kalafiny (czyli po części również Kajiury) są za to naprawdę świetne.

    Na koniec jeszcze jedno. Kompletnie nie zgadzam się z recenzją w kwestii piątego odcinka. Moim zdaniem to najlepsze dwie godziny w całej serii; właściwie dałoby radę oglądać je jako samodzielny film. Podobały mi się: fabuła, poszarpana narracja, przeskoki między poszczególnymi scenami, klimat ( kliknij: ukryte , finałowa walka (chyba najbardziej „epicka” w całej serii), a także bohater towarzyszący Shiki – recenzent napisał, że „był kompletnym baranem, irytującym konusem i w ogóle nie mam pojęcia, po co się tam pojawił” ...hm, może dlatego, że to był Emiya Shirou z F/sn? :D Jak dla mnie, świetne cameo – nie jedyne zresztą w całej serii.

    Podsumowując: kompletnie nie wiem, czy mam polecać, czy wręcz odradzać oglądanie tego anime. Mimo pięknej oprawy audiowizualnej, wynudziło mnie srodze. W końcu nie samym „klimatem” człowiek żyje.
  • Avatar
    A
    Lenneth 2.11.2012 03:01
    Komentarz do recenzji "Saiunkoku Monogatari"
    Dobry początek – lekkie, ale przyjemnie realistyczne shoujo; udana komedia romantyczna z ciekawymi postaciami.
    Dobry koniec – poruszające, mroczne shoujo, nadal całkiem realistyczne psychologicznie/obyczajowo, z ciekawymi postaciami.
    Beznadziejny środek. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Fabuła wlecze się jakby chciała, ale nie mogła. Intrygi polityczne podane w takiej formie, że nijak nie idzie się w nie wciągnąć (ogólnie to widzimy żmudną pracę biurową i niewiele poza tym). Absolutna przewidywalność plus rozwiązania deux ex machina. Nawet sceny „walk”, mające od czasu do czasu podkręcać tempo akcji (?), skonstruowano w skrajnie statyczny sposób. Do zmęczenia, ale bez przyjemności.
  • Avatar
    Lenneth 2.11.2012 02:40
    Re: Bombonierka z bishami! Wszyscy niebywale smaczni, a najbardziej …Sa Sakujun!
    Komentarz do recenzji "Saiunkoku Monogatari"
    Jestem świeżo po zakończeniu pierwszej serii, dlatego z zainteresowaniem i z radością przeczytałam Twoją analizę charakteru i „przemiany” Sakujuna. Zgadzam się właściwie ze wszystkim, co napisałaś, a od siebie dorzucę tylko trzy grosze, czym była dla mnie ta postać w tym anime.

    Zacznę od tego, że po całkiem dobrym początku, w okolicach ok. 10­‑tego odcinka „Saiunkoku Monogatari” stało się dla mnie śmiertelne nudne. Męczyłam się strasznie, oglądając kolejne epizody (właściwie nawet ich nie oglądałam, tylko urządziłam sobie słuchowisko, w międzyczasie przeglądając internet etc.). Kiedy już naprawdę myślałam, że nie zdzierżę i rzucę SM w diabły, pojawił się Saku.

    Co mnie do niego najpierw przykuło? Głos, oczywiście!
    „Sakujun w dużej części jest głosem. Głosem Takehito Koyasu. Zakochałam się w nim z miejsca. Teraz potrafię rozpoznać ten głos wszędzie i nie muszę dodawać, że już zawsze będzie on dla mnie… rudy.”
    Dla mnie Koyasu już na zawsze będzie w pierwszej kolejności głosem Keitha Anyana z „Toward the Terra” (polecam Ci ze szczerego serca; Keith jest jedną z najciekawszych, najbardziej skomplikowanych postaci, jakie do tej pory przewinęły się przez anime, a choć charakter ma inny od Sakujuna, to niektóre linijki wręcz im się pokrywają). Tak czy siak, Koyasu robi z roli Saku perełkę, jak zresztą z większości ról w swojej karierze. Masz rację, że jego głos „wibruje pogardą i drwiną”, a kiedy już zaczyna być uwodzicielski albo ogólnie mówić o uczuciach (czy raczej swoim ich braku), miękną kolana.

    Twoje porównanie Sakujuna do leniwego drapieżnika to w zasadzie strzał w dziesiątkę, trudno lepiej to ująć. Facet zachowuje się jak leniwy, rozpieszczony kotek, którego obchodzi wyłącznie własne futerko, ale kiedy już zechce mu się zapolować, to nie ma zmiłuj.
    Genialna była scena, w której Sakujun i Seiran  kliknij: ukryte . Może i Saku wykazuje przy tym, jak bardzo jest zblazowany, ale jednocześnie widać, że musi mieć jaja.

    Typ urody nieszczególnie przypadł mi do gustu, bo wbrew temu, co napisałaś, Saku nie ma czerwonych włosów – ma różowe. :/ Choć lubię róż w realu, a zniewieściali mężczyźni w anime (zniewieściali li tylko z wyglądu, nie z charakteru, jak to ma miejsce w przypadku Saku!) mi nie przeszkadzają, tu jednak kombinacja nieco drażniła.
    Z drugiej strony, śmiałam się na głos na scenie, w której wkurzona Shuurei, poproszona o ułożenie Sakujinowi włosów, upina mu je w jakąś kretyńską, upstrzoną masą świecidełek fryzurę.

