x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Oczywiście co do samych gagów, to przy nich jest pies pogrzebany: Nichijou to jedna z tych serii, które można pokochać albo znienawidzić, raczej bez kompromisów. Wszystkie te porąbane scenki, głupie dialogi i masa sytuacji z serii klasycznego „WTF?” albo przypadną do gustu od razu albo też widz odbije się od nich, a zarazem i od całej serii, jak od ściany.
Mnie osobiście Nichijou kupiło zdecydowanie, mimo, że nie od pierwszego wejrzenia: początkowo odniosłem podobne wrażenie, co przy Bakemonogatari- że bez znajomości języka japońskiego część żartów i aluzji będzie mi przez cały czas umykała bokiem. Ale wraz z kolejnymi odcinkami seria robi się jednak coraz mniej „hermetyczna” (albo po prostu ja przyzwyczaiłem się dopiero wtedy do jej absurdalnego charakteru), dlatego też po 26 odcinkach nadal z chęcią oglądałbym kolejne. W opiniach często przewijało się określenie, że Nichijou to „ciepłe” anime. I w sumie ciężko się nie zgodzić, bo przebitki na „normalne życie” bohaterów i ich rodzin, oprócz tego że stanowią kanwę dla wszystkich absurdów są też po prostu całkiem fajnie poprowadzone. I często nad wyraz realistycznie (Profesor- najlepszy i najbardziej trafny portret rozkapryszonego kilkulatka, jaki kiedykolwiek widziałem :D).
Błędy? Moim zdaniem za mało czasu antenowego dostały całkiem fajne postaci drugoplanowe- scenki z ich udziałem spokojnie mogły by zastąpić niektóre przeciągnięte gagi z udziałem głównych bohaterek.
Za spory minus uważam też fakt, że jakakolwiek próba zespolenia fabularnego miszmaszu kliknij: ukryte (widz dowiaduje się o czymś takim jak klany i królowa) następuję dopiero w ostatnich odcinkach (wprowadzając zresztą więcej pytań niż odpowiedzi: kliknij: ukryte skoro Haru mogła podświadomie manipulować Tokaku, to czemu nie była w stanie w ten sam sposób wpłynąć na inne zabójczynie? Czemu Tokaku „zabija” Haru?). O zakończeniu była już mowa w komentarzach poniżej- jeśli to faktycznie samowolka twórców, to trzeba liczyć, że manga przyniesie na tym polu coś bardziej strawnego (poprzeczka zbyt wysoko zawieszona raczej nie jest).
Co ciekawe, mimo wszystkich swoich wad serię naprawdę ogląda się przyjemnie, epki zlatują błyskawicznie, co jest zasługą wspomnianych wcześniej zabójczyń, z których przynajmniej kilka naprawdę zapada w pamięć(Nio, Banba, Isuke), jak i również wartkiej akcji i dynamicznych, przyjemnych dla oka scen walk.
Parę scen naprawdę konkretnych, stanowiących sól melodramatów, jak kliknij: ukryte Mitsuki starająca się na wszelkie możliwe sposoby zwrócić uwagę błądzącego myślami przy Haruce Takayukiego.
Całość psuje tylko dość bezmyślny i bezpłciowy główny bohater.
Re: Idealne pod każdym względem.
To w takim razie w kolejce do obejrzenia powinny już czekać u Ciebie Another i Higurashi no naku koro ni. Obie serie mają swoje mankamenty, ale to podobna liga co Shiki (w Anther świetnym, ponurym i przytłaczającym klimatem nacieszyć się można raptem do połowy serii, potem króluje już gore, a w Higurashi w każdym arcu trzeba przebrnąć przez kilkanaście minut słodziutko‑lukrowanych dialogów, aby w końcu przejść do sedna sprawy- niemniej naprawdę warto wytrzymać).
Idąc takim tokiem rozumowania, krytykować można by i postacie typowych schwarz‑charakterów, bo przecież „oni tacy źli i niedobrzy są, strasznie nie lubię jak innymi się robi takie brzydkie rzeczy :<".
