x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Do ideału daleko...
Pan Reżyser niestety nie dał sobie rady z paroma sprawami. Po pierwsze, docelowa widownia. Cóż, nie każdy Japończyk jest Miyazakim i nie każdy potrafi stworzyć coś, co nadawałoby się w równej mierze dla dorosłych i dla dzieci. Tutaj się nie udało, a co gorsza – dziecinne elementy odrzucą starszą widownie, a tempo historii wynudzi każdego dzieciaka. Druga sprawa – budżet, oszczędności. Retrospekcji i recyklingu scen z poprzednich odcinków nie jest tylko „dużo”, jest ich od cholery i jeszcze trochę. Praktycznie każdy odcinek ma ich kilka, a przy niektórych miałem wrażenie, że w połowie składają się ze starych, kilkakrotnie już wykorzystywanych scen. Średnio wychodzi też pokazanie momentów kulminacyjnych, w teorii dramatycznych, które sporo dramatyzmu wprawdzie zachowują, ale łatwo wyobrazić sobie, o ile lepsze by były, gdyby scenariusz wpadł w łapki twórcy mającego choć odrobinę talentu. Wyjątkiem jest chyba tylko pierwszy kliknij: ukryte lot na grzbiecie Lilan, naprawdę piękna scena. Ale mam też swojego faworyta wśród scen spartaczonych: moment z kliknij: ukryte rozmnażaniem…
Podsumowując – seria jest świetna, jeżeli ktoś zwróci uwagę przede wszystkim na fabułę i główną bohaterkę. Ale czerpanie z dobrego materiału nie wystarczy, żeby zrobić dobry film. Niestety to, co należy do zadań osób odpowiedzialnych za adaptację, wykonano co najwyżej poprawnie. Na razie daję temu ósemeczkę za bohaterkę i przyjemność z oglądania. Mogło być lepiej, niestety do wybitności Erin sporo brakuje.
Re: Czysty geniusz
Czysty geniusz
Jako adaptacja powieści Mouryou jest rzeczywiście niezwykłe – aż trudno uwierzyć, że ta seria miała książkowy pierwowzór, tak doskonale fabuła zostaje dopasowana do podzielonej na odcinki, krótkiej formuły (z początku miałem wątpliwości – że może trzynaście epów to za mało, że cała historia zostanie rozegrana za szybko… pozbyłem się ich gdzieś w połowie, tego naprawdę nie dało się zrobić lepiej). Rozważania o japońskim folklorze dodają smaczku śledztwu, a powtarzające się do przesady „pudełka” i "mouryou" potrafią nawet widza przyprawić o małą obsesję na tym punkcie… Im bliżej końca, tym bardziej doszukiwałem się tych „pudełek”, mniej lub bardziej metaforycznych, w każdej scenie… Doskonały pomysł, doskonała realizacja. Inna istotna sprawa: seria do od pierwszej sekundy do ostatniego odcinka naprawdę trzyma w napięciu, co jest niemałym osiągnięciem, zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że kliknij: ukryte twarz mordercy poznajemy w pierwszej scenie pierwszego odcinka. Genialnym pomysłem okazały się też sceny otwierające poszczególne odcinki – fragmenty opowiadań, snów, wizje szaleńca? A może przynajmniej część z tego dzieje się naprawdę? Ta niepewność jest tutaj bardzo istotna, zwłaszcza, że rolę chorego narratora w tych fragmentach otrzymuje Sekiguchi, a on… o nim mógłbym się długo rozpisywać.