    Co do związku Saku i Shuurei… Właściwie opisałaś go bezbłędnie. Oboje nie potrafią i/lub boją się z kimkolwiek związać, Shuurei nie znosi Sakujuna, Sakujun bawi się nią jak zabawką – a jednocześnie jest między nimi niesamowita chemia. Nie napiszę, że to mój OTP (One True Pairing), bo kibicowałam też związkowi z cesarzem, a nawet i Seiran w roli chłopaka nie wydał mi się od rzeczy, ale mimo wszystko, ten wątek romantyczny ogromnie przypadł mi do gustu przez swoją niejednoznaczność. Strasznie mi się podobało, z jaką łatwością Saku manipulował Shuurei, choć przecież Shuurei nie jest zahukaną dziewuszką, która daje sobą pomiatać (vide: scena z dziadkiem Saku i jednoznaczną odmową małżeństwa nawet mimo gróźb!). To, że Shuurei /pozwalała/, żeby Sakujun tak bardzo z nią igrał i nie dawała mu w twarz (do czasu, jak napisałaś), moim zdaniem jednoznacznie o czymś świadczy. :)

    To, że Shuurei została  kliknij: ukryte , było jednym z najlepszych, najmniej przewidywalnych oraz najbardziej przejmujących chwytów fabularnych w całej serii.  kliknij: ukryte 

    Przepraszam za to całe lanie wody, z którego niewiele wynika, ale musiałam sobie ulżyć i niejako wewnętrznie podsumować postać Saku – jeden z nielicznych powodów, dla których warto się było męczyć na SM do samego końca.
  • Avatar
    A
    Lenneth 17.07.2012 04:04
    Przeciętne
    Komentarz do recenzji "Stranger - Mukou Hadan"
    „Piękny film o niczym” – bardzo trafne podsumowanie zaczerpnięte z jednej z poprzednich recenzji.

    Film oglądało mi się całkiem przyjemnie, bez nudy, ale też nie jest to dzieło, które zostanie ze mną na dłużej. Ot, przyjemny zapełniacz czasu, o którym już jutro nie będę wspominać – no, może co najwyżej zapamiętam ładne pojedynki.

    Fabuła prosta jak konstrukcja cepa, nie powala. Bohaterowie sztampowi. O ile do Nanashiego, Kotarou i ich psa czułam jeszcze jakąś sympatię, to już wszystkie postacie drugoplanowe były mi zupełnie obojętne – pozbawione osobowości, głębszych motywacji etc. Gdyby dowolną z nich zastąpić kimkolwiek innym, widz nic by na tym nie stracił.

    Pojedynki naprawdę pięknie zekranizowane, to właśnie dla nich ogląda się film – choć mnie przyciągnęło jeszcze coś innego: klimat feudalnej Japonii, szkic codziennego życia różnych warstw społecznych, który ogląda się niejako przy okazji.

    Jeśli potrzebujecie prostej historii o przyjaźni dorosłego z dzieckiem, bez oskarowej fabuły, za to z ładną grafiką i dynamiczną choreografią walk, to będzie film dla was. Ale jeśli szukacie przy okazji czegoś więcej, możecie się rozczarować.
  • Avatar
    A
    Lenneth 1.09.2010 18:10
    Słabizna, tylko dla znudzonych
    Komentarz do recenzji "Code Geass: Lelouch of the Rebellion"
    Według mnie anime jest słabe. Obejrzenie serii zajęło mi prawie rok – całość okazała się tak „wciągająca”. Fabuła całkiem­‑całkiem, utrzymywała moje szczątkowe zainteresowanie. Drażniły mnie fillery, takie jak odcinek, w którym Lulu uganiał się za kotem. Gdyby wywalić trochę niepotrzebnych scen, więcej miejsca zostałoby dla głównego wątku. Cliffhanger na zakończenie mnie zdenerwował, ale nie, nie zamierzam oglądać drugiej serii, bo czuję, że ona też niewiele mi wyjaśni. Mechy generalnie lubię, te akurat były miejscami dość kiczowate, szczególnie mech Cornelii z nieskazitelnie białą, powiewającą peleryną (jakie to pratyczne na polu bitwy, lol). Chara design od strony wizualnej do przełknięcia, trudno spodziewać się czegoś innego po tym studiu. Bohaterowie raczej na plus, udało mi się polubić na przykład Suzaku i Yuffie. Lulu oglądało się też bez bólu zębów, chociaż drażniły mnie usilne próby usprawiedliwiania jego poczynań –  kliknij: ukryte  Oba openingi to koszmarne, arytmiczne stękanie, ale to już kwestia gustu (trzeci ok., ale co z tego…). Na koniec atmosfera – patos, o dziwo, mnie nie drażnił, nawet wzruszyłam się przy kilku scenach. Humor taki sobie, choć były chwile, że parskałam pod nosem. Ogólnie seria jakich wiele, nic szczególnego jak na high­‑school dramę czy serię o podboju świata za pomocą mecha.