A co do samej serii: w swojej wadze to myślę, że absolutnie bezkonkurencyjna (a w moim prywatnym rankingu- ogólnie ulubiona seria. Ale co ja tam wiem :<). W recenzji ładnie rozbito wszystko na czynniki pierwsze, więc dodałbym tylko dodać, uogólniając, że mnie za każdym razem urzeka w Toradorze zrównoważony, logiczny i naturalny bieg całej historii, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju relacji między bohaterami.
Rozrywka w stanie czystym
Razem wymieszano gnającą na złamanie karku akcję, charakterystycznych bohaterów,epickie walki (określenie nadużywane aż do przesady, ale tutaj pasujące idealnie), a przy okazji niezłą, wciągającą i pełną zwrotów akcji historię, a wszystko podlane jeszcze zwariowanym i absurdalnym humorem.
Absurd tu zresztą wychodzi na pierwszy plan prawie na każdym polu: w głównym wątku ( kliknij: ukryte spójną, trzymającą w napięciu historię z odpowiednią dozą dramatyzmu i tragizmu tu i ówdzie opartą o chęci zniszczenia świata przez ubrania trzeba jednak umieć stworzyć :D), bohaterach (Nui, rodzinka Mankanshoku, Mikisugi i w zasadzie 3/4 pozostałych drugo i trzecioplanowych postaci) nieoczekiwanych scenach łączących dowcipy z walką na śmierć i życie. Wszystko to jest tak szalone, dzikie i różnorodne, a jednocześnie tak „płynne” w odbiorze, że nie ma w zasadzie czasu, aby wyłapać jakiś zgrzyt, niedociagnięcie czy niespójności. Bo lecimy do przodu z zabawą i nikt nie zostaje w tyle :D
PS.
Jestem w połowie Gurren Lagann i nie zanosi się, aby z mojego punktu widzenia przebiło KlK.
Re: nawet nawet
Re: nawet nawet
Aczkolwiek niewątpliwym (a może nawet jedynym) plusem Kaku jest fakt, że w ramach endingu stworzyło szansę na oficjalny debiut dla „Dear you”. Dodatkowo w fajnej, orkiestrowej aranżacji.
Medal ma jednak, jak to zwykle bywa, dwie strony: to, co bawi przez 60% serii, pod koniec zaczyna zwyczajnie nudzić. Łatwo i przyjemnie łykało się żarty wtrącane w oparciu o jakiś ciąg fabularny: wycieczkę, zawody judo czy szkolny festiwal. Gdy pod koniec fabułek zaczyna brakować, rwana konstrukcja serii potrafiła nieco zirytować. Odcinki składające się niemal w całości z niepowiązanych ze sobą gagów, nie posplatane żadną fabularną nicią ogląda się ciężej niż te z samego początku. A powtarzające się schematy żartów również tracą świeżość.
Sądzę więc, że niezłym rozwiązaniem jest oglądanie jednego, w porywach dwóch odcinków na dzień. Żarty nie znużą nas tak szybko, a z samej serii wyciśniemy maksimum rozrywki.
Kapitanie, mielizna na horyzoncie.
Jaka jest rzeczywista wartość życia „w realu”, w sytuacji, gdy postęp techniczny oferuje tak wygodne formy ucieczki ? Czy dokonania w obu wymiarach można w ogóle ze sobą porównywać? Do czego to może prowadzić? Co z rzeczy i doświadczeń niedostępnych w realu może nam zaoferować VR? I na odwrót- czego nigdy nie uda się tam stworzyć/przenieść? Naprawdę nie obraziłbym się, gdyby twórcy, choćby i topornie, spróbowali odrobinę wciągnąć widza w metafizyczne rozkminy i zostawić w jego umyśle bodaj najmniejszą zadrę, która nie dałaby mu tak łatwo przejść do porządku dziennego i prowokowała do myślenia „A gdyby?” . Odbiło by to się na pewno na klimacie całej historii, który stałby się nieco poważniejszy. Ale serii, jak sądzę, wyszło by to w rezultacie na dobre. Niby Kirito stara się snuć na boku jakieś ogólnikowe porównania obu „wymiarów”, ale dzieje się to wyłącznie na użytek tworzenia jego postaci.