Dla mnie to właśnie pisarz jest głównym bohaterem tej opowieści i kliknij: ukryte to w jego umyśle rozgrywa się walka stanowiąc drugie (trzecie?) dno fabuły. Od początku widać, że z Sekiguchim „coś” jest nie tak… Nikt nie mówi tego dosłownie, ale subtelnych sugestii i aluzji jest na tyle dużo, że nie bez powodu długo podejrzewałem go o bycie zabójcą przynajmniej w sprawie z rozczłonkowywaniem zwłok. Wrażliwy, dręczony przez swoje dziwaczne wizje – to nie jest do końca normalny facet. Kulminację jego uczuć oglądamy w ostatnim odcinku (w którym jeden z detektywów pyta go otwarcie – czy ty też chcesz przejść „na drugą stronę”?), ale przecież przez całą serię pisarz jest na skraju popadnięcia w szaleństwo. To potencjalny wariat, który, gdyby dostał odpowiedni impuls do działania, mógłby się stać mordercą równie niebezpiecznym, co prawdziwy zabójca dziewcząt. Oglądanie go w tym stanie jest niesamowite, chyba nie było w tym roku postaci, która wzbudzałaby TAKIE uczucia. To prawdziwy ewenement, dla mnie niemal porównywalny z Johanem z Monstera
Pozostali panowie też wypadają nieźle, a Kyougokudou zachwyca. Faceci wzbudzają w widzu sympatię i potrafią zainteresować bez wyciąganych z kapelusza „dedukcji” rodem z Death Note – tutaj bohaterowie naprawdę analizują posiadane informacje i na podstawie swojej wiedzy dochodzą do racjonalnych wniosków. Pod tym względem od reszty odstaje trochę „jasnowidz”, ale pierwsze spotkanie z Kyougokudou wydaje mi się dość wyraźną sugestią, że jego „magiczną” intuicję da się racjonalnie wytłumaczyć, a po odkryciu tajemnic wydałaby się nam co najwyżej prostą sztuczką do zabawiania publiczności.
O grafice i muzyce nie będę się rozpisywał – wyjąwszy 3D i nieco zbyt częste powtarzanie się niektórych utworów, oprawa stoi na wysokim poziomie.
Pozycja obowiązkowa – mało kto o niej słyszał, choć każdy powinien zobaczyć. Jeden z tych tytułów, które w zalewie animowanej tandety przywracają człowiekowi wiarę w Japończyków. Czysty geniusz.
Pinker than Loli FTW~!
Niestety, po obejrzeniu ostatniego odcinka stwierdzam, że wbrew moim (fakt, że niczym nieuzasadnionym) nadziejom historia nie złożyła się do kupy i tego pomysłu na powiązanie elementów układanki w sensowną całość, który wydawał się chować gdzieś w scenariuszu, po prostu nie było. A potworna tandeta, jaką twórcy serwują nam w finale, zasługuje na specjalne wyróżnienie. Porażka roku, równie mocno zawiodło mnie w 2009. jedynie Canaan.
Fryzjer na kwasie
Chała chałowata, nawet oglądanie tego w dobrym towarzystwie dla śmiechu nie jest jakąś specjalną przyjemnością.
A z rzeczy o których nie wspomniano w recenzji – fryzury! Chara‑design jest naprawdę żenujący, ale stroje (imho raczej na paradę równości niż karnawał) to niewielki problem w porównaniu z tym, co te produkty człowiekopodobne mają na głowach. Liczyłem na zrzutkę z Panem Migdałową Głową… W każdym razie, Rean no Tsubasa podsumowałbym tak: koszmar niespełnionego fryzjera‑patrioty na kwasie. Zło.
Fenomenalne
O jakości najlepiej świadczy chyba to, że to pierwsza seria, którą obejrzałem „na raz” od bardzo, bardzo dawna. Popis fantazji, jeśli chodzi o konstrukcję świata, dopracowany scenariusz (dziesiątki bym nie wystawił, ale z drugiej strony, anime których fabułę oceniam tak dobrze można policzyć na palcach jednej ręki), świetne – nawet mimo braku związku z wątkiem głównym – odcinki pierwszej połowy serii, śliczna oprawa. Zgrabnie uniknięto pułapki nachalnego dydaktyzmu i tłuczenia widza po łbie Morałem i Symboliką – a biorąc pod uwagę tematykę, były duże szanse na zrobienie z tego tytułu pretensjonalnego gniota. Na szczęście cała ta „głębia” i przemyślenia sprawiają wrażenie drugorzędnych – wydaje się, że Kaiba nie chce widzowi niczego przekazać, nie ma w sobie zakodowanego, metaforycznego znaczenia, a co najwyżej daje materiał do własnych przemyśleń i interpretacji – to nie jakieś Arcyambitne Arcydzieło dla Wymagającego Widza, tylko konsekwentna, przemyślana wizja artysty, nad którą – jeśli ma się ochotę – można się głębiej zastanowić. To się ceni.
Pomijając już kwestie tej nieszczęsnej, mitycznej Guembi, Kaiba po pierwsze wciąga, a po drugie wygląda ślicznie. Sama kreska, choć nietypowa, nie jest tu najważniejszą atrakcją – fascynują przede wszystkim fantazyjnie zaprojektowane światy, odwiedzane przez Kaibę w czasie wędrówki w pierwszej połowie serii.