Teoretycznie można by też i pójść w drugą stronę: olać delikatną próbę stawiania widza przed dylematami moralnymi i skoncentrować się na tym, aby świat przedstawiony był jak najbardziej MMO‑like. Skoncentrować całą historię w świecie jednej gry, zadbać o jak najwierniejsze przeniesienie różnych gierkowych schematów i smaczków, lepsze posplatanie ze sobą wątków pobocznych, więcej czasu antenowego przeznaczyć na prawdziwe eksploatowanie Aincradu. W tym była by już głowa twórców, aby całość wyszła na tyle różnorodna i wciągająca, żeby widz nie musiał zerkać na zegarek czekając na finał.
Nie dostaliśmy więc ani poważniejszej interpretacji tematu ucieczki w wirtualną rzeczywistość, ani też serii przenoszącej realia gier MMO na grunt anime w sposób całościowy i kompletny (choć pewnie co zatwardzialsze nerdy dorzucą do ostatecznej oceny serii punkcik albo dwa w górę). Taktyka „trzeciej drogi” średnio tutaj wyszła.
Re: Yusuke Kishi
Yusuke Kishi
Nie wchodząc już w po wielokroć opisywane tu szczegóły: o serii mam wrażenie zdecydowanie pozytywne. Podobał mi się bardzo ten niepokojący klimacik, czający się gdzieś na początku serii i stopniowo wychylający łeb spod pozornej sielanki. Jak również maksymalne wyobcowanie bohaterów.
Złapałem trochę smaka na taki ponuro‑dystopijny klimat, więc zacząłem się przyglądać, czy być może pana Yusuke Kishiego nie postanowił ktoś wydać po angielsku (papierowo- nie jestem wielkim fanem czytadeł online)
Otóż postanowił, całą jedną pozycję. Rzecz nazywa się „Crimson labyrinth”. I generalnie jeśli ktoś liczyłby na powtórkę z klimatu „Shin Sekai Yori”, to się srogo rozczaruje. Bo historia, mimo, że nawet dość wymyślna (przypadnie chyba do gustu fanom Mirai Nikki i SAO) jest prosta jak konstrukcja cepa,zasobna w płaskie postaci oraz ogólną bylejakość (o klimacie nie wspominając). W dodatku pisana strasznie łopatologicznie, momentami wręcz infantylnie. OK, moje dotychczasowe kontakty z literaturą japońską ograniczały się jak na razie wyłącznie do Murakamiego. I tam też da się zauważyć pewną prostotę i lapidarność w opisach(nie jest to może po prostu cecha literatury samurajów i jej przekładów?). Ale różnica między tym jak pisze Murakami, a jak Kishi jest kolosalna.
Tak więc przebrnął ktoś może przypadkiem przez fanowskie tłumaczenie Shin Sekai Yori (wisi gdzieś w necie)? Bo nie wiem, czy pochwały za serię należą się głównie twórcom, czy też może sam pan Kishi doznała kurat wtedy zwyżki formy i przedstawił do obróbki całkiem niezły materiał.
P.S.
Co do samego CL- jeśli komuś by jednak strasznie zależało, to mogę zaspoilerować o czym jest to dzieło ;)
Re: Cudowne
Najprędzej powalczyć chyba może Corpse Party. Bo w Kaku jakoś nie bardzo wierzę, mając w pamięci to, co twórcy zrobili z serią Higurashi na sam koniec.
No tak, ale tyleż zaskakujące, co też trochę…naciągane? Nie wiem, jak to inaczej określić. Nie mam nic przeciwko happy endom, niech zakochane pary też mają trochę z życia. Choć w tym akurat przypadku koniec serii wygląda tak, że generalnie to wszyscy cieszą japy. I nie było by w tym nic specjalnie zdrożnego, gdyby nie to, że wśród tych cieszących się jest też Kei. Ta, która przegrała właśnie, jakby nie patrzeć, bój o miłość swojego życia. I to na dodatek taką, która wyrosła wprost z dziecięcego zadurzenia, więc już w ogóle niezłe „combo”. Mamy więc sytuację, w której nasza bohaterka nie była w stanie wyznać Hiro swoich uczuć, nie potrafiła odseparować go od kontaktów z Miyako i koniec końców przyłapała ową dwójkę w łóżku. Ale co tam, noga już zdrowa, świat piękny, ptaszki śpiewają- to lecę haratać dalej w kosza. Dla mnie to trochę naciągane. Wiem, że przez postać blondwłosego domorosłego kamerzysty do widzów ma dotrzeć zapewnienie, że i Kei się coś od życia dostanie. Mimo wszystko jednak jej sytuacja nie uzasadnia tak beztroskiego i trochę bezrefleksyjnego rozstania z tą postacią.
A co poza tym? Seria mi się spodobała. Dramatyzm w większości scen podany był w idealnej ilości. Eksperymenty z ujęciami, uzupełnianie scen o „elementy dodane”- zdecydowanie na plus. Wyszło świetnie- taki lekki powiew artyzmu ładnie przysłużył się podkreślaniu dramatyzmu niektórych momentów (rozmowy Miyako i Hiro) albo plastycznemu przedstawianiu emocji i uczuć bohaterów. Widać moim zdaniem różnicę w stosunku do „Bakemonogatari”, gdzie sporo dziwnych efektów poszło zwyczajnie parą w gwizdek i było raczej sztuką dla sztuki.
Seria musiała pomieścić dwie różne opowieści i generalnie wyszło to nieźle. Ale wydaje mi się, że nie uniknięto przy tym syndromu „Jeszcze‑Paru‑Odcinków”. Zarówno historia Chihiro jak i wątek przeszłości Miyako powinny chyba dostać trochę więcej czasu antenowego.
Muzycznie wyróżniłbym klimatyczny, dobrze oddający charakter serii opening (plusik również za stronę wizualną tegoż) i naprawdę mistrzowską piosenkę z endingu wersji Miyako ( „I’m here”).
All in all – 8/10.
Eksperymentując z taką różnorodnością ujęć udało się twórcom uzyskać coś nieszablonowego i intrygującego. Może faktycznie momentami odnosiło się wrażenie, że ktoś tam trochę przekombinował (czerwone i czarne tło z napisem „scena nienumerowana’- o co kaman? :/), ale w ogólnej ocenie powiedziałbym ,że majstrowanie z ujęciami i ogólna ich różnorodność wyszły serii na dobre. Dodatkowo ciekawi mnie co twórcy chcieli przekazać przez to, że w serii nie widać niemalże zwykłych przechodniów a samochody, ulice i budynki wyglądają praktycznie tak samo? kliknij: ukryte Alienację bohaterów? Czy to, że są „unikatowi” poprzez swój kontakt z dziwactwami?
kliknij: ukryte Jeśli zaś chodzi o relację pomiędzy głównymi bohaterami, to po paru szkolnych seriach, gdzie już trzymanie się za ręce czerwieniło zakochanym uszy ze wstydu, to teraz z radością obejrzałem coś trochę bardziej „pieprznego”. Choć w zasadzie sam wątek romansowy, zepchnięty na boczny tor przez walkę z „dziwactwami” nie powala ,a samo uczucie wyskakuje trochę jak pajacyk z pudełka. Mimo to ciekawie śledziło się ich słowne potyczki głównych bohaterów oraz cokolwiek szaleńcze podejście Hitagi do związku (w ogóle duży plus za tę postać).