Z narzekań w stylu „recenzant jest do bani i nieznasiem” – ocena za muzykę jest za niska. Po prostu. Jeśli ktoś ma alergię na elektronikę, przejdzie obok OSTa obojętnie, ale już samo wykorzystanie muzyki w serii zasługuje co najmniej na ósemeczkę. Syntetyczne brzmienia mogą irytować, ale dla mnie to bardzo miła odmiana – w porównaniu do typowych, często niestety bezbarwnych i nieciekawych instrumentalnych lub symfonicznych ścieżek dźwiękowych, na których nazwy utworów można by zastąpić numerkami (Smętny Kawałek #3435, Mroczny Kawałek #44425…) i które dobrze potrafi robić tylko niewielka garstka uzdolnionych kompozytorów. Tym bardziej, że ta elektronika w Kaibie nie ogranicza się do radosnego, techniawkowego łupu‑cupu a'la niektóre dzieła takiej Kajiury na przykład (chórek + łup‑cup‑łup‑cup = przepis na sukces!). Jest też parę prostych, ale ślicznie dopasowanych do animacji utworów i udane piosenki w openingu i endingu – w sumie muzykę do tej serii oceniam bardzo pozytywnie i bez wahania dałbym 8‑9.
Przede wszystkim, Kaiba to dzieło przemyślane i kompletne – każdy element znalazł się na swoim miejscu i idealnie pasuje do reszty, a co za tym idzie, trudno wyobrazić sobie tę serię z inną grafiką czy zmienioną muzyką. Wyjątkowy, dopracowany tytuł i moim zdaniem jedna z najlepszych – obok Xamda i Michiko to Hatchin – serii 2008 roku.
Oglądać!
Johnny Quest?
*___________*
To „zmniejszanie dystansu” dotyczy zwłaszcza postaci – schematyczne czy nie, naprawdę potrafią do siebie przekonać i – przede wszystkim – można się ich losem przejąć, co wcale takie częste nie jest. Ranka była moją faworytką od samego początku – a właściwie od momentu, kiedy po raz pierwszy zaśpiewała Aimo. Tak, „słodkość roku”, to określenie tutaj jak najbardziej pasuje. Dla przeciwwagi wredna i stanowcza Sheryl, dziewczyna, która wie, czego chce od życia i co ważniejsze, potrafi to zdobyć. Alto‑hime… przypadek beznadziejny, nieraz miałem ochotę rzucić kilka słów na jego temat na forum, w temacie „Najchętniej udusiłbym…” – ale, co zabawne, to taki rzadki przypadek „pozytywnego” znielubienia postaci – bo świadczy o tym, że, jak wspomniałem, bohaterowie Macrossa naprawdę nie są mi obojętni. Za niezdecydowanie ktoś powinien zasadzić mu porządnego kopniaka, to pewne.
Scenariusz – tutaj wrażenia mieszane, bo choć cała intryga jest raczej banalna, prowadzenie wątku miłosnego i rozpisanie fabuły poszczególnych odcinków (te wszystkie cliffhangery, akcja pędząca na łeb na szyję, przeskakiwanie między różnymi postaciami…) to mistrzostwo, w moim odczuciu przebijające Code Geass – bo w końcu kto przejmowałby się masakrą Japończyków i jakimś gościem z futurystycznym czajnikiem na głowie i jaskółką w oczku, kiedy tutaj Alto (świnia!) zostawia Rankę (biedna…) bo Sheryl (wredna!) wkręciła go w jej wyjazd na jakąś buntującą się planetę…
Zakończenie trochę rozczarowuje, zwłaszcza kliknij: ukryte tym, że nie rozwiązano ostatecznie trójkącika. Było kosmicznie przesadzone i epickie do granic śmieszności, ale to nie przeszkadza – wywołuje raczej szeroki uśmiech na twarzy, niż irytację.
Muzyka – tu chyba komentować nie trzeba, dziesiątka w pełni zasłużona, a Aimo w każdej wersji jest genialne. Głos Ranki jest śliczny i jeszcze przez jakiś czas moje uszy będą niedopieszczone barkiem jej seiyuu (która, niestety, chwilowo w żadnej ciekawej serii nie występuje). Za wisienkę na torcie robią świetne duety, pojawiające się w końcówce serii, a poza masą j -popowych piosenek jest też kilka naprawdę dobrych instrumentalnych kompozycji, czasem zalatujących nadmiernym patosem, ale to w końcu space‑opera…
Mocna dziewiątka to w tym przypadku minimum – w tym cząstkowe 10 dla muzyki i postaci, Aimo, które jeszcze przez jakiś czas posiedzi sobie na odtwarzaczu oraz but, którego odcisk powinien znaleźć się na pupie pewnego bizona‑bigamisty. Więcej takich serii, więcej…
Re: kolejny raz ...