Co do reszty: humor niezły, choć jeżeli faktycznie oparty jest przede wszystkim na gierkach słownych, to pewnie wiele z niego straciłem. Postaci drugoplanowe dają radę (Sengoku wypada trochę blado).
Szczerze mówiąc, to mimo swoich momentów, Bakemonogatari nie zapadło mi jakoś szczególnie w pamięć i nie zmusiło do długiego rozpamiętywania poszczególnych scen. Choć może nie do końca. Zdecydowanie oczarował mnie ending z piosenką Supercell i ciekawą animacją. Katuję ten utwór nadal parę razy dziennie, a lepszego motywu kończącego/otwierającego serię nie widziałem chyba od Elfen Lied i i Lilum.
No więc, ten tego. 7/10
dobrze, choć nie powalająco
„Afterstory” do przedostatniego odcinka włącznie można by po prostu opisać jednym słowem: życie. Wraz ze wszystkimi odcieniami jego blasków i cieni. kliknij: ukryte Zarówno melancholijny tekst piosenki z openingu jak i podejrzanie spore nagromadzenie szczęśliwych wydarzeń na początku kontynuacji „Clannadu” z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej upewniało mnie, że w którymś momencie seria zafunduje Tomoyi i Nagisie jakiś tragiczny zwrot. No i nie przeliczyłem się. Śmierć młodej Furukawy dała jednak początek bodaj najbardziej interesującej części całej historii: stopniowemu powrotowi Tomoyi do życia, procesowi układania na nowo swoich spraw i odnajdywania celu, dla którego mógłby co rano wstawać z łóżka. Comeback Tomoyi zostaje przerwany kolejnym ciosem- stratą dziecka. I tu następuje u mnie moment konsternacji spowodowany kosmiczną interwencją dziewczynki i robota z równoległego świata, dzięki której Nagisa i Ushio cudownie wracają do życia. Ok, rozumiem, że tak najprawdopodobniej było w grze, na której całą serię oparto, a twórcy dołożyli wszelkich starań aby jak najlepiej wyjaśnić i wyeksponować związek pomiędzy światem, w którym toczy się zasadnicza akcja a tym, który jest niczym innym niż pozbawioną życia pustynią. I byłoby to dla widza nawet znośne, gdyby kliknij: ukryte przyjąć (zgodnie z przewijającą się ciągle w tle teorią o nieskończonej ilości równoległych światów), że w jednej rzeczywistości Tomoya traci kolejną ukochaną osobę i zapewne, zapijając gorzkie wspomnienia, stoczy się na dno jak własny ojciec, w drugiej zaś pędzi spokojne życie przy boku żony, córeczki oraz kochających przyjaciół. Tyle, że twórcy nie pozwalają na taką interpretację, wyraźnie pokazując, że zarówno Tomoya jak i Nagisa pamiętają wszystko z „wcześniejszego świata”. W zasadzie więc następuje coś w rodzaju „naprawienia” wcześniejszej smutnej historii poprzez doszycie na chama łatki z napisem „happy end”. Niby to fajnie, że tak się to wszystko milusio kończy, ale gdy w zasadzie unieważnia się część opowiedzianej już historii (w tym też i te dobre momenty, czyli pojednanie Tomoyi z ojcem i radość opuszczonej Ushio z odzyskania ojca), to pojawia się pewien zgrzyt.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Afterstory” z całą pewnością nie pozostawia widza biernym wobec przedstawionych wydarzeń,. Do diabła, we mnie coś delikatnie tąpnęło, gdy kliknij: ukryte zobaczyłem jak facet ze trzy lata starszy ode mnie traci najpierw żonę, a potem córkę. Trochę to jednak zmusza do dokonania małego przewartościowania tego, co my sami uważamy za „problemy”.
Z innych drobniejszych spostrzeżeń: openingi zdecydowanie lepsze od endingów. A opening z „Afterstory” wraz z naprawdę PRZE‑ŚWIET‑NYM utworem zapadnie mi w pamięć na bardzo długo.
Za cały dwupak daję 8/10