...którego w tej recenzji nie ma ;) No, przynajmniej ja, jako autor, nie zauważyłem – ba, jest nawet czarno na białym napisane, że w OAV znacznie mniej fanserwisu niż w serii TV. Niska ocena wynika z tego, że OAVka, będąc swego rodzaju pilotem do serii TV, nijak nie pokazuje co w serii TV będzie. Czyli w zasadzie nie ma sensu jej oglądać. Na przyszłość proszę – czytać recenzję, zanim się ją skomentuje.
Nie, lepiej nie...
To komedia?
Główny bohater – miał być oryginalny i ciekawy, wystarczyła jedna scena (gra w szachy w ep. 1) i już miałem go dosyć. Kolejny genialny nastolatek z supermocą? Faktycznie, Light 2.0, ale o ile w Death Note L był do zniesienia z uwagi na dodające mu smaczku autystyczne zachowania, a sam Light miał chwile, kiedy wychodził z niego psychopata(nawet mimo to, pod koniec serii zaczął już irytować), oglądanie tego po raz kolejny zwyczajnie nudzi.
Logika… Narzekałem w DN na brak sensu i realizmu? To dlatego, że nie znałem jeszcze Code Geass. Lelouch bez problem zdobywa dla gromadki terrorystów kilka mechów (jak na najpotężniejszą broń przystało, przewozi sie je niestrzeżonym pociągiem przez obszar, gdzie właśnie trwają walki z terrorystami i oczywiście wie o tym Lelouch), do których wyżej wymienieni terroryści wsiadają ochoczo wsiadają (jak na najpotężniejszą broń przystało, każdy miezkaniec okupowanej Japonii potrafi nimi sterować, umiejętności tej prawdopodobnie nauczają szkoły podstawowe, skoro potrafi także nastoletni Lelouch) i ruszają do walki. Tę w kluczowym momencie przerywa spadająca z dachu kobieta (z dzieckiem) – skąd się tam wzięla, nie mam pojęcia.
Skoro przy spdającej kobiecie (z dzieckiem) jesteśmy – o ile pamiętam, CG nie jest komedią? Nagromadzenie scen śmiesznych (obawiam się, że niezamierzenie) jest większe niż w niejednej parodii. Rozwaliło mnie wejście Księcia Clovisa – toż to Tamaki z Ouran HSHC, dosłownie! Jego „natchniona przemowa”, wzmocniona zaskoczeniem, rozbawiła mnie bardziej niż niejeden z tekstów Tamakiego, tyle że symbolem Złego Uciskającego Imperium nie powinna chyba być postać wprost z komedii? Z kolei scena z Lelouchem wspominającym sistrę w chwili zbliżającej się śmierci świetnie pasowała by do Sayonara Zetsubou Sensei – dramatyczna muzyka, dziewczę na wózku w kwiecistej scerii – tak wzruszające ż aż śmieszne, brakuje tylko okrzyku „I'm in despair!”. Oczywiście, nie mogę nie wspomnieć o genialnym wejściu spadającej kobiety (z dzieckiem), az się prosi o komentarz Haruhi z OHSHC w stylu „Skąd ona właściwie się tam wzięła”. Zakończenie drugiego odcinka – Lelouch wyjawia swoją tożsamość Clovisovi – też sugeruje że mamy do czynienia z parodią (dobrze przynajmniej, że nie powiedział „Jestem twoim ojcem”).
Naprawde chciałbym się mylić, może taki początek to tylko wypadek przy pracy, a może ktoś zapomniał dodać w recenzji „komedia” i „satyra/parodia”. Oglądam CG dalej, z nadzieją na poprawę – tyle dobrych komentarzy nie mogło się chyba wziąć znikąd? Może jestem 13letnim idiotą (choć data urodzenia w dowodzie temu przeczy…), ale na razie widze w CG tylko kicz.
...i skąd tam się wzięła ta spadająca kobieta (z dzieckiem